Amuse-bouche z frytkami – recenzja filmu „Menu”

Mark Mylod, reżyser mający w portfolio głównie seriale telewizyjne, w tym odcinki takich tytułów, jak Gra o tron, Shameless czy Sukcesja, połączył siły ze scenarzystami również telewizyjnych produkcji, Sethem Reissem i Willem Tracy. Pomysł, zainspirowany utknięciem tego ostatniego w ekskluzywnej restauracji położonej na jednej z norweskich wysp, stał się pretekstem do zrealizowania czarnej komedii wyśmiewającej burżujskie nawyki i przyglądającej się konceptowi jedzenia jako narzędzia wyznaczającego linię między egalitaryzmem a elitaryzmem. Wspólne starania po części spełniają ambicje satyrycznego dzieła diagnozującego bolączki kapitalizmu, po części zaś grzęzną w rozrywkowej papce, wymagającej kompromisów dla zadowolenia widowni.

Ten rok upływa trochę pod znakiem bierności dobra w obliczu zła. Nie może być przypadkiem, że w kolejnej produkcji [Goście (2022) Christiana Tafdrupa – NASZA RECENZJA, Dobry opiekun (2022) Tobiasa Lindholma, Obserwator (2022) Iana Brennana i Ryana Murphy’ego] słyszę ubrane może w inne słowa, ale semantycznie tożsame stwierdzenie z ust agresora: „bo mi na to pozwoliliście” / „bo nikt mnie nie powstrzymał”. Wygląda to trochę tak, jakby świat nagle sobie przypomniał, że do tanga trzeba dwojga. Być może to echo rosnącej świadomości na temat cichego przykładania przez nas wszystkich ręki do eksploatacji planety, do dramatów milionów ludzi tkwiących w pracowniczych kołchozach, bezczynności mocarstw wobec toczących się coraz bliżej Europy wojen, a być może czysto ludzkiej tendencji do obwiniania ofiar. Autorzy Menu również dołożyli cegiełkę do tego trendu, przenosząc odpowiedzialność za ciężki los na protagonistów. Skoro przystawkę (czerstwy żart, wiem) mamy już za sobą, przejdźmy do dania głównego.

A w zasadzie do wiwisekcji tytułowego menu przygotowanego przez Slowika (Ralph Fiennes), ekscentrycznego szefa kuchni eleganckiej restauracji Hawthorne usytuowanej na wyspie. Pierwszą dawkę obietnicy obcowania z czymś wyjątkowo luksusowym, daje podróż jachtem, podczas której gościom serwowane są pierwsze kulinarne przedsmaki. Następnie Elsa (Hong Chau), menadżerka przybytku, oprowadza ich po włościach, każdym wypowiadanym słowem podkreślając wyjątkowość miejsca i płynącego z niego doświadczenia. Po przydługim wstępie trafiamy w końcu we właściwe miejsce – czyli do stołu. Po wyszukanych daniach w duchu kuchni molekularnej, na klientów czekają propozycje bardziej spersonalizowane i dość niespodziewane. Każdy set poprzedza zaś prelekcja samego mistrza, wyjaśniająca kontekst potrawy i jej znaczenie – sięgające daleko poza granice kubków smakowych. Atmosfera gęstnieje z każdą minutą, zmierzając do zapowiadanego finału, czymkolwiek miałby on być, choć nie trzeba być szczególnie spostrzegawczym, żeby wiedzieć, że kolacja nie zakończy się jedynie uiszczeniem zapłaty i otrzymaniem torby z upominkami. Jedna rzecz psuje misternie przygotowany plan, a jest nią obecność Margot (Anya Taylor-Joy), partnerki kulinarnego pasjonata, Tylera (Nicholas Hoult), zaproszonej przez niego w ostatniej chwili zamiast swojej dziewczyny. Niepasujący element układanki burzy spokój Slowika, a twórcom daje pretekst do włożenia w narracyjne szprychy kija.

Menu

Nie bez powodu na głównego bohatera opowieści autorzy wybrali restaurację. W końcu nie ma czulszego papierka lakmusowego klasowego podziału, niż jedzenie, rzecz absolutnie niezbędna do przeżycia. Mylod wyśmiewa burżujską wybredność, egzaltację i bezrefleksyjne podążanie za trendami. Każdego z bohaterów wyposaża w inny zestaw cech, reprezentatywnych dla całego społeczeństwa. Lillian (Janet McTeer), znana krytyczka kulinarna uosabia niechlubny świat recenzentów, nierzadko przyczyniających się do zamykania punktów gastronomicznych, a przynajmniej do utraty części przychodów. Wspominany Tyler jest najurokliwszą z postaci – dużo mówi, deklarując wiedzę ekspercką, upewnia się, że kucharze używają odpowiedniego sprzętu, przyparty jednak do muru nie potrafi pokroić pora i cebuli. Targa nim rozpaczliwa potrzeba bycia lubianym przez każdego i pławienia się w blasku ludzi bogatych i znaczących. Korporacyjne trio: Soren (Arturo Castro), Dave (Mark St. Cyr) i Bryce (Rob Yang) przyszli tu jedynie, żeby „odhaczyć” i móc się pochwalić w towarzystwie. Kiedy coś nie idzie po ich myśli (na przykład nie dostają chleba do posiłku), grają kartą wpływów i możliwością zamknięcia restauracji w 24 godziny – w końcu klient ma zawsze rację.  Anne (Judith Light) i Richard (Reed Birney), są stałymi gośćmi Slowika, małżeństwem żyjącym pozorami i tak samo traktującym wizyty w jego przybytku. Jest jeszcze były gwiazdor, odcinający kupony od sławy (John Leguizamo; postać inspirowana podobno Stevenem Seagalem), obsesyjnie przekonany, że jest większą atrakcją wieczoru niż kulki melona przykryte kulinarnym śniegiem. Jego partnerka i współpracowniczka, Felicity (Aimee Carrero), pełni zaś brzydką funkcję ładnej ozdoby. Ludzi tych dzieli niewiele, łączy zaś z pewnością status majątkowy i brak autentycznego zaangażowania w przeżywanie otaczającej rzeczywistości. Części z nich gombrowiczowska gęba zasłania cały świat, łącznie z cierpieniem drugiego człowieka, wykrwawiającego się dwa stoliki dalej. Ale spokojnie: ostatni sprawiedliwi, samozwańczy egzekutorzy kary za moralne zepsucie, potrafią przyznać się do błędów i wymierzyć cios także sobie. Grzechy ich branży: podkręcanie wyścigu szczurów, wyzysk pracowników, wykorzystywanie przywileju władzy do nadużyć seksualnych, pycha i ego – za wszystko to również trzeba zapłacić. Skojarzenia z Kolacją z arszenikiem (1995) Stacy Title, również nieprzypadkowo wykorzystującej element biesiady, są tu znamienne.

Jakaś część mnie z serwowania przez autorów pierwszych rozdziałów opowieści (odpowiadających kolejnym pozycjom z menu) odczuwała pewną przyjemność – być może dość prymitywną, bazującą na niechęci do burżujstwa zdolnego wydać na jeden posiłek tyle, ile niektórzy przeznaczają na jedzenie w trakcie tygodnia czy nawet miesiąca. Trzeba jednak oddzielić prześmiewczy koncept od jego realizacji. I tutaj – znowu tematyczny żart – całość gdzieniegdzie staje ością w gardle. Menu nie jest bowiem filmem wyrafinowanym niczym serwowane na ekranie potrawy. Jego łopatologia miejscami uwiera i męczy, a chciałoby się, żeby ten społeczny komentarz nie był tak oklepany, żeby zostawiał na języku finisz niczym najlepsza whisky, a nie ulegał zwietrzeniu po krótkiej chwili. Od strony technicznej wszystko smakuje jednak wyśmienicie – montaż dynamizuje sekwencję zdarzeń i buduje napięcie, nie wychodząc poza satyryczne ramy i nie przeciążając gatunkowymi elementami. W kategoriach rozrywkowych działa zatem dość nieźle, choć od pierwszego niespodziewanego posiłku, ujawniającego prawdziwe zamiary Slowika, zwalnia tempo i tępi ostrze szydery. Komercyjne efekciarstwo i naskórkowość wątków nie pozwoliły na wydobycie esencji, którą tak cicho, bez fajerwerków i mordów, oddała Go-woon Jeon w Mikrosiedlisku [NASZA RECENZJA], z chirurgiczną niemal precyzją odsłaniając kolejne warstwy kapitalistycznych przesądów. Jeden zaś dialog Nicolasa Cage’a z Davidem Knellem w Świni (2021) Michaela Sarnoskiego [NASZA RECENZJA], mówi więcej o powierzchowności ekskluzywnego przeżycia oraz micie sukcesu, trawiącego współczesność, niż wszystkie dania z karty Myloda. Pytanie na ile potencjał diagnostyczny jest tu wtórny, spóźniony czy przegrywający w starciu z innymi dziełami? Czy wystarczyłaby lekkość i finezja Rubena Östlunda, który nawet największą dosłowność potrafi odczarować narracyjnymi przyprawami i błyskotliwym żartem? Przy nim Menu miejscami bliżej do mrożonej pizzy z supermarketu niż do ostryg z algowymi kulkami. Pytanie też, na ile warto się tu zatrzymywać tylko i wyłącznie na społecznej diagnozie, nie skrobiąc powierzchni ludzkiej egzystencji w jej nieco czulszym obszarze?

Menu

Koniec końców Menu jest obrazem o społecznym wymiarze jedzenia, szukającym odpowiedzi na pytanie czym ono jest, a czym być powinno. Czy intelektualną fanaberią dla rozpasanych bogaczy nie odróżniających dorsza od halibuta, przyklaskujących niczym tresowane zwierzę współwyreżyserowanemu przez siebie spektaklowi próżności, czy może kurczakiem w panierce, zanurzonym w rozwodnionym ketchupie z tubki, po którym nie pozostaje nic innego, jak oblizać palce? Czy robienie z niego sztuki dla wybranych, służącej niemal zawsze egzaltacji, a nie uciesze, nie napędza obsesyjnej machiny społecznego wykluczenia? I czy bywanie w renomowanych miejscach dla samego obcowania ze śmietanką towarzyską nie odbiera autentyczności doświadczeniu, nie gubi jego sensu? Finałowy twist smakuje jak cheeseburger, ale nie ten rozklapciały, z Upadku (1993) Joela Schumachera, nie mający nic wspólnego z reklamującym go zdjęciem. Tutaj posiłek będący w dobie kapitalizmu synonimem taniej przyjemności dla mas, serwuje najlepszy kucharz na świecie. W tym kontekście obraz Myloda wybrzmiewa iście gombrowiczowsko, szukając prawdy o człowieku, próbując zajrzeć pod nałożoną maskę, znaleźć te rejestry, w których myśl i emocja są szczere, nie obarczone ciężarem społecznego osądu. Być może wystarczy do tego zdjęcie nogi z gazu, odpuszczenie swoim ambicjom, obsesjom i dążeniu do sukcesu, czymkolwiek by on nie był. W tym wszystkim nie sposób nie odnieść jednak wrażenia, że ubolewanie nad brakiem wyrafinowania tego tytułu jest wpisane w plan twórców, puszczających oko także do wybrednych krytyków filmowych, niemal zawsze wymagających od dzieła ładunku katharisis, przekraczania granic i odkrywania nieodkrytego, a zapominających, że czasem chodzi o zwykłą rozrywkę i przyjemność. To jak? Ostrygi z algami czy cheeseburger z frytkami?

Agnieszka Pilacińska
Agnieszka Pilacińska
Menu plakat

Menu

Tytuł oryginalny:
Menu

Rok: 2022

Kraj produkcji: USA

Reżyseria: Mark Mylod

Występują: Ralph Fiennes, Anya Taylor-Joy, Nicholas Hoult, John Leguizamo

Dystrybucja: Disney

Ocena: 3,5/5

3,5/5