Lost in Translation albo czemu NapiProjekt.pl ma czasem lepsze tłumaczenia niż festiwale filmowe

Stale zaskakuje mnie, jak dużą tolerancję mamy do słabych napisów filmowych. Gdy tłumacz książki spartoli przekład, od razu znajdą się chętni, by wieszać go za palce na pręgierzu, odebrać pozwolenie na wykonywanie zawodu i spalić na stosie cały nakład. Kiedy jednak podczas seansu słowa bohaterów nie zgadzają się z wyświetlanym tekstem, jedyne, co zostaje, to rozłożenie rąk w geście zdziwienia

Żeby na wstępie było jasne: nikt nie porównuje tłumaczenia książek do tłumaczenia filmów. W przekładzie tekstu pisanego chodzi nie tylko o znalezienie polskich odpowiedników dla zagranicznych słów, trzeba oddać przecież też rytm, styl, rejestr wypowiedzi, zastosowanie interpunkcji, składnię, szerzej: sposób, w jaki autor zdecydował się spisać swój strumień świadomości. Wszystkie te części są równie ważne, a mały błąd w jednej z nich może natychmiast pogrzebać całość. W przypadku filmów reguła jest jedna – tekst ma być zredukowany do fragmentu, który jednocześnie odda jego sens i zmieści się na ekranie w momencie wypowiadania danej kwestii na głos. Tłumacz napisów musi prowadzić więc nie tylko walkę ze słowem, ale też walkę z czasem. 

Przetłumaczenie napisów z obcego na polski to jedno, synchronizacja ich z ekranem – tutaj piętrzą się schody. Kto choć raz się tym zajmował, ten wie, ile włosów siwieje w ciągu minuty, gdy należy dopasować zapis zagmatwanej rozmowy do ruchu ust bohaterów. Trzeba ciąć, upraszczać, przepisywać zdania na równoważniki. Czasem widz to odnotuje, czasem nie. Ale tak było, jest i będzie dopóty, dopóki sztuczna inteligencja nie wymyśli za człowieka lepszego sposobu wyświetlania linii dialogowych na ekranie. Rolki w mediach społecznościowych i ich algorytmy transkrypcyjne zdają się już iść z odsieczą.

Kusząca wydaje się teza, że kiepskie przekłady w napisach to wina polskiego przywiązania do tradycji lektorstwa. Przez lata powszechnie przyjętą zasadą było, że filmy w telewizji wyświetla się z szeptanką, a napisy to kinowo-festiwalowy wymysł. Do dziś mało która stacja decyduje się wyłamać z tej zasady. Badania i sondaże od dekad pokazują, że pierwszym wyborem dla większości naszego społeczeństwa są lektor i dubbing. Po co więc starać się dla grupki ultrasów oryginalnych ścieżek dźwiękowych? Kiepska jakość napisów to też żadne novum – wystarczy kilka projekcji archiwalnych kopii dostępnych w Filmotece Narodowej, by zaznać sporej dawki kuriozalnych decyzji translatorskich, literówek i nieporozumień. Już nie wspominając o tym, że to nie jest wyłącznie polski problem.

Było wielu twórców, którzy zdawali sobie sprawę z faktu, że ich dzieła nie zostaną odpowiednio zrozumiane pod każdą szerokością geograficzną, właśnie ze względu na tłumaczenie. Za przykład niech posłuży stary Godard, w cynicznym geście ingerujący w angielskie napisy festiwalowych kopii swoich projektów. Znany z lingwistycznych gierek Francuz na całość poszedł przy okazji Filmu Socjalizmu (2010), do którego dołączył co prawda autorskie tłumaczenie dla Anglosasów, ale zamiast angielskiego na ekranie pojawił się nawaho, a bardziej jego luźna interpretacja.

W efekcie zdezorientowani recenzenci wychodzili z canneńskich pokazów, ogłaszając wszem i wobec, że oto Godard ostatecznie zbzikował, a jego buntownicze odezwy to już wyłącznie bełkot frustrata. W świetnym eseju na łamach „Senses of Cinema” porządku w tym dantejskim chaosie doszukał się jednak Samuel Bréan: „Godard zdecydował się posunąć nieodłączną dla napisów praktykę redukcji do skrajności (i wtrącić inne osobliwe zagrania) między innymi po to, by pokazać, jak względne jest ocenianie filmu bez brania pod uwagę różnic percepcyjnych spowodowanych przekładem” (tłum. własne).

Nie trzeba jednak mierzyć się z zawiłymi projektami JLG, by zdać sobie sprawę z wagi problemu. Wystarczy wizyta na festiwalu filmowym. Bo dystrybucja kinowa to coś innego – trwa dłużej, jest skierowana do szerszej publiczności, nad odpowiednim przygotowaniem kopii czuwa przynajmniej kilka osób, które na różnych etapach są w stanie zweryfikować ewentualne błędy. W przypadku festiwali nie ma ani czasu, ani przestrzeni, ani budżetu, ani zasobów ludzkich do rzetelnej korekty. A przynajmniej tak mi się wydaje.

Znane są historie, gdy przekłady napisów organizatorzy zlecali nieodpłatnie ekipom wolontariackim, tak jakby liczyli, że organizując imprezę zwróconą ku sztuce filmowego obrazu, na słowach można przyoszczędzić. Zbliżone praktyki stosowały także festiwale dedykowane kinu grozy – skoro widzowie i tak zasłaniają oczy ze strachu, to pewnie nie zauważą błędów w przekładzie. Podobnych uszczypliwości można wymyślać bez końca, ale błędy w tłumaczeniach to nie wyłącznie domena mniejszych i sprofilowanych wydarzeń. Odosobnione przypadki zdarzają się wszędzie, ale czasami nieścisłości pojawia się za dużo.

W trakcie jednego z ostatnich dużych polskich festiwali na tłumaczenia nagle narzekać zaczęli prawie wszyscy. Oczywiście, nie każdy przekład wołał o pomstę do nieba, ale w oczy kłuła pewna nierówność. Przykładowo: w napisach do amerykańskiego musicalu tłumaczono nawet teksty piosenek, ale już na seansie gruzińskiego klasyka duża część rozmów między bohaterami pozbawiona była jakichkolwiek podpisów, nawet po angielsku. To raczej nie była godardowska igraszka ze strony reżysera. W dialogach do tytułów z „bocznych”, rzadziej uczęszczanych sekcji, nierzadko roiło się od literówek, występowały różne daty w polskim i angielskim tłumaczeniu czy drobne niezręczności interpunkcyjne. Przy tak suto wypełnionym programie (ponad 120 pozycji!) raczej trudno jest wszystko wyłapać.

Powyższe przykłady to jednak trochę większy kaliber niż typowe traduktologiczne zagwozdki skutkujące tłumaczeniem „Suit yourself” na „Rób, co chcesz” podczas zakładania garnituru. Są dowodem na to, że wszyscy wspólnie traktujemy jakość tłumaczeń po łebkach. Cieszymy się, że napisy w ogóle są i nie musimy zadowolić się pozbawionym emocji głosem mówiącym z offu. To nie wina tłumaczek i tłumaczy ani tym bardziej organizatorów – ich praca jest nieoceniona. Odpowiedzialność za ten stan wydaje się zbiorowa, bo jeśli nikt nie zgłasza obiekcji, to skąd ma wyjść impuls do jakiejkolwiek zmiany?

Idea korekty tekstu znajduje się dziś w martwym punkcie. Urodziliśmy się za późno, by odkrywać świat, ale też za wcześnie, by podbijać kosmos. Niedawno gruchnęła informacja, że „Wyborcza” jednym dekretem zwolniła cały dział korekty. Efekty już widać. ChatGPT i inne owoce naszych czasów jeszcze nie radzą sobie w tej materii na tyle, na ile wszyscy byśmy chcieli. Bez względu na to, jaki kto ma stosunek do zmian w branży medialnej – sztuczna inteligencja zdecydowanie usprawni proces redakcji. Być może poprawi też jakość napisów. Czy zastąpi piszących i tłumaczy? To chyba jednak obawy dla przyszłych pokoleń.

Puenty nie ma, rozwiązań też nie. Od kiedy pamiętam, podczas festiwali wszyscy narzekają na wszystko. Poziom filmów nie taki, wolontariusze nie odpowiadają na „dzień dobry”, prelegent krzywo spojrzał, ekran za mały, za duży, za brudny, za czysty, krzesła niewygodne albo właśnie przeciwnie, klima za słaba albo wywołująca przeziębienie. Ilu uczestników, tyle uwag razy trzy. Na próżno jednak szukać w relacjach, poza pojedynczymi wzmiankami, większych wątpliwości dotyczących jakości napisów. Może to przez to, że widownia festiwalowa w większej części i tak rozumie po angielsku, więc w przypadku dwujęzycznego tłumaczenia przymyka oko na nieścisłości w polskim przekładzie? A może w ogóle wpisuje się to w koszta kinowej projekcji – zawsze nieidealnej – i odwraca wzrok jak od zbyt jasnych ścian, braku kurtyn, przestarzałej lampy w projektorze czy drzwi przepuszczających rozmowy z foyer? Bo w filmach liczą się przecież przede wszystkim obrazy, czyż nie?

Michał Konarski
Michał Konarski