Redakcyjny TOP 10 Nowych Horyzontów 2022

Ta edycja festiwalu Nowe Horyzonty była powrotem do normalności: przyjechało więcej widzów, sprzeczaliśmy się, czy lepiej stać godzinę pod salą 1, by obejrzeć hity, czy może uczęszczać na retrospektywy i losty, a po seansach znowu mogliśmy się spotkać w Arsenale (zgrzytem była za to obecność i ceny produktów filozofa-polityka). Niemniej wrocławskie atrakcje i online’owa dogrywka już za nami, więc czas na redakcyjną listę najlepszych filmów. Aby cały top nie był wypełniony przebłyskami pamięci Jonasa Mekasa, zdecydowaliśmy się utrzymać zasadę jednego dzieła danego twórcy w zestawieniu. Czekają więc na Was zarówno klasyki, jak i szlagiery z Berlina i Cannes.

10. IO (reż. Jerzy Skolimowski)

Uszy do góry! Jeden z ostatnich poetów polskiego kina w wielkim stylu wraca na jego salony i czyni to w oślej skórze. Jerzemu Skolimowskiego daleko jednak do bajkowego optymizmu Perraulta, podobnie na wyrost mieni się pokrewieństwo ze słynnym Baltazarem, a Io to nade wszystko posthumanistyczna odyseja skąpana w kwasowej aurze egzystencjalnego okrucieństwa.

Poczciwy kłapouch, kochanek akrobatycznej faworyty, wywrotowy obrońca uciemiężonych, trochę nieporadny kibol i poszukiwany morderca – tytułowy Io – pełni oczywiście rolę fabularnej kanwy dla socjologicznego przeglądu „zabaw dziecięcych”. Nie ma sensu powtarzać tych uwag. Estetyczne szaleństwo psychodelicznego dekadrażu jest jednak w dużej mierze przejawem nieantropocentrycznej, nieco pesymistycznej wizji świata oraz próbą zerwania szwów z wciąż niezagojonej rany po walce na noże z kartezjańskim bandytą – szwów rozumianych także na sposób filmowego suture. Banałem wydaje się zachwyt nad operatorską subiektywizacją, co w niezwykle ciekawy sposób włączyła Josephine Decker do Łagodnie i czule. Polak idzie o krok dalej, rozbijając esencjalistyczne spojrzenie na nieidentyfikowalne punkty widzenia – przynajmniej w granicach przedmiotów organicznych. Wynosząc z domów arystokracji stare zegary, włącza wolę natury w Czas niefizykalny, pozwalając wszelkiej materii na marzenia.

Skolimowski z wielkim sukcesem rozporządza nie tylko gonitwą myśli, ale także ekranową emocją. Obok kolejnych filozoficznych zagadek – czy osły śnią o elektrycznych owcach – potrafi rozbawić do łez, by chwilę później przerazić i pogrążyć w refleksji. Niemałą rolę odgrywa w tej symfonii muzyka Pawła Mykietyna, która uderzeniami smyczków oddaje zarówno traumę smaganego biczem ssaka, jak i poczucie bezradności w świeckiej pielgrzymce ludzkości.

Tomasz Poborca
Tomasz Poborca

9. Film powieściowy (reż. Hong Sang-soo)

Chociaż żarty z Honga Sang-soo jakoby od ćwierć dekady wciąż kręcił ten sam film nie są całkowicie oderwane od rzeczywistości, to wyraźnie w twórczości koreańskiego mistrza możemy zaobserwować ewoluujące trendy i tendencje oraz fluktuacje poziomu artystycznego. Laureat Wielkiej Nagrody Jury tegorocznego Berlinale Film powieściowy to wielki (i udany) finał kolejnej mini epoki jego kariery.

Kluczowy moment Filmu powieściowego następuje mniej więcej po godzinie seansu, gdy najważniejsze postaci spotykają się na zapleczu księgarni, a ktoś rzuca hasło „może się napijemy?”. Otwarcie butelek makgeolli może nie przełamie wszystkich nieporozumień i wątpliwości, ale niczym w stanowiącym fundament Na rauszu eseju Finna Skårderuda (TU przeczytacie o jego tekście więcej) dzięki odrobinie promili „wszystko wskakuje na swoje miejsce”, niedawno skrępowane linami własnych wątpliwości rozmowy uwalniają się, a film być może będzie mógł jednak powstać.

O ile pieczołowicie napisany scenariusz, przeplatany improwizacją, wygrany przez wspaniałych i świetnie się rozumiejących aktorów jest już standardem w produkcjach reżysera, to po kilku bardziej melancholijnych dziełach, ewentualnie przełamywanych raz na jakiś czas humorem (legendarny już zoom na kota z Kobiety, która uciekła), tym razem otrzymujemy niemal komedię. Jasne dalej pozbawioną slapsticku, czy dowcipów, przepełnioną wątpliwościami i pewną goryczą kontestacji własnej egzystencji, ale jednak przy tym niezwykle zabawną. Wynika to po części z naszego przywiązania do języka Honga i jego postaci, Film powieściowy to już dwudziesty siódmy (!) pełny metraż artysty i szósty udział w konkursie głównym Berlinale. Nie tylko Jun-hee spotyka się tu z dawnymi znajomymi, robią to także widzowie. A wiadomość, że w końcu możemy się napić, po równo cieszy strony po obu stronach ekranu.

Marcin Prymas
Marcin Prymas

8. Kegelstatt Trio (reż. Rita Azevedo Gomes)

Éric Rohmer posiadał rzadką umiejętność ujmowania liminalnych momentów, nie popadając w awangardową pretensję – z jednej strony zielony promień rzucany na pożegnanie przez słońce chowające się pod taflą Atlantyku, z drugiej niebieska godzina, nawiedzająca ciszą spotkanie dnia i nocy pośród wiejskich pól. Ostatni jest tematem jednej z nowel w Czterech przygodach Reinette i Mirabelle, które Francuz wzbogacił o teatralny epilog inspirowany utworem Mozarta. O trio em mi bemol, najnowszy film Rity Azevedo Gomes, stanowi wysublimowaną i pełną humoru adaptację tego dzieła; traktującą o granicy między emocją a jej reprezentacją oraz łączącą Rohmerowską lekkość z formalną dedramatyzacją właściwą najlepszym portugalskim reżyserom.

Portretując kulisy filmowej rekonstrukcji trójkąta miłosnego, którego wierzchołek skrywa się gdzieś poza kadrem – niewidoczny niczym szkice Albrechta Dürera w A Colecção Invisível – Gomes wzbogaca muzykalne refleksje o warstwę kinowego autotematyzmu. Wprowadza na scenę ekipę filmową i manifestacyjnie obnaża kulisy odradzającego się między bohaterami uczucia. Ekscentryczny hiszpański demiurg (Ado Arrieta) unika romantycznych mielizn i kieruje swych podopiecznych na głębokie wody, by dryfowały pomiędzy dźwiękiem upragnionej frazy a strachem przed fałszywą nutą. Na tle modernistycznej nadmorskiej willi odbywa się polowanie na tę nieuchwytną chwilę, kiedy intelektualna analiza pieczołowicie zbudowanej konstrukcji przeradza się w afektywną uległość – te peryferie emocjonalnej architektury, gdzie szkic ustępuje improwizacji.

W magicznej chwili kontekstualnego zapomnienia, w baśniowej aurze samogrających instrumentów, rozpływa się kaganiec rozumu i wybrzmiewa nasza muzyka – dobiegająca uszu wszystkich biorących udział w kinowym przedstawieniu. To jednak chwila ulotna; możliwa do przeżycia, lecz trudna do opisania i wyłowienia z potoku mijającego czasu. Dlatego ów proces należy powtarzać bez końca, jeśli chce się ponownie doświadczyć niebieskiej godziny artystycznego realizmu. Skłonna do poświęceń w imię sztuki, afirmująca wieczną rekonstrukcję, Rita Durão godzi się na cyrkularny taniec hiszpańskiego reżysera i odchodzi z nim w kierunku kolejnych projektów z uśmiechem na ustach – jak od lat kroczy z sukcesem obok Rity Azevedo Gomes.

Tomasz Poborca
Tomasz Poborca

7. Takie lato (reż. Denis Côté)

Seans Takiego lata z pozoru może być marzeniem dla psychoanalityków wszelkiej maści. Trzy „nimfomanki” zamknięte w oddalonej od miejskich ośrodków willi zostają poddane próbie odzwyczajenia się od seksu. W dodatku wszystko jest zaaranżowane przez uniwersytety – jeden z Niemiec i jeden z Kanady. Mają spędzić tak dwadzieścia sześć dni z trwającą dobę przerwą w połowie turnusu, którą i tak każda z nich wykorzysta przecież na zaspokajanie fantazji. Hegemonia supremacji genitalnej, superego, fiksacja, popęd cząstkowy – coś tam czytałem, ale reżyser zdaje się być niewzruszony teoriami starszych panów z brodą i wąsem. Bardziej niż seksualne perwersje głównych bohaterek, Kanadyjczyka interesują one same – ich bagaż doświadczeń, traumy i przyjemności z dzieciństwa.

Trzy kobiety biorące udział w badaniu to Léonie (Larissa Corriveau, grała wcześniej m.in. w Antologii duchów miasta), Eugénie (Laure Giappiconi) i Geisha (Aude Mathieu). Quebecki autor musiał mieć sporo zabawy przy konstruowaniu ich portretów psychologicznych. Bohaterki różnią się cechami charakteru, doświadczeniem, statusem majątkowym i rodzajem dysfunkcji; każda z nich ma także różne nastawienie względem terapii. Wraz z biegiem fabuły poznajemy historię ich kontaktów seksualnych oraz fetysze. Corriveau, Giappiconi i Mathieu stworzyły tu znakomity aktorski tercet, świetnie odnajdując się we wrogo-przyjacielskiej relacji pomiędzy dziewczynami zapisanej w scenariuszu.

Osadzone w kontekście wcześniejszych dzieł reżysera, Takie lato jawi się jako kino wręcz mainstreamowe. Côté rozwija w nim swoje zainteresowanie przestrzenią i zależnością pomiędzy jednostką a otoczeniem. Kontynuuje rozważania nad znaczeniem zmiany miejsca pobytu, kwestionując zasadność „odcinania” się od rzeczywistości. Ponownie stawia pytania o ludzką pogoń za szczęściem – jego dotychczasowi bohaterowie i bohaterki często przejawiali cechy hedonistyczne. Warto wspomnieć choćby houellebecqowskiego Antonina z Higieny społecznej, biegającego po lesie bezimiennego mężczyznę z Wilcoxa czy bohaterki Vic i Flo zobaczyły niedźwiedzia (2013), poszukujące beztroskiego odpoczynku. Pozostał wierny także swojej pasji do przyglądania się ludzkiej cielesności – rozwijał ją w kontemplacyjnym dokumencie Gładka skóra, ale dopiero w najnowszym dziele dopracował swój warsztat do granic perfekcji.

Michał Konarski
Michał Konarski

6. Pacifiction (reż. Albert Serra)

W swoim najnowszym filmie Albert Serra zamienił libertyńską Francję, która do tej pory pozostawała głównym obiektem jego fabularnych fascynacji, na rajsko-industrialny krajobraz Tahiti. Reżyser, od lat pozostający jednym z niewielu twórców odnajdujących świeże narracje polityczne w kinie, tym razem swój wzrok skierował na byłą kolonię Republiki, Polinezję Francuską, a przede wszystkim zachowane w pamięci jej mieszkańców testy broni jądrowej dokonywane przez kolonizatorów na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego stulecia.

Pierwsze sceny Pacifiction podkreślają charakter przestrzeni, kluczowej bohaterki filmu. Ukazane na początku przymorskie kontenery w mgnieniu oka zostają zastąpione przez niemalże arkadyjskie, pocztówkowe ujęcia wyspy. Dychotomia krajobrazu powraca tu zresztą wielokrotnie, a wtóruje jej społeczna panorama o takim samym charakterze. W otoczeniu frywolnych i bezpruderyjnych autochtonów Serra przedstawia De Rollera (znakomity Benoît Magimel), francuskiego urzędnika, który zdaje się w równym stopniu kontrolować sytuację na wyspie, co każdą swoją mikroekspresję. Przechodzi on cały film w białym garniturze przywodzącym na myśl Herzogowego Fitzcarralda Niczym capo di tutti capi przyjmuje w swojej jadalni miejscowych, odnosząc się do ich próśb i sugestii, jak gdyby jego słowa zawsze miały charakter ostateczny, a każda odpowiedź nasączona wtłoczoną pruderią stanowiła jedynie zasłonę dymną dla jego niecnych zamiarów, bezpośrednio związanych ze wspomnianymi wcześniej testami broni nuklearnej.

Tytularna gra słów najlepiej podsumowuje opowieść Serry, w której twórca niby to zasiadł wreszcie przy stole portrecistów współczesności, ale wciąż nie przywiązując uwagi do realizmu zasad jej funkcjonowania zarówno w wymiarze estetycznym, jak i mechanicznym. Ani prawa fizyki, ani bon mot na chłopski rozum nie mają tu racji bytu. Bohaterowie nie zauważają się, stojąc obok siebie, a z drugiej strony potrafią dosłyszeć ciche knucie dobiegające ze znacznej odległości. Z setek godzin materiału powstał film o luźnej, jakby zaimprowizowanej strukturze, opowieść nawiązująca do rzeczywistych wydarzeń z przeszłości, które zdają się bez przerwy unosić w polinezyjskim powietrzu dosłownie i w przenośni. To kino polityczne pozostawiające miejsce intelektualnej kompetencji widza — dziś rzadko spotykane, a przecież nader potrzebne.

Julia Palmowska
Julia Palmowska

5. Trouble Every Day (reż. Claire Denis)

Trouble Every Day

Milenijny przełom, na który przypadł czas premiery dwóch arcydzieł twórczości Claire Denis: Pięknej pracy (NASZ OPIS Z TOPU FILMÓW LGBT) i Trouble Every Day, stanowi idealny symbol różnicy w artystycznej odpowiedzi na potrzeby widzów, jakiej dokonała w filmach reżyserka. Co prawda obie historie charakteryzuje fascynacja seksualnymi frustracjami, niemożnością spełnienia własnych pragnień, eksploatacja sfery cielesnej czy luźna konstrukcja temporalna, ale kiedy z prężących mięśni żołnierzy francuska mistrzyni wyciąga ukryte pokłady poetyckiej elegancji, posągową Béatrice Dalle animalizuje, oblewa ludzką krwią. Pokaz drugiego filmu uświetnił nowohoryzontową sekcję specjalną, ale z perspektywy czasu zdaje się przede wszystkim odpowiadać na potrzeby wielbicieli Nocnego Szaleństwa. Denis wytacza w nim bowiem prawdziwie ekstremistyczne działa. Notorycznie skąpane w czerwieni kadry ilustrują tu erozję ekranowej kondycji erotycznej.

W senny rytm dzieła wprowadzają stali współpracownicy reżyserki – zespół Tindersticks – ascetycznym instrumentarium złożonym zaledwie z basowego brzmienia, bębnów wyznaczających równe tempo ścieżki, repetetywnych fraz fortepianu i rozwijającej narkotyczny charakter fonii sekcji smyczkowej. Oto na mapie Paryża pojawiają się główni bohaterowie całego zajścia: do lądowania podchodzi samolot z Shanem (Vincent Gallo) i June (Tricia Vessey) Brownami na pokładzie, a spacerująca przy drodze Coré (Béatrice Dalle), obserwowana przez postawnego mężczyznę (Alex Descas), wyrusza na nocne łowy. Jakie relacje łączą te przedstawione sytuacje? Kto jest kim dla kogo? Zanim Claire Denis odsłoni karty dotyczące rzeczywistych powiązań sensomotorycznych między audiowizualnymi wycinkami z kilku życiorysów, zwodzi, podstawia pod nos stos fałszywych sugestii. W największą dezorientację wprowadza jednak samych bohaterów, którzy krążą po paryskim krajobrazie, jak gdyby chcieli tym osiągnąć konkretny cel, ale ciążące nad nimi fatum podrzucało pod ich nogi kolejne kłody. I to nie jedyne słowo z wokabularza antycznych tragedii, jakim można by opisać kreślony przez Denis świat…

Niebywale cieszy fakt, iż nośnikiem użytym w trakcie nowohoryzontowego pokazu filmu była taśma 35 mm. Celuloidowe rozpryski, załamania czy ziarno paradoksalnie składają się na harmonijną całość z szumiącą ścieżką audialną, tworzoną nie tylko przez transowe brzmienia Tindersticks, ale także kiczowate, jakby zautomatyzowane dialogi, przywodzące na myśl dziwaczne bonmoty Tommy’ego Wiseau z The Room. W tym stylu do bohatera Vincenta Gallo wraca jego paryska przeszłość, romanse, praca, kiedy podczas kolejnych rozmów z pracownikami laboratorium ujawniają się strzępki jakby z poprzedniego życia. Tak jak bezradność i dezorientacja mieszają się z determinacją i nieustępliwością w charakterologicznych rysach postaci, i minione dni zderzają się z teraźniejszością, zdarzenia poprzednie kumulują z aktualnymi w krótkich scenach, przekomicznych, acz podszytych najprostszymi ludzkimi skłonnościami rozmowach. 

Diegeza Trouble Every Day to pełnoprawne dziecko przełomu wieków i zarazem Nowej Francuskiej Ekstremy, do której zaliczany jest film. Transgresywne cechy stylu ujawniają się w końcu nie tylko w przemocowo-erotycznym charakterze ekranowych sytuacji (składa się na nie m.in. zjadanie mężczyzn przez efemeryczną bohaterkę Dalle), ale również w pewnej epokowej lękliwej fascynacji nowymi możliwościami stawianymi przez naukę i technologię. W dosłownych sensach bohaterowie zbierają w końcu żniwa laboratoryjnych eksperymentów. Istnieniu gruntu metaforycznego trudno zaprzeczyć, a wręcz można dowolnie wybierać kierunki odczytu: od psychoseksualnej samotności, braku zrozumienia, możliwości realizacji przemocowych pragnień czy zniewolenia różnego rodzaju po choroby weneryczne, panikę z nimi związaną i znów psychofizyczną alienację, z jaką często się wiążą. Nie powinno więc dziwić, że obecni na seansach członkowie naszej redakcji uronili podczas oglądania Trouble Every Day niejedną łzę.

Julia Palmowska
Julia Palmowska

4. Historia drwala (reż. Mikko Myllylahti)

Pierwszy pełnometrażowy film Mikko Myllylahtiego to jeden z najbardziej spełnionych debiutów ostatnich lat. Scenarzysta serdecznie przyjętej nowofalowej biografii Olli Mäki. Najszczęśliwszy dzień jego życia (RECENZJA) zaangażował do współpracy aktora wcielającego się w tytułowego boksera i sam zasiadł na reżyserskim stołku. Fińskiemu duetowi udało się opowiedzieć iście biblijną historię, zagubioną gdzieś między stronami słynnych traktatów filozofii kontynentalnej, pełną zachwycającej magii, wzruszającej czułości, uderzających zimowych pejzaży oraz absurdalnego humoru tak charakterystycznego dla nordyckiego kina.

Historia drwala, jak kłody w tartaku, gdzie pracują mężczyźni i roztrzaskane łby arktycznych żigolaków, do których lgną samotne kobiety, dzieli się na dwie lustrzane części i podobnie uzupełniające się prolog z epilogiem. Zagadkowy wstęp na szczycie góry, podpisanie wyroku na lokalną społeczność przez tajemnicze postaci, mogące być jedynie bóstwami – siłami nadprzyrodzonymi lub manifestacją ideologicznej stagnacji – otwiera przed widzem obraz powolnego zlodowacenia międzyludzkich relacji. Tam, gdzie dotychczas panowały przyjaźń, szacunek i braterstwo, jak za dotknięciem różdżki pojawi się mrok, zazdrość i nienawiść, a niewinną radość z życia zastąpią egzystencjalne pytania z płótna Gauguina, pozostawione bez odpowiedzi i ugrzęzłe w topniejących pokładach nihilizmu. Fabularna degrengolada spowodowana bezrobociem, pretekst rodem z filmów Akiego Kaurismäkiego, daje Myllylahtiemu okazję do budowy abstrakcyjnego kolektywu okupującego ostatni bastion realizmu, tuż przed granicznym przejściem w zaświaty – skojarzenia z Ludźmi Północy Alexa van Warmerdama cisną się na usta same (OPIS).

Mikko Myllylahti debiutuje w wielkim stylu i z warsztatową figlarnością godną surrealistycznych mistrzów tego fachu dostarcza na ziarnistej taśmie liryczną przypowieść, umiejętnie balansując między sentymentalizmem a dystansującym chłodem. Fin zasługuje na wszelkie laury i miejsce w bardziej prestiżowej sekcji niż La Semaine de la Critique.

Tomasz Poborca
Tomasz Poborca

3. Wspomnienia z podróży do Litwy (reż. Jonas Mekas)

Blisko 30 lat czekał Jonas Mekas na powrót do rodzinnych Semeniszek (Semeniškiai), odkąd był zmuszony opuścić je w 1944 roku. Podróż odbył z młodszym bratem Adolfasem, nieodłącznym towarzyszem jego tułaczek, który zresztą zrealizował własny, zupełnie inny w tonie film na temat tego powrotu, wypuszczony w tym samym roku Going Home.

W (oryginalnym) tytule filmu nie przez przypadek znajduje się ważne dla autora słowo „reminiscencje”. Nie jest to bowiem jedynie zapis nostalgicznej podróży, ale także próba oddania wspomnień młodości oraz połączenia ich z amerykańską teraźniejszością. To przełomowe dzieło w filmografii Mekasa, gdyż jako pierwsze posiada wyraźnie określoną strukturę, tworząc rodzaj filmowego tryptyku. Scena otwierająca ukazuje Jonasa spacerującego z bratem i przyjaciółmi w zimowym leśnym krajobrazie. Autor (w kadrze ukazany od tyłu) komentuje, że to zdjęcia z 1957 lub 1958 roku i dopowiada, że właśnie wtedy doznał wyjątkowej łączności z tym lasem i tymi ludźmi oraz po raz pierwszy odkąd był w Ameryce nie doskwierała mu samotność. Już na wstępie artysta podejmuje więc temat alienacji, wygnania i potrzeby zadomowienia się oraz kreuje moment epifanijny, tak ważny dla jego twórczości (nie bez powodu filmoznawcy i filmoznawczynie, pisząc o dokonaniach Mekasa, tak często przywołują Marcela Prousta). Ta pierwsza część Wspomnień… to poniekąd „głos z odległej już przeszłości”, jak to określa Andrzej Pitrus, gdyż ukazuje ujęcia sprzed około 20 lat, dokumentujące przede wszystkim życie litewskiej diaspory w Nowym Jorku.

We Wspomnieniach… Mekas stosuje jeden zastanawiający zabieg. Co jakiś czas wprowadza nawet kilkusekundowe czarne kadry lub prześwietlone klatki. Być może chce w ten sposób zwrócić uwagę na materię filmu i zaznaczyć ograniczenia tego medium, może pragnie oddać charakter pamięci, impresyjny, fragmentaryczny i pełen luk, albo — jak interpretuje to Paulina Gorlewska — to wyraz świadomości artysty, iż odnalezienie utraconego czasu może być tylko pozorne, gdyż przeszłość jest na zawsze nieobecna dla obiektywu kamery. Tak jest w istocie, ale to właśnie dzięki metodzie Mekasa, który prawie nie rozstawał się ze swoim Bolexem, ta teraźniejszość, od razu stająca się przecież przeszłością, wciąż jest w jakiś sposób obecna dla nas dzisiaj. Nawet jeśli fragmentaryczna i niewyraźna, wciąż może stać się epifanią sensów i poezji.

Paweł Tesznar (Snoopy)
Paweł Tesznar (Snoopy)

2. Teresa (reż. Alain Cavalier)

Teresa plakat

Kino religijne w dzisiejszych czasach może kojarzyć się głównie z kuriozalnym nurtem tak zwanej chrześcijańskiej paszy masowo produkowanej przez protestantów z Pureflixa. Jednak wiara jako fundament życia wielu ludzi, a także kluczowa składowa kultury światowej, stała się przez lata tematem licznych arcydzieł kinematografii, jednym z nich niewątpliwie jest Teresa Alaina Cavaliera.

Święta Teresa z Lisieux mimo śmierci na gruźlicę w wieku zaledwie 24 lat, wpisała się w panteon katolicyzmu jak mało kto. Jej pisma tworzone w zakonie karmelitanek, stanowiące połączenie dziennika i autobiografii, wydane pośmiertnie pod tytułem Dzieje duszy stały się jednym z najważniejszych tekstów religijnych XIX wieku. Książka ta w połączeniu z charyzmą i wyjątkową wiarą „Małego kwiatka” sprawiły, że w kolejnych latach stała się najmłodszym doktorem Kościoła w historii, a także dołączyła do Joanny d’Arc jako współpatronka Francji.

Pierwsza adaptacja Dziejów duszy stworzona została już w 1929 roku przez samego Juliena Duviviera ze scenografią autorstwa Christiana-Jaque (jego Tajemnicę nocy wigilijnej opisywaliśmy w Projekcie: Klasyka 1941). Cavalier, sięgając po to głęboko mistyczne dzieło (część Dziejów duszy stanowi list do samego Jezusa), zdecydował się skupić na powiązaniu wiary ze sztuką, komponując każdy kadr w niezwykle malarski sposób. Kolorystyka z obrazów Rembrandta wypełnia tu statyczne ujęcia, a dzięki minimalistycznej scenografii i rezygnacji w beckettowski niemal  sposób całkowicie ze scenografii tłowej wyróżnione zostają kluczowe elementy.

Zdaje się, że to, co najbardziej interesowało reżysera Teresy i współautorkę scenariusza, świeżo upieczoną absolwentkę politologii z Berkeley Camille de Casabiankę, to rozważania na temat miłości. Opowieść przedstawiona w zbiorze krótkich i niepowiązanych ze sobą bezpośrednio pocztówek z życia niezwykle głęboko eksploruje kwestię tego, czym jest miłość i czy miłość może być gorsza lub lepsza. W dialogach, zresztą często niezwykle zabawnych, i zachowaniach postaci pojawia się nie tylko oczywista ze względu na temat miłość do Boga oraz do samej siebie, ale także przewija się ta fizyczna (także homoseksualna), romantyczna, patriotyczna, a nawet do rewolucji czy kapitału.

Chociaż Teresa nie ma obecnie ułamka rozpoznawalności chociażby najważniejszych dzieł Bressona, Dreyera, czy Bergmana, to jej miejsce w panteonie wielkich, opartych na religii arcydzieł kinematografii powinno być niezaprzeczalne. Z wyjątkową wprawą dokonuje się tu fuzja zrozumienia dla wiary i poważnego traktowania jej z humanistycznym podejściem do świata, miłością do sztuki i niezwykłą lekkością całości.

Marcin Prymas
Marcin Prymas

1. Enys Men (reż. Mark Jenkin)

Mark Jenkin, zwycięzca konkursu Nowe Horyzonty 2019 za Przynętę (RECENZJA), ponownie zaangażował ukochanego Bolexa, by w fakturze taśmy zakląć tajemnice fikcyjnej wysepki położonej niedaleko kornwalijskiego wybrzeża. Jeśli fabularny debiut charakteryzował niekiedy rubaszny humor i osadzony w lokalnej kulturze społeczny komentarz do gentryfikacji, to w Enys Men Brytyjczyk eksploruje całkowicie odmienne kinowe tropy horroru, a bardziej niż polityce sensu stricto oddaje się filozoficznym zagadkom temporalności i współistnienia.

Jak przyznaje reżyser, historia przedstawionej w filmie kobiety nie ma dla niego wielkiego znaczenia. Fabularna skorupa utworu stanowi wyłącznie szkielet intelektualnego jądra, gdzie włókna montażu rodzą nieskończoną mnogość sensotwórczych wiązań. Toteż postaci granej przez Mary Woodvine nie zamierzam poświęcać więcej uwagi, niż zaznaczając jej strukturalną rolę w portrecie Norowskiego lieu de memoire i procesu narodzin nadhistorycznej Jedni. W niej splata się ludzka pamięć z przeszłością miejsc i przedmiotów oraz cyklami natury. Trafnym wydaje się – stosowane już w powszechnej debacie – porównanie bohaterki do aktorskiej kreacji Delphine Seyrig w Jeanne Dielman, Bulwar Handlowy, 1080 Bruksela (TEKST ADRIANA).

Nowe dzieło Marka Jenkina przywraca nadzieję, że ukochane przez nas medium wciąż potrafi pełnić funkcję kanwy dla eksperymentów formalnych, narracyjnych i politycznych. Chociaż estetycznie hermetyczna architektura, kontynuująca tradycję kinowych depozytariuszy francuskiej nowej powieści, z pewnością odstraszy widzów odnajdujących się lepiej w identyfikacji z drugim człowiekiem niż z obślizgłym porostem, kawałkiem skały lub rozbitą szybą, całą resztę sprowokuje do głębokich refleksji. Jeśli wyciągnąć z Enys Men jakąś nauczkę, to byłaby prawdopodobnie taka: podobnie jak Philip Marlowe swojego kota, Natury nie oszukasz. 

Tomasz Poborca
Tomasz Poborca