Granda I – „Jeanne Dielman, Bulwar Handlowy, 1080 Bruksela”

Introdukcja

Cykl „Granda” z założenia będzie omówieniem ciekawszych, moim zdaniem, dokonań kina awangardowego. Dlaczego taka nazwa? Bo samo słówko kojarzy się z awangardą, z undergroundem i ładnie opisuje bajzel, jaki zastaniemy w omawianych filmach. Owszem, czasami będą to niezwykle ascetyczne i uporządkowane tytuły, ale za każdym razem, gdy przeczytamy opis, w głowie pojawi nam się pytanie: „Co tu się wyrabia?”. Nie będę ukrywał, inspiracją, by poznawać te dzieła jest portal Mubi oraz blog CinePensieri. Na pierwszym oglądałem większość z nich, drugi pokazał, że w kinie bez przerwy można znajdować nowe sposoby oddziaływania na widza. Postaram się jednak za wszelką cenę nie kopiować zamieszczanych tam treści, opracowań. Sam będę szukał dróg interpretacyjnych, sięgając po dostępne informacje tylko by uzupełnić wiadomości podstawowe (np. kim jest reżyser), bądź porównać swoją opinię z innymi. Zawsze będę wspominał do kogo należy, jeżeli jakąś przytoczę. Takie podejście grozi odczytaniem utworu w sposób sprzeczny z zamierzeniami autora, ale jest jednocześnie najlepsze w zderzeniu z gatunkiem nieuznającym reguł. A może nawet z antygatunkiem, nurtem ukierunkowanym na pokazywanie czegoś, czego jeszcze nie było. Jeżeli poczujecie się w obowiązku skontrować moją opinię, chętnie przeczytam o Waszych obserwacjach. Cyklu nie planuję publikować regularnie, bądźcie gotowi w każdej chwili na kolejny epizod. Ostrzegę jeszcze, że moje opracowania zawierać będą spoilery. Jeżeli się ich boicie, zachęcam do powrotu po seansie. Jeżeli zaś boicie się samych filmów, może te teksty Was na nie otworzą, mimo że nieco zdradzają. Gotowi? No to lecimy.

Rozdział I – Kobieta jako człowiek mechaniczny, czyli rzecz o „Jeanne Dielman, Bulwar Handlowy, 1080 Bruksela”

Na serwisie Mubi wylądował jakiś czas temu legendarny film Chantal Akerman zatytułowany „Jeanne Dielman, Bulwar Handlowy, 1080 Bruksela”. Pojęcie „legendarny” jest nieco wyświechtane, ale w tym wypadku faktycznie krążą o nim rozmaite opowieści. Wtajemniczeni kinomani chwalą się, jak to ledwo przetrwali seans kinowy, ludzie tworzą plotki o tym, ile potrafi trwać ujęcie obierania ziemniaków, a masa moich znajomych autentycznie odwleka oglądanie. Nie dziwota. Mimo rewelacyjnych pozycji w rankingach CinePensieri (12 miejsce) oraz Sight&Sound (35 miejsce) jest to produkcja chlubiąca się ponad 3-godzinnym metrażem oraz skupieniem na obserwacji codziennych czynności. Czyli – złośliwi powiedzieliby – to podpatrywanie, jak sąsiadka ścieli łóżko, gotuje obiad, spaceruje ulicą. Gdy odtwarzałem film, mój tata przyszedł rozmienić pieniądze i przysiadł na chwilę, by zerknąć, co oglądam. Po drugiej stronie ekranu kobieta piła kawę… i nic więcej, przez minutę. Tata pokręcił tylko głową zszokowany, że marnuję czas na takie cholerstwa, po czym oddalił się bez słowa. Tak samo jak on, chcecie na pewno wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, gdzie ta wspaniałość w tak pozornie biednej formie? Już Wam mówię.

Bohaterów filmu poznajemy już w tytule. Jeanne Dielman to samotna matka, pełniąca obowiązki domowe. Równorzędnie ważną postacią jest jej mieszkanie, znane nam już z adresu. To w nim Jeanne spędza większość swojego życia. Rankiem musi zrobić synowi śniadanie, po południu przygotować obiad, wieczorem, gdy młodzieniec wraca, pomaga mu w nauce. To tylko niewielka część obowiązków pani domu. Mimo że kobieta wyraźnie troszczy się o potomka, jest skłonna do pomocy sąsiadom, chętnie wymienia się uprzejmościami z koleżanką spotkaną na ulicy, nie czujemy od niej ciepła, jakie znajdziemy wśród uśmiechniętych gospodyń z reklam przyborów kuchennych. Co więcej, nie czujemy też nieszczęścia. Życie Jeanne nie opiera się na poszukiwaniu emocji, doznań… To raczej jasno zdefiniowany algorytm. Jej wprawne ręce równo składają każde ubranie, zegarek wskazuje, o której godzinie przyjdzie czas na kolejne zadanie, a odpoczynek również jest dyrektywą, przygotowującą do dalszej pracy. Gdy między zakupami bohaterka wpada do kawiarni rzekomo dla relaksu, robi to równie mechanicznie jak wszystkie czynności. Siada w tym samym ulubionym miejscu, zamawia tą samą ulubioną kawę i zatapia się w myślach, pilnując jednak, by nie przekroczyć dozwolonego czasu na takie przyjemności.

Chantal Akerman już raz w swojej karierze odmalowała podobny portret. W krótkometrażowym debiucie z 1968 roku „Wylatuj w powietrze miasto moje” przedstawiła losy kobiety, która nie dając sobie rady z codziennymi czynnościami, wykonuje wszystkie ostatni raz „na odwal się” i popełnia samobójstwo. „Jeanne Dielman…” wydaje się prequelem tamtego dzieła. Zadania, jakie realizują postaci obu utworów, są ułożone w podobnym, mantrowym szeregu. Świat z długometrażowego filmu przedstawia kobiety jako roboty, radzące sobie ze wszystkim, dopóki nie dopuszczą do głosu emocji oraz nie pojawi się żadna niepożądana przerwa w harmonogramie. Akerman złośliwie postanawia zatrzymać tę maszynerię, wpychając w mechanizm szpilkę. W 80 minucie filmu, tuż po spędzeniu ekranowej doby z główną bohaterką, następuje jedna z najsubtelniejszych wolt w historii kina. Kilka minut nieuwagi, pani Dielman przegotowuje ziemniaki. Są one do wyrzucenia, trzeba kupić nowe, a wraz z tym malutkim uchybieniem plan dnia rozlatuje się na strzępy. Idealność bohaterki zostaje podana w wątpliwość. W pośpiechu jej fryzura nieco się rozwiewa, obiad zostaje podany za późno, zapomina o obowiązkowym gaszeniu świateł w każdym pomieszczeniu. Bohaterka przestaje panować nad sytuacją. Niby nic nieznaczący epizod, którego jej zaczytany syn nawet nie zauważa, staje się jednocześnie początkiem tragedii, jak i symbolem narodzin świadomości. W mechanicznym ciele nagle zaczyna bić ludzkie serce. Ewa niespodziewanie próbuje owocu z drzewa poznania dobra i zła.

Przemiana Jeanne zachodzi oczywiście w sposób, do jakiego przyzwyczaił nas film. Powoli, sugestywnie, z użyciem niepozornych symboli. Kawa, wcześniej smakująca dobrze (bo tak jak zwykle), nadaje się do wylania. Dziecko, którym opiekowała się pod nieobecność sąsiadki, nie jest już przeuroczym szkrabem. A mężczyźni, co najistotniejsze, już nie przypominają bóstw. To właściciele przestrzeni, której bohaterka zdawała się niegodna – grabieżcy czasu i godności. Akerman wyciąga oskarżycielsko palec w stronę patriarchatu. Również budową filmu, bo każdy syn, mąż, ojciec, brat, dotąd zasłaniający twarz gazetą, gdy kobieta sprzątała po nim przy stole, w kinie jest zmuszony patrzeć. Dziś to wydaje się oczywistym sposobem wywołania empatii. Jednak 43 lata temu termin „slow ciemna” nie istniał jako nurt, a długie ujęcia kojarzyły się często z chybionymi eksperymentami. W tych okolicznościach „Jeanne Dielman…” jawi się jako rewolucja. Oczywiście nie od razu doceniona, na wstępie nazywana raczej „dziwactwem”, ale gdy teraz to oglądam, jestem w szoku, jak umiejętnie film potrafi trzymać przy ekranie. To efekt, co większość zdziwi, świetnego warsztatu scenopisarskiego.

Niemal każda sytuacja w dziele Akerman została perfekcyjnie rozpisana. Zadaniem grającej główną rolę Delphine Seyrig nie było jedynie wykonywanie codziennych prac. Musiała nadać im znaczenie, by każdy gest układał się w charakterystykę postaci. Bohaterka odmierza starannie porcje posiłków, bo dba o linię. To, jak później je posiłki ona, a jak miętoli swoją porcję jej syn, mówi nam co nieco o ich osobowości. Zdecydowane ruchy w pierwszej części filmu zastępują nerwowe zrywy w drugiej. Akerman w tym całym koszmarze monotonii pozwala sobie nawet na gorzki żart. Na poczcie Jeanne spotyka starszą panią zdającą się czekać w kolejce w nieskończoność. To celne podsumowanie losu jej samej, wiecznie oczekującej, uwięzionej w pętli obowiązków. Te niuanse wypełniają film, pozwalają zupełnie zapomnieć o nudzie, proszą się o wnikliwą obserwację i analizę. A przy tym, jeżeli kogoś jeszcze straszą 3 godziny metrażu, zapewniam, są twórcy bardziej rozwlekli. Akerman pozwala sobie czasami na uproszczenia, nagłe przeskoki czasowe, a długie ujęcia serwuje w rozsądnej dawce. Przysięgam z ręką na sercu, nie nudziłem się.

Adrian Burz
Adrian Burz