Kolos na glinianych nogach – recenzja filmu „Wieloryb”

Kochany przez jednych mistrz ekspresji dekonstruujący symbole i rzeczywistość, uzurpator tytułu i człowiek o niezwykle napompowanym ego według innych. Częściej malujący filmowy świat grubą kreską, przesadą, patosem niż subtelnymi niedopowiedzeniami. Darren Aronofsky po pięciu latach od Mother! (2017) na weneckie salony zawitał z Wielorybem, adaptacją sztuki Samuela D. Huntera z 2012 roku. Choć obraz przyjęto ciepło, głównie ze względu na odtwórcę głównej roli, wracającego po latach nieobecności do aktorskiego fachu Brendana Frasera, z Lido wrócił na tarczy, nie powtarzając sukcesu Zapaśnika z 2008 roku.

Życie Charliego (Brendan Fraser) to wieloaktowy dramat. Po niegdysiejszej karierze wykładowcy literatury zostały wspomnienia oraz konieczność adaptacji wiedzy i zdolności do  nowych warunków egzystencji. Prowadzenie kursów online ze sztuki pisania dla człowieka z całych sił pragnącego ukryć się przed światem wydaje się idealnym i zapewne jedynym wyjściem. Swoim studentom nie pokazuje nawet twarzy w obawie przed największym rakiem naszych czasów: oceną. Czarny ekran na zoomach tłumaczy więc awarią kamery internetowej. Mężczyzna od lat jest więźniem nie tylko małego mieszkania w Idaho – miejsca akcji opowieści, ale przede wszystkim własnego ciała. 250 kilogramów nadwagi utrudnia samodzielne wstanie z kanapy i powoduje, że byle szczery śmiech czy wzwód noszą znamiona zagrożenia rozległym zawałem i w konsekwencji śmiercią. Charlie nie zamierza jednak podejmować leczenia. Swojej opiekunce, Li (Hong Chau), zabrania wezwania karetki, kiedy ciśnieniomierz pokazuje bagatela 243/138. Już dawno postawił na sobie krzyżyk, teraz tylko cierpliwie czeka na „spotkanie ze Stwórcą”. Jego ciało – organiczna mapa pokryta nadmiarem tkanki tłuszczowej, wrzodów i odleżyn – jest emocjonalnym odbiciem cierpienia po śmierci partnera, byłego studenta, z którym przed laty nawiązał romans, i dla którego zostawił żonę Mary (Samantha Morton) oraz córkę Ellie (Sadie Sink). Ta ostatnia po jego licznych próbach nawiązania kontaktu zjawia się w końcu w drzwiach domostwa, uzbrojona w potężną dawkę nastoletniego buntu oraz zasłużonych pretensji za nieobecność ojca w jej życiu, maskujących rzecz jasna olbrzymie podkłady bólu. W międzyczasie pojawia się też Thomas (Ty Simpkins), młody człowiek głoszący „dobrą nowinę” i pragnący nawrócenia dla grzeszników i odnalezienia chrześcijańskiej – czyli jak wiemy jedynej słusznej – drogi dla wątpiących i niewierzących.

Przyznam bez bicia, że jako psychofanka Zapaśnika (2008), miłośniczka Pi (1998), Mother! (2017) i Requiem dla snu (2000) oraz umiarkowana entuzjastka Czarnego Łabędzia (2010), na najnowsze dzieło reżysera czekałam dość mocno. Szczególnie że wieść gminna niosła, iż wraca on do formy z czasów Złotego Lwa. Nic bardziej mylnego. Aronofsky na bakier jest z metaforą, niuansem, subtelnością –  środkami wyrazu tożsamymi poezji, determinującymi, zgodnie z wykładnią Andrieja Tarkowskiego, wartość sztuki filmowej. Oddzielam przy tym koncept od realizacji – ważki temat nie obroni się sam, jeśli towarzyszyć mu będzie dosłowność, banał, brak szacunku do inteligencji widza i szukanie taniego poklasku. A autor Pi nawet nie próbuje ukrywać, że nie ma zamiaru dawać widzowi przestrzeni na jakąkolwiek intelektualną samodzielność: usiądź i patrz, ja jestem demiurgiem – to jest białe, a to czarne.  Wybaczyłam to w Mother! [NASZA RECENZJA] ze względu na symbolikę – też oczywistą, ale mimo wszystko ciekawszą. Tutaj  jednak ta maniera odkleja się od dobrego smaku z każdą kolejną minutą. Aronofsky dokonuje najgorszego narracyjnego wyboru: jednocześnie pokazuje i  opowiada o tym, co pokazuje, jak Nadine Labaki w Kafarnaum [2018 / NASZA RECENZJA] czy Ken Loach w Ja, Daniel Blake (2016). Robi to za pomocą dialogów oraz cytowanego kilka razy w trakcie filmu eseju o Mobym Dicku, co prawda kluczowego dla klamry spinającej opowieść oraz końcowej wolty, ale powtarzana w kółko fraza o walce ze zwierzęciem, będącej w gruncie rzeczy parafrazą walki z samym sobą, stanowi zupełnie niepotrzebne widzowi wyjaśnienie. I bez tego doskonale wiemy, że bohaterem historii jest człowiek cierpiący, uwięziony tyleż w swoim ciele, co w przeszłości, nieprzepracowanej żałobie oraz psychicznym (i fizycznym) bólu. Kiedy jego mieszkanie zaczynają nawiedzać kolejne postaci, akcja zamienia się w histeryczny spektakl rodem z telenoweli. Mówienie wprost o tym, co nas boli, jest oczywiście bardzo dobre i pożądane ze względu na swój oczyszczający ładunek. Tutaj jednak rozpisane jest jak odcinek Potyczek Jerry’ego Springera. Że leży blisko skóry? Tak wygląda rzeczywistość? Patrz punkt pierwszy: Tarkowski. Dolan w To tylko koniec świata (2016) również krzyczał, ale jak on to robił! Jaka tam była energia, wartość dialogowa, autentyczne rozdrapywanie ran, niepozostawiające złudzeń, że nie da się naprawić życia kilkoma ładnymi zdaniami: krzyk nie przynosi odkupienia, zostawia pustkę.

Chciałoby się zawtórować Perarolo Świetlickiego, co zatem zrobić? „Wyjechać, nie zareagować?” – spuścić wzrok, zatkać uszy, poczekać na kolejną scenę? Miałkość tekstu, jego bezczelna prostota, pozbawiona grama wysiłku, uwiera i zadziwia. Przekłada się także na dość prymitywną, szablonową konstrukcję postaci. Twórca jednocześnie chce mieć ciastko i zjeść ciastko. Chce bohaterów wielowymiarowych, wymykających się jednoznacznemu osądowi, których zachowanie jest ściśle wytłumaczalne wydarzeniami z przeszłości, ale portretuje ich zero-jedynkowo i tendencyjnie. Problemem jest też brak charakterologicznej spójności, szczególnie zauważalny w przypadku Charliego. Porzucenie dziecka nie mieści się w rejestrze człowieka tak wrażliwego, czułego, inteligentnego, zapewniającego o miłości i trosce, świadomego zarówno psychologicznych konsekwencji wyrządzanej krzywdy, jak i uleczających rany słów, których skutkiem – nie wiadomo na ile ubocznym, a na ile wykalkulowanym, jest otrzymanie przebaczenia. Kim zatem jest główny bohater? Poczciwą kluseczką, przepraszająca wszystkich za to, że musi prosić o pomoc, czy może zręcznym manipulatorem i skrajnym egoistą? Postacią totalnie dualną czy tylko źle napisaną? W spojrzeniu jego byłej żony, Mary, pod powierzchnią pretensji ciągle widać uczucie – już nie żywo zielone, pokaleczone, ale ciągle szczere. Trudno zatem uwierzyć, nawet biorąc pod uwagą cały bagaż społecznego wykluczenia, w tak radykalny rozpad rodzinnych relacji. Za mało tu logiki, za dużo sztucznej, teatralnej dramaturgii, nadającej  postaciom karykaturalnego wymiaru, a miejscami wręcz odbierającej im godność.

Zadziwia także niewykorzystany potencjał formalny: brak szukania nieoczywistych, dusznych kadrów oddających klaustrofobiczny wymiar mieszkania bohatera, zawężających pole widzenia i zabierających spokój. Użyte naprzemiennie ptasia i żaba perspektywa hiperbolizują narracyjną dosłowność, choć ich cel jest jasny – pokazanie wielkości stojącego Charliego oraz maleńkości i przegranej pozycji Charliego siedzącego. Minimalistyczna scenografia, mająca kilkoma porozrzucanymi po pokoju, pustymi opakowaniami po jedzeniu i skotłowaną pościelą na łóżku imitować wielki brud i zaniedbanie, także nie wygląda wiarygodnie. To wszystko uzupełnia mało wyszukany, banalny humor. Jedyną trafioną rzeczą wydaje się tu być obsada. Czy jednak występ Frasera jest wart Oscara? Nie rozpędzałabym się, ale faktem jest, że trudno wyobrazić sobie lepszego aktora dla tej roli.

Można by przypuszczać, że Aronofsky niczym Mark Mylod w Menu [NASZA RECENZJA] puszcza do nas oczko. Wkładając w usta Charliego histeryczną prośbę do studentów o napisanie czegoś naprawdę szczerego, prosto z bebechów, a nie intelektualnie wysublimowanego, usprawiedliwia jednocześnie użycie przez siebie nieprzepisowych ilości patosu. Jednak tam, gdzie autor kulinarnego thrillera rozumiał pojęcie dystansu i autoironii, adaptator sztuki o otyłym samotniku pędzi w rejestry śmiertelnej powagi. W efekcie jego bohater dostaje zaiste ważne wypowiedzi, pełne wątpliwości co do własnej wartości i lęku przed przyszłością, na tle tego taniego spektaklu wybrzmiewające niestety  jak zlepek prawd życiowych z instagramowych rolek, a my dostajemy łzawą, ckliwą historyjkę, budzącą politowanie zarówno w stosunku do przedstawionych postaci, jak i reżysera. Aronofsky miał wszelkie możliwości, żeby zbudować narrację na miarę Zapaśnika. Zresztą podobieństwo postaci Charliego z Randym „The Ramą” szybko rzuca się w oczy: obydwaj poturbowani przez los, samotni, stojący w obliczu zagrożenia życia, jeśli nie skończą z autodestrukcyjnymi nawykami. Obydwaj zawiedli jako ojcowie, a czas, który pozostał na odbudowanie więzi z córkami jest zbyt mały, ciasny, żeby zmieścić w sobie poświęcenie potrzebne do wybaczenia. Nagrodzony w Wenecji obraz nosił jednak znamiona pełnokrwistego dramatu o czasie, do którego nie ma już dostępu, o ostatniej prostej, którą trzeba przejść z podniesioną głową. Nie było w nim przesady, maniery — była chropowatość, jakaś doza afektywnej niedostępności, wykluczająca sztuczne wzruszenie, a mimo tego pozostawiająca ślad na lata. Wieloryb jest tego absolutnym przeciwieństwem – emocjonalnym kiczem, filmowym „jeleniem na rykowisku”, nastawionym na współczucie. Asekuracja w postaci realizmu magicznego w finale to wisienka na i tak już mocno przesłodzonym torcie. Kino środka rządzi się swoimi prawami, warto jednak jego szalę przechylać w stronę artyzmu, a nie papki dla tłumu.

Ci, którzy cenią sobie poetykę obrazu, mogą nie podnieść się z filmowego fotela po tak dotkliwym bombardowaniu dosłownością. A przecież można zrobić doskonały dramat o dekonstrukcji życia, traumie, stracie, żałobie, relacjach, miłości, bez używania banalnych narzędzi. Nie cofając się w czasie o dekady, weźmy dla przykładu Aftersun (2022) Charlotte Wells [NASZA RECENZJA], również szukającej dla swoich bohaterów odkupienia, ale robiącej to niemal bezszelestnie, bez słowa o śmierci i cierpieniu. Jej formalny kolaż łączący przeszłość z teraźniejszością stanowi niezwykle delikatną tkankę znaczeniowych zabiegów niedefiniowalnych oczywistymi kategoriami, zostawiającymi przestrzeń dla myśli widza. Szkocka reżyserka nie potrzebuje wielkich słów – nawet krzyk zagłusza dźwiękowym wirem dyskoteki, traktując go jako element skrajnie intymny, potrzebujący swojej przestrzeni. Johannes Nyholm swojego Olbrzyma (2016), człowieka niepełnosprawnego, wyśmiewanego i wykluczonego sportretował bez grama litości czy współczucia – byłoby to przecież przeciwko jego bohaterowi. Nadav Lapid mógł po przyjeździe do Francji zrobić „kolejny” film o uchodźczej biedzie, wykluczeniu i syzyfowej asymilacji – zamiast tego za oręże wybrał granice języka, symbolizujące granice jego świata, parafrazując Ludwiga Wittgensteina. Dzięki temu w Synonimach (2019) uniknął łzawej historii, serwując odbiorcom wyśmienitą, intelektualną ucztę. Trzeba być twórcą tego formatu, żeby wiedzieć, kiedy na dosłowność można sobie pozwolić i jak jej użyć, żeby nie popaść w śmieszność lub banał, mówiąc o rzeczach granicznych – w końcu w  Kolanie Ahed [NASZA RECENZJA], szarżuje wściekłym krzykiem, jednocześnie zachowując typowy dla siebie smak. Nie każdy jednak, jak widać, potrafi przekuć histeryczne nuty w sztukę. Tandetne przedstawienie krzywdy, zła, problemów społecznych robi filmowej materii więcej złego niż dobrego i jest niczym innym jak żerowaniem na wrażliwości widza.

W mnogości wątków Wieloryba gubi się ich jakość. Mamy tu zarówno opowieść o  różnorodności seksualnej, radykalnym konserwatyzmie i wynikającej zeń homofobii, jak i o skrajnej, zagrażającej życiu otyłości, łatwo ocenianej i wyśmiewanej, a w większości przypadków wynikającej z nieumiejętności radzenia sobie z rzeczywistością. O wstydzie, z jakim mierzą się osoby „plus size”, ich cierpieniu, samotności i bezustannym, panicznym i blokującym lęku przed oceną. Również o rodzicielskiej miłości i wynikających z niej powinnościach. O poczuciu winy z powodu zawodu sprawionego najbliższym, przy jednoczesnej chęci czynienia dobra. Na upartego także o sztuce pisania. Dużo grzybków jak na jeden barszcz. Żeby zatem podsumować, czym Wieloryb jest – humanistyczną przypowieścią z biblijnymi motywami, historią badającą pojęcie odpowiedzialności (w końcu ani najbliżsi, ani siła wyższa, o ile się w nią wierzy, nie zmienią życia za nas), opowieścią o godności i samoakceptacji; trzeba napisać, czym Wieloryb nie jest: dobrym filmem. Być może wielkość sprowadza się do tego, że w pewnym momencie artystycznego życia można pozwolić sobie na obniżenie własnej poprzeczki. Mam jednak nadzieję, że to był wypadek przy pracy i kolejny film autora Pi będzie miał w sobie przebłyski dawnego geniuszu i odwagi, a nie histerycznych, moralizatorskich i pompatycznych tonów.

Agnieszka Pilacińska
Agnieszka Pilacińska

Wieloryb

Tytuł oryginalny:
The Whale

Rok: 2022

Kraj produkcji: USA

Reżyseria: Darren Aronofsky

Występują: Brendan Fraser, Sadie Sink, Hong Chau, Ty Simpkins, Samantha Morton

Dystrybucja: Monolith Films

Ocena: 1,5/5

1,5/5