Między ustami a brzegiem pucharu – recenzja filmu „Challengers”

Challengers na mojej osobistej mapie zachwytów Lucą Guadagnino mogłabym zaklasyfikować w zasadzie jako guilty pleasure. Josh O'Connor kolejny raz udowadnia swoją wybitność, metafora działa, trzeci akt trzyma za właściwe części ciała, napięcie rozsadza źrenice i choć wychodzimy z kina „zrobieni”, to skok endorfin przypomina ten po zjedzeniu czekoladowego batonika: puste kalorie, energia na kilkanaście minut, wyrzuty sumienia. Wszystko, co zostaje, to posmak cukru i tęsknota za pełnowartościowym posiłkiem.

Guadagnino jest jednym z moich ulubionych narratorów, a to z racji traktowania audiowizualnej materii jak papieru – niespiesznie, ze smakiem, dla samego snucia opowieści. Nie ma w tym kompromisów: albo zanurzasz się z nim, albo zostajesz na powierzchni. Widać to było najbardziej w przypadku arcypięknej Suspirii (2018), znakomitego serialu Tacy właśnie jesteśmy (2020), a także Tamtych dni, tamtych nocy (2017). Mające premierę w trakcie zeszłorocznej Wenecji Do ostatniej kości (2022) wydawało się jednorazowym spadkiem formy reżysera, Challengers zaś plasują się gdzieś pośrodku. Z jednej strony dostajemy formalne widowisko, jednak wyprane z klimatu i charakteru; finał wbijający w fotel, ale poprzedzony wyjątkowo nudnymi i łopatologicznymi dwoma aktami.

Konstrukcja Challengers bazuje na dynamice relacyjnego trójkąta: oni – Patrick (Josh O’Connor) i Art (Mike Faist), najlepsi kumple z tenisowego kortu marzący o Wielkich Szlemach, i ona, Tashi (Zendaya), zjadająca rywalki na śniadanie, twierdząca, że nie chce psuć kumpelskiej relacji. Oni kochają ją, ona raz jednego, raz drugiego – a może żadnego? Porozrzucane po scenerii rekwizyty o fallicznym kształcie, dzierżone tylko przez męską część obsady, budują także homoerotyczny podtekst. Guadagnino skacze po linii czasu, karmiąc nas różnymi etapami z życia bohaterów, raz dla ekspozycji konfliktu cofając zegar o ponad dekadę, innym razem dla podkręcenia napięcia – o kilka godzin. Im dalej w las, tym goręcej, montaż szybszy, bity głośniejsze. Równolegle do osi narracji, czyli rozgrywanego przez Patricka i Arta meczu życia, w którym stawką jest dosłownie wszystko: pozycja, pieniądze, honor, przyjaźń, kobieta, obserwujemy turbulencje w ich życiu osobistym, których wspólnym mianownikiem zawsze jest Tashi.  

Relacji między tą trójką daleko jednak do chwytających za serce romantycznych rozterek. Przypomina ona raczej korridę rozgrywaną przez każdego w obrębie własnych potrzeb i możliwości, której celem jest umocnienie ego – oczywiście bardzo chwilowe i naskórkowe, bo piłka jest w końcu w grze przez całe życie. Nie wystarczy wygrać raz. Nie jest to jednak film o tenisie samym w sobie – zdecydowanie lepiej obrazuje go znakomity dokument W tenisie love znaczy zero Jasona Kohna, wyświetlany w trakcie 15. edycji festiwalu Millennium Docs Against Gravity, czy Borg/McEnroe (2017) Janusa Metza. Natomiast sport ten do tego psychologicznego krajobrazu pasuje jak ulał – wymagający poświęceń, dyscypliny, jak żaden inny nastawiony na bezpośrednią, intensywną, angażującą całe ciało i psychikę rywalizację, ale także sprzyjający potknięciom, utracie kontroli. Guadagnino podszczypuje także wątkami klasowymi, bawiąc się elitaryzmem i snobizmem. Stojący na korcie w tanich szortach i koszulce, niemający grosza przy duszy Patrick nie potrzebuje nawet posyłać kpiarskiego uśmiechu obklejonemu tejpami, dzierżącemu drogie sportowe torby Artowi.

Guadagnino gra kontrastami – jesteś albo bohaterem, albo zerem, zwycięzcą albo przegranym, stać cię na najdroższe hotele albo śpisz w samochodzie, twoja twarz zdobi billboardy albo nikt cię nie rozpoznaje. Jesteś niepotrafiącą bajerować dziewczyn uczciwą ciepłą kluchą, marzącą o prawdziwej miłości i rodzinie, albo cwaniakiem, badboyem, świetnym kochankiem, ale kiepskim partnerem. Człowiekiem albo kochanym, albo pogardzanym. Jednocześnie każdy tutaj chce być kimś innym: Art pragnie namiętności, którą Tashi zarezerwowała dla Patricka, Patrick zaś miłości do niego, a nie jego pozycji w tenisowym rankingu. Ona zaś powrotu do czasu sprzed kontuzji kolana, która to zabrała jej wszystko i zmusiła do życia półśrodkami. W końcu to właśnie ona jest tu uosobieniem pasji. Perfekcjonistką zaprogramowaną na sukces w jakiejkolwiek formie, dla której dirty pillow talk musi zawierać słowo backhand albo forehand. Strażniczką reprezentatywności: nieważne jak martwy jest środek, wierzch zawsze musi wyglądać dobrze. Wszystko poza tenisem jest zabawą albo kalkulacją na potrzeby chwili. Na starość zapewne zamieni się w Nicka Bollettieriego ze wspomnianego dokumentu Kohna.

Między jednym a drugim setem wykluwa się opowieść o walce między tym, co racjonalne, bezpieczne, zgodne z kanonem społecznych oczekiwań, gwarantujące głaski, lecz jednocześnie pozbawione dreszczyku emocji, a impulsami, ryzykiem, które może się opłacić, ale może także zostawić na lodzie. Tym, co narzucone, wygenerowaną przez rodzinę, społeczeństwo czy branżę presją a zwykłą radochą z robienia rzeczy; między bezustannym składaniem na ołtarzu pasji ofiar mających utrzymać osiągnięte status quo a prawami rynku. Dyskurs ten można z powodzeniem przełożyć na każde inne pole – spalać się w ogniu sławy czy cieszyć życiem? Dociskać siebie czy odpuścić? A może jednak istnieje złoty środek?

Najjaśniejszą, jeśli nie jedyną, gwiazdą tego obrazu jest bez wątpienia Josh O’Connor, kolejny raz serwujący popis ponad oczekiwania, kolejny raz grający utracjusza próbującego odnaleźć się w przetasowanej losem i własnymi decyzjami rzeczywistości. Mike Faist pozostaje w jego cieniu, czego powód w jakiejś mierze leży zapewne w konstrukcji bohatera, ale być może także w braku pomysłu na coś więcej. Tashi byłaby wspaniała, gdyby w tej roli została obsadzona pełnokrwista aktorka pokroju Maiki Monroe – nawet wyobrażałam ją sobie w trakcie seansu (tylko to pomogło mi przetrwać występ Zendai).  

Czym jest zaś  mistyczny trzeci akt, ratujący tę narrację przed przepadnięciem w otchłani miliona innych plastikowych wyrobów? Przede wszystkim perfekcyjnym rzemiosłem. Stali współpracownicy Włocha: autor zdjęć Sayombhu Mukdeeprom, montażysta Marco Costa oraz pracujący przy jego ostatnim filmie designerzy dźwięku Trent Reznor i Atticus Ross zgotowali nam najlepsze trzydzieści minut kina rozrywkowego, jakie można sobie wyobrazić i nie wiem, czy cokolwiek będzie w stanie je przebić. Praca kamery, tempo, cięcia budujące całe spektrum emocji przynoszą wręcz orgazmiczne katharsis. Zrzucenie kajdan i zaczerpnięcie pierwszego autonomicznego oddechu czuć w trzewiach. Szalone emocje jednak bardzo szybko zmieniają się w martwy naskórek. Instagramowa estetyka i erotyka, mimo że elektryzują, są niezwykle ulotne. W końcu żeby utrzymać taki poziom nasycenia, trzeba by było w nieskończoność scrollować ekran.

 

Agnieszka Pilacińska
Agnieszka Pilacińska

Challengers
Tytuł oryginalny:
Challengers

Rok: 2024

Kraj produkcji: USA

Reżyseria: Luca Guadagnino

Występują: Josh O’Connor, Mike Faist, Zendaya

Dystrybucja: Warner Bros. Entertainment Polska Sp. z o. o.

Ocena: 3/5

3/5