Czy można się uśmiechać, gdy na świecie trwają wojny? Kino, najntisy, kryzysy. Rozmowa z Denisem Côté

Denis Côté zaznaczył swoje miejsce na mapie światowego kina już ponad dwudziestoma filmami krótko- i pełnometrażowymi. Prezentował je na MFF w Berlinie, Locarno czy Toronto, a także w Polsce, regularnie goszcząc w programie wrocławskich Nowych Horyzontów. W trakcie tegorocznego Berlinale zasiadł w jury konkursu Encounters. W stolicy Niemiec nasz redaktor Michał Konarski porozmawiał z nim o powrocie do działalności filmowej po chorobie, dorastaniu w latach 90., krytyce, globalnym kryzysie, polityce i dotychczasowym dorobku.

Na łamach Pełnej Sali wielokrotnie pisaliśmy już o twórczości quebeckiego reżysera. Recenzowaliśmy Antologię duchów miasta, dystrybuowaną w naszym kraju staraniem Aurora Films, a także dostępne wyłącznie w ramach festiwalowych pokazów Higienę społeczną i Takie lato. Na polską premierę wciąż czeka jego najnowszy projekt, prezentowana na MFF w Locarno Mademoiselle Kenopsia.

Michał Konarski: Kiedy rozmawialiśmy po Twoim poprzednim filmie, Takie lato, bardzo obawiałeś się o swoje zdrowie, mówiłeś, że „walczysz z czasem”

Denis Côté: Tak, brzmiało to trochę dramatycznie…

Więc jak się dziś czujesz? Wiem, że przeszczep nerki się udał.

Muszę być w tym temacie nieco emocjonalny, bo wiesz, to swego rodzaju cud. Obcy człowiek, sam z własnej woli, zaproponował mi swój organ. Szczerze mówiąc, to już z Tobą mam bliższą relację niż z nim. Spotkaliśmy się może ze cztery razy, bo też zajmuje się filmem. I pewnego dnia po prostu do mnie zadzwonił, mówiąc „Denis, przeczytałem każdą możliwą publikację o przeszczepach nerki i chcę Ci oddać swoją”. Nie mogłem w to uwierzyć. Okazało się, że nie ma żadnych przeciwwskazań, więc tak oto od prawie sześciu miesięcy mam nową nerkę. Od razu po operacji poczułem poprawę – zniknęły bóle, chroniczne zmęczenie…

I w końcu możesz znowu podróżować!

Czy mogę, to nie wiem, ale teraz mi pozwolili…

(śmiech)

Muszę stale uważać, brać leki immunosupresyjne. Lekarze przygotowali mnie, że już do końca życia moja odporność będzie o wiele słabsza. Czysto hipotetycznie, nawet po krótkim kontakcie z przeziębioną osobą, mogę złapać zapalenie płuc. Każdy wirus krążący w powietrzu jest tak naprawdę sporym zagrożeniem. Ale mimo to czuję się o niebo lepiej niż przed operacją. Żeby nie być gołosłownym – w momencie naszej rozmowy pracuję nad czterema różnymi projektami. Nie chcę powiedzieć, że to tylko dzięki nerce, ale jednak po przeszczepie czuję się, jakbym dostał nowe życie.

Twój najnowszy film, Mademoiselle Kenopsia, w pewnym sensie traktuje o chorobowym zawieszeniu, liminalnym stanie między życiem a śmiercią. Czy praca nad nim pomogła Ci w jakimś sensie?

Wydaje mi się, że ten film w całości, choć nieświadomie, jest o mojej chorobie.

„Mademoiselle Kenopsia” (2023), reż. Denis Côté

Nieświadomie? To przecież Ty go napisałeś i wyreżyserowałeś.

Tak, ale pisałem go, nie myśląc zbytnio o chorobie. Chciałem nakręcić nowy film, ale nie miałem zupełnie sił, więc postanowiłem wymyślić prosty w realizacji, ale jednocześnie bardzo artystyczny obraz. Pomyślałem, że znajdę trzy albo cztery opuszczone lokacje, ściągnę moją główną aktorkę i wyrzucę do śmieci rozbudowany skrypt z didaskaliami i wskazówkami, gdzie ustawić kamerę. Dało się to zrealizować szybko i bez pieniędzy. Wiem, że to może wyglądać na bardzo wykalkulowane, ale kiedy jesteś chory, naprawdę chcesz zrobić wszystko, by móc dalej tworzyć.

Więc myślę, że można nazwać Mademoiselle Kenopsia moim filmem chorobowym. Miałem w trakcie pracy nad nim poczucie końca. Oczywiście nie chcę, by teraz traktować ten projekt emocjonalnie, jako dramatyczną historię – mam nadzieję, że da się go docenić głównie za to, jaki jest. Natomiast z drugiej strony wydaje mi się, że są w nim też pewne ślady pandemii. Może mówienie o tym jest już dla wielu nudne, ale jednak jestem zdania, iż ten okres bardzo nas straumatyzował. Przez niemal dwa lata byliśmy zmuszeni tkwić w tym samym miejscu.

Dzisiaj to już nie jest takie oczywiste. Ale pisząc ten film to właśnie choroba i pandemia były chyba głównymi wątkami, jakie siedziały w mojej głowie. Oczywiście powstał w 2022 i 2023, ale nie chciałbym, żeby ludzie etykietowali Mademoiselle Kenopsia jako film pandemiczny. To przede wszystkim refleksja na temat naszego otoczenia, o tym, jak radzimy sobie z samotnością, o relacji z czasem, pamięci, duchach, które pojawiały się też w moich poprzednich produkcjach…

To Twoje duchy?

Nie wiem, raczej chyba pochodzące z filmu. Główna bohaterka zresztą w pewnym momencie to sobie uświadamia – czy jeśli spędzimy bardzo dużo czasu w jednym miejscu, to czy ono zyskuje naszą cząstkę? Czy wręcz przeciwnie? Czy to my nawiedzamy przestrzenie?

Czy bardziej one nas? Jak sądzisz?

Nasza obecność w danym miejscu wydaje mi się ważniejsza, niż to, jak przestrzenie na nas oddziałują, konfrontując z poprzednimi osobami, które w nich były. Przykładowo – teraz, po dwunastu dniach, przyjdzie mi opuścić ten duży, pięciogwiazdkowy pokój. I jestem ciekaw, co po mnie w nim pozostanie.

Samotna skarpetka pod łóżkiem?

No właśnie, ale czy samo przyjście nowej osoby zmienia coś w przestrzeni? Czyni to miejsce innym? Przypomina mi się historia sprzed dwóch lat, gdy zameldowałem się w swoim pokoju hotelowym na Berlinale. Na stole leżał typowy list powitalny. Ale na nim było odręcznie napisane „Dear Mr. Dupieux”. Quentin opuścił pokój pewnie kilka godzin wcześniej, ale kartka nadal była skierowana do niego, a nie do mnie. I pomyślałem: okej, ciekawe, śpię w miejscu po Dupieux, nieźle, nieźle. 

I Mademoiselle Kenopsia jest właśnie luźną próbą nakręcenia filmu o tym zagadnieniu. Oczywiście, była bardzo tania w produkcji, ale mam nadzieję, że i tak da się w niej odnaleźć jakąś artystyczną wartość. Można też uznać, że nie musiałem wcale realizować tego projektu za niecałe 10 tysięcy dolarów.

A to chyba i tak nie jest Twój najtańszy film. Ile kosztował Wilcox?

Tak, Wilcox kosztował najmniej. Wszystkie wydatki zamknęły się chyba w 6 tysiącach dolarów. Ale też wiesz, jak to wygląda – gdy skończę film, dzwonię do firm postprodukcyjnych. I dzięki temu, że mam już wyrobione nazwisko, to w zamian za umieszczenie ich logotypów na otwierających planszach, robią dla mnie wszystko za darmo. Więc tak naprawdę te sześć czy dziesięć tysięcy są bardziej orientacyjne.

Jakiś debiutant, młody człowiek jak Ty, nie byłby w stanie zrealizować pełnego metrażu za te pieniądze. Teoretycznie mógłbyś nakręcić Wilcox i Mademoiselle Kenopsia, może nawet tak jak ja, ale kiedy przyjdziesz z nagranym materiałem do firmy postprodukcyjnej to zapytają, kim Ty w ogóle jesteś. Jeśli zupełnie nie masz pieniędzy, to może dadzą Ci zniżkę 10%. 

Nieuczciwe wydaje mi się zagrzewanie młodych ludzi do pracy słowami „róbcie filmy, to proste!”. Tak nie jest. Zawsze mnie czy innym reżyserom z wyrobionym nazwiskiem będzie o wiele łatwiej. Przykładowo – teraz realizuję projekt z wyłącznie dwiema osobami w obsadzie. I już dostałem telefon od jednej firmy postprodukcyjnej: „Denis, jak skończysz zdjęcia, wpadaj do nas. Pomożemy za darmo”.

„Wilcox” (2019), reż. Denis Côté

Pociągnę ten wątek współprac. W ostatnich latach często zatrudniasz Larissę Corriveau.

Perfekcyjnie wymówiłeś jej nazwisko!

Jesteś pierwszą osobą na świecie, która skomplementowała moją francuszczyznę. Ale do rzeczy – jak zdefiniowałbyś Waszą relację? Po prostu dobrze Wam się współpracuje czy można tu mówić o jakimś stosunku typu autor–muza?

To ciekawe, bo przez całą karierę zmieniałem aktorki i aktorów. A później poznałem Larissę. W sumie nie tak dawno temu, bo tuż przed Antologią duchów miasta. Nie mamy żadnej relacji romantycznej, łączy nas jedynie przyjaźń, ale jest w niej coś niesamowicie magnetycznego. A ponadto ma ekstremalnie spokojne usposobienie. Jest mądra i ułożona. Trochę ezoteryczna.

Pytała Cię o dokładną godzinę urodzin i ustawienie gwiazd?

Właśnie nawet niekoniecznie interesuje ją astrologia. Mam na myśli tradycyjne wierzenia z Azji czy spirytualne szkoły filozoficzne. Uwielbia Dostojewskiego, Heideggera, słucha tylko muzyki klasycznej. Ma bardzo intrygującą osobowość.

Czyli faktycznie jest dla Ciebie inspiracją?

Tak. Możesz użyć słowa „muza”, niektórzy tak to opisują. Mademoiselle Kenopsia była naszą czwartą współpracą. Relacja jaką mamy z Larissą prowokuje mnie do myślenia o wielkich ekranowych kolaboracjach twórców z aktorami. Jak Fassbinder, Resnais czy Truffaut. Gdy oglądałem ich dzieła, zawsze się zastanawiałem, dlaczego stale zatrudniają te same osoby. 

I gdy zaczęliśmy współpracować z Larissą, mój stan zdrowia już się pogarszał. Chciałem nadal tworzyć, ale nie miałem ani sił, ani przestrzeni, na poznawanie nowych aktorów. A z nią wystarczył jeden kontakt wzrokowy, by było wiadomo, co ma zagrać. Ta kooperacja uświadomiła mi, jak ważne jest posiadanie rodziny podczas tworzenia. Nie należy do niej oczywiście tylko Larissa, to także moi operatorzy, montażyści, scenografowie i inne osoby z pionu technicznego. To bardzo uspokajające, gdy wiesz, że jesteś otoczony zaufanymi ludźmi.

Mój kolejny film napisałem właśnie z myślą o Larissie. Zakupiliśmy niedawno prawa do adaptacji jednej japońskiej książki. Nie jestem pewien, czy ta rola będzie jej odpowiadać, ale sama możliwość pracy z osobami, na których można polegać, bardzo mi pomaga. Kręciłem Mademoiselle Kenopsia z nerką działającą w 10 procentach, nie miałem czasu ani siły godzinami negocjować z aktorami ustawienie na planie. Larissa bardzo mi pomogła. I publiczność też ją lubi. To świetna aktorka.

„Mademoiselle Kenopsia” (2023), reż. Denis Côté

Odejdźmy na chwilę od współczesności. Wchodziłeś w dorosłość w latach 90. i to wtedy też zacząłeś zajmować się filmem. Jak wspominasz te czasy? 

Osiemnastkę skończyłem pod koniec 1991 roku.

Historia ledwo się skończyła. Jak odnalazłeś swoje miejsce?

Tak jak już Ci chyba mówiłem w poprzedniej rozmowie, jako dzieciak byłem zafascynowany horrorem. Oglądałem praktycznie tylko kino grozy. Nie były to wyłącznie amerykańskie filmy, lubiłem też europejskie produkcje, zwłaszcza giallo. Miałem wtedy bardzo ekstrawertyczne nastawienie. Uwielbiałem heavy metal, zajmowałem się tape tradingiem. Wiesz w ogóle, co to jest?

Możesz wyjaśnić.

Wyobraź sobie, że są lata 90. – Ty mieszkasz w Polsce, a ja w Kanadzie. Nie mamy telefonów komórkowych ani internetu. Więc wyszukuję Twój adres w gazecie z ogłoszeniami, gdzie ludzie proponują wymianę dyskietek z muzyką. Patrzę na Twoje imię i myślę „o, Polska!”. Więc piszę do Ciebie list, a Ty w ramach odpowiedzi nagrywasz dla mnie na kasecie 90 minut nagrań polskiego heavy metalu. Gdy listonosz mi ją przynosi, do tej samej koperty pakuję nośnik z quebeckimi utworami i wysyłam, używając tych samych znaczków, żeby zaoszczędzić pieniądze. Dzięki takiej korespondencji nauczyłem się pisać po angielsku. 

Gdy w 1991 roku poszedłem na studia i na poważnie zainteresowałem się kinem, wiedziałem już, że chcę zostać reżyserem. Inaczej niż reszta studentów, którzy woleli raczej oglądać filmy, niż je robić.

Co zatem spowodowało, że zanim zająłeś się reżyserią, parałeś się krytyką filmową?

To dosyć ciekawa historia. Jak zacząłem na poważnie interesować się kinem, cały swój wolny czas spędzałem w lokalnej filmotece. I był tam taki jeden chłopak, w długich dredach – jedyna osoba w moim wieku. Podszedł do mnie pewnego dnia i powiedział: „często tu przychodzisz. Co lubisz?”. Więc odpowiadam: „No wiesz, Antonioni, Godard, Pialat…”. A on na to: „może zechciałbyś wpaść do radia społecznościowego i pogadać trochę o filmach?”. Oczywiście od razu się zgodziłem. Studio było oddalone od mojego domu o ponad godzinę. Małe, niszowe radio, którego słuchało może dziesięć osób na krzyż. Miałem tam swoją audycję przez prawie cztery lata.

Jakiś czas później, też w filmotece, podszedł do mnie kolejny człowiek. Powiedział: „hej, wiem, że prowadzisz audycję w radio, może chciałbyś też pisać o kinie do gazety?”. Nigdy przedtem nawet nie dotknąłem komputera, a miałem 24 lata. Poszedłem więc do znajomego, pisałem pierwszy tekst w bólach, używając wyłącznie palców wskazujących. Zgrałem go na dyskietkę i drżąc zaniosłem do redakcji. Przyjęli go, bo potrzebowali kogoś do pisania o filmach. I tak, nagle, stałem się krytykiem filmowym. Było w tym sporo farta, trzeba przyznać.

Twoja historia jest dosyć zbieżna z opowieściami polskich dziennikarzy wchodzących na rynek pracy w latach 90.

To ciekawe, co mówisz. Nie trzeba było mieć dyplomu czy nawet wyrobionych kontaktów. Wystarczyło znaleźć się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie i ludzie proponowali Ci pracę. Na tym polegało piękno najntisów. 

Masz wrażenie, że teraz się to zmieniło?

Tak. Mimo wszystko byliśmy bardziej niezależni, myśleliśmy w inny sposób. Nie dało się pobrać fotosów do tekstu z internetu; trzeba było zyskać obrazek z innej gazety i go zeskanować. Współcześnie jest o wiele łatwiej. Każdy ma dostęp do komputera i może być krytykiem filmowym. Pomyśl o Letterboxd! To rak dzisiejszych mediów.

Co jest z nim nie tak?

To, że każdy, nawet pospolity dureń, może napisać tam co mu się żywnie podoba. Dać jedną gwiazdkę i zostawić komentarz „chujowe”. 

Twoim zdaniem to źle? Dotychczas nie było zresztą takiej platformy, miejsca na powszechną debatę nad danymi tytułami. 

Na szczęście nie muszę się z Tobą zgadzać. Wraz ze wzrostem popularności kamer i telefonów kino też się zdemokratyzowało.

Chyba nic dziwnego, że spotkało to też krytykę filmową?

Tak, ale pod warunkiem, że masz na to wszystko pomysł i jakiś cel. Gdy nastał boom na wideo, część twórców naprawdę umiała wykorzystać nowe medium, jak Godard ze swoimi wideoesejami. Ale ludzie niesłusznie utożsamiają łatwy dostęp do narzędzi twórczych jak Letterboxd właśnie z możliwością napisania czegokolwiek się chce. „Pół gwiazdki; gówniany film” – komu to służy? Trudno się dziś upierać, by kręcić filmy wyłącznie na taśmie, ale nawet jeśli bierzesz do ręki telefon, to musisz mieć wizję, w jakim miejscu go ustawić. Po francusku nazywamy to régard du monde, własnym spojrzeniem na świat.

Analogicznie, jeśli chcesz podzielić się opinią na Letterboxd – śmiało, ale miej na to pomysł. Mój poprzedni film Takie lato nie był tam powszechnie kochany. Może dla kogoś jest za długi, albo nudny, nieważne. Ale mnie w komentarzach zjedzono nie za sam film, ale za to, że jestem facetem. „Jedna gwiazdka; czemu mężczyzna robi film o kobiecej terapii”, „powinna to nakręcić reżyserka”, „pierdolony male gaze” i dają zero gwiazdek, no ludzie kochani. A pomiędzy nimi oceny 3/5 czy 4/5 i bardzo ciekawe opinie rozpisane na kilka akapitów. Nie ma po co tego czytać.

Takie lato
„Takie lato” (2022), reż. Denis Côté

Czytasz tylko recenzje swoich filmów, które Ci schlebiają?

Wszystkie, nawet na Letterboxd. Oczywiście nie te jednogwiazdkowe z komentarzem w formie jednego zdania, ale z reguły czytam większość. Część z nich oczywiście boli. Ale uwielbiam czytać przenikliwe, rozbudowane krytyki moich prac, to naprawdę prowokuje do myślenia. Miałem niedawno rozmowę na ten temat z Lisandro Alonso – on przykładowo całkowicie odcina się od opinii innych. Zapytałem go: „Czy jeśli pracujesz z wieloma producentami naraz, to słuchasz się ich bardziej?”. Odpowiedział: „Nigdy”. Pytam dalej: „A gdy montujesz, zapraszasz ich do udziału w postprodukcji, wymieniacie się zdaniami?”. A on na to: „Nie, to mój film”. „Słyszałeś w ogóle o Letterboxd?”. Nie miał pojęcia co to.

Staram się słuchać ludzi. Nie chcę powiedzieć, że zmieniam swoje decyzje o 180 stopni pod wpływem czyjejś opinii, ale biorę je na poważnie. Choćby teraz, jak pracuję nad nowym filmem – chętnie wysyłam wersje okładkowe mądrym ludziom, którzy mają coś ciekawego do powiedzenia. Dajmy na to, Tobie. Jesteś w Polsce i nie możesz przyjść do montażówki? Wyślę Ci link i porozmawiamy online.

Czekam!

Zgoda. Wydaje mi się, że ta otwartość i ciekawość opinii innych wynika trochę z mojej wcześniejszej zajawki krytycznej. Dzisiaj mam poczucie, że ta ścieżka kariery naprawdę mi pomogła. Mam zresztą bardzo duży szacunek do zawodu krytyka filmowego. Mogę się śmiać z kilku kiepskich pismaków, ale na szczęście biorą się też za to prawdziwi kinofile, ludzie będący w stanie postawić dane dzieło w odpowiednim kontekście.

Więc takie były moje najntisy – szalone. Przy jednoczesnym rozwijaniu pasji, byłem bardzo społeczną osobą. Siedziałem w barach po pięć, sześć nocy w tygodniu. I miałem szczęście, bo nie wpadłem w narkotyki i niespecjalnie się upijałem. Moje życie nocne opierało się głównie na spotkaniach z innymi ludźmi. Po pewnym czasie nawet wynajmowałem niektóre puby, by pokazywać w nich moje amatorskie krótkie metraże. Prowadziłem spotkania, organizowałem koncerty, dużo się działo. 

Już wtedy zauważyłem, że lubię pracować, otaczając się ludźmi. Wydaje mi się, że jestem niezłym… jak to powiedzieć… dyrygentem? Widzisz, ja nie znam się zbytnio na fotografii, oświetleniu, bardzo ufam w tej materii moim operatorom. Ale mam jakąś zdolność łączenia ze sobą ludzi. Jest takie powiedzenie, że dobry reżyser musi być jak dyrygent.

W naszej ostatniej rozmowie porównałeś się do malarza.

To dwie rzeczy. Pierwsza to dyrygowanie, o którym wspomniałem – umiejętność zebrania ludzi w jeden zespół. Druga to porównanie z malarstwem. Nadal w wywiadach czy masterclassach nazywam się w ten sposób. Pewnego dnia się budzę z myślą „muszę malować”. To może być duży obraz albo mały szkic, może być gówniany albo genialny. Ale stanowi pewną impresję. Ja po prostu muszę tworzyć. Większość reżyserów pracuje w ten sposób, że kręcą kolejny i kolejny film, cały czas rozszerzają swoje ambicje i dążą do systematycznego postępu, realizując wiekopomne dzieła. Wiesz, co ja właśnie skończyłem? Krótki metraż. 

Też spoko.

Mówisz „spoko”, ale mógłbyś zapytać „Denis, czemu?”. 

Spoko, bo uznani twórcy nieczęsto decydują się na krótkie formy.

W moim wieku już trudno kręcić shorty.

Czemu?

(cisza)

We francuskim jest takie słowo souffle, oznaczające wypuszczenie powietrza, wydech kreatywności. Gdy masz dwadzieścia pięć lat, masz jeden pomysł i w bólach realizujesz go przez kolejny rok. Robisz wszystko, by dowieźć do końca jedną, małą ideę. Teraz, rozwijasz jakiś projekt i widzisz czterdziestą minutę, później sześćdziesiątą siódmą, a ty dalej dłubiesz, rozwijasz poszczególne wątki. Robienie shortów jest w pewnym sensie frustrujące. Musisz zmieścić się z pomysłem w bardzo krótkim czasie.

Ile trwa short, który właśnie skończyłeś?

Równo dwadzieścia minut. Ale jest dosyć eksperymentalny, więc to chyba rozsądny metraż. Bardzo się ekscytuję na tę premierę. Wejście w środowisko twórców krótkich form wydaje mi się fascynujące. Dokończę postprodukcję i zacznę wydzwaniać do selekcjonerów Locarno, Toronto i przeglądów dedykowanych shortom. Pogoogluję, może się uda.

A wracając do malowania – inni filmowcy patrzą na mnie często ze zdziwieniem. Pytają: „czemu w ogóle robisz Mademoiselle Kenopsia, za niecałe dziesięć tysięcy dolarów?”. Ale ja po prostu nie jestem w stanie pracować nad jednym dziełem po pięć lat. Widzisz, jaki jestem – mnóstwo gadam, ruszam się, nie mogę usiedzieć w miejscu.

Denis Côté w tym czasie chodzi po pokoju.

Nawet w agonalnym stanie postanowiłeś nakręcić film.

Wszyscy widzieliśmy w tym roku na Berlinale A Traveler’s Needs, kolejny niepotrzebny film Honga Sang-soo, który nikogo nie obchodzi. Uhhh. Ale to Hong Sang-soo! Wspaniałe, że jest w stanie realizować kolejne projekty z taką wolnością. Tego nam trzeba.

Michał Konarski i Denis Côté.

Domknę wątek najntisów pytaniem o właściwe dla tej epoki poczucie końca dziejów. Tobie też wówczas wydawało się, że oto Zachód wchodzi w nową wspaniałą epokę, bez wojen i problemów, sprzyjającą rozwojowi jednostki oraz społeczeństw?

Jesteś dosyć młody, ale musisz wiedzieć, że początek lat 90. to czasy grunge’u. I to o czymś świadczy. Muzyka, brak internetu, fizyczność posiadanych przedmiotów. Płyty CD, ziny, odtwarzacze. Nirvana i inne zespoły świetnie uchwyciły poczucie nadchodzącego końca świata. Brzmienia były ciężkie, głośne, hip-hop pozostawał niemodny. Więc towarzyszył nam stan żałobnej imprezy. 

Miałem szesnaście, siedemnaście lat, gdy runął mur berliński, a Europa Środkowa eksplodowała, jednocześnie demolując Związek Radziecki. Ale nie miałem z tymi wydarzeniami żadnego kontaktu. Żyłem w Kanadzie. Nie było Instagrama bombardującego nasze oczy kolejnymi obrazami. Można chyba powiedzieć… że nie obchodziło nas to? Może coś przeczytaliśmy, może usłyszeliśmy jakiś urywek w programie informacyjnym oglądanym przez rodziców. Ale gdzieś daleko rozgrywały się wielkie wydarzenia historyczne, a ja byłem zamknięty w bańce – z długimi włosami, ubrany w łachmany, słuchający Nirvany czy nawet muzyki w całości opierającej się na krzyczeniu „jebać to”, „jebać tamto”. Świat się kończył, więc wszystko zdawało się… bez znaczenia. Nie wiem, może hippisi w latach 70. mieli podobne odczucia. 

A dziś? Nastoletni ludzie oglądają na żywo wojenny horror relacjonowany prosto z frontu na swoich smartfonach. Zapytasz ich, a oni mają silną opinię na temat wojny Izraela z Palestyną czy potencjalnej rosyjskiej inwazji na państwa bałtyckie. Wiedzą coś na temat tych rzeczy, a mają po kilkanaście, dwadzieścia lat. Za moich czasów byliśmy w pewnym sensie beztroscy. To może trochę smutne. Ale z drugiej strony wydaje mi się, że współczesna młodzież mierzy się ze znacznie większym lękiem. Mają depresje, biorą psychotropy, to ich codzienność, tak jak wiadomość o tym, że Korea Północna wystrzeliła kolejną rakietę nad Japonią.

Więc, Twoim zdaniem, poczucie końca było w latach 90. słabsze niż dziś?

Znacznie słabsze. To była tylko idea. Wyobrażaliśmy sobie rok 2000 na każdy możliwy sposób, ale nic z tego się nie ziściło. Stonka milenijna! Dużo było strachu, ale nie było to aż tak realne. Nie chcę mówić, że byłem jakimś nieczułym durniem, ale z jakiego powodu osiemnastolatek, żyjący w bezpiecznym kraju, bez stałego dostępu do wieści ze świata, miałby być szczególnie wyczulony na sytuację polityczną? Dziś młodzi ludzie protestują. Gdy ja byłem w ich wieku, nikt nie wychodził na ulice. Woleliśmy pić piwo. Nie mówię, że to były lepsze czasy. Ale żyliśmy wówczas bardziej, mocniej, intensywniej. I mniej się przejmowaliśmy.

Poprzejmujmy się zatem trochę. Czy uważasz, że żyjemy aktualnie w czasach trzeciej wojny światowej?

Nie.

Czemu?

Bo wydaje mi się, że zbyt łatwo jest zadać takie pytanie. Jedna część świata ma problem, druga część świata ma problem, inna część świata też ma problem.

A cały świat?

Nie chcę tego powiedzieć, ale chyba muszę. Wydaje mi się, że mimo wszystko nadal żyjemy w świecie, w którym wciąż da się na chwilę zapomnieć o tych konfliktach i nie czuć z tego powodu winy. Mieszkasz w Niemczech, Kanadzie czy Chile, demokracji, którą Twoi rodacy wywalczyli i ustabilizowali, na tyle, na ile to możliwe. Nadal prowadzisz codzienne życie, dostajesz wypłatę, rozmawiasz z innymi ludźmi. Wojna nie jest opcją. I to oczywiście przywilej, ale nie ma nic złego w życiu w pewnej bańce. Izrael? Rosja? Korea Północna? Kolejne wojny w Afryce? Oczywiście, powinniśmy interesować się tym, co dookoła nas. Ale nie ma co mówić o trzeciej wojnie światowej.

Oczywiście, wszystko jest połączone, a ja mogę się mylić. Siedzimy teraz w moim pokoju. Co mogę zrobić? Włączyć telewizję i dać się porwać obrazom wojny, ofiarom i tragediom. Ale mogę też wyłączyć TV, usiąść przy lampie i poczytać Balzaka, nie przejmując się tym, co wokół. To może samolubne, ale zdrowe.

A Ty co częściej wybierasz? Komedię ludzką czy CNN?

Chyba jednak częściej sięgam po kronikę światowych tragedii. Ale też z drugiej strony nie zadręczam się tym. Oglądam, przetwarzam, zastanawiam się, jak można temu zaradzić. Ale kurczę, jestem po drugiej stronie globu. Nadal mogę pójść na kawę lub rozwinąć niezręczny small talk z sąsiadem. Jestem w bezpiecznej Kanadzie. I w wielu państwach na świecie nadal jest dobrze. 

Pomyślmy o Polakach. Mieszkacie tak naprawdę o krok od codziennej, regularnej wojny. Macie z tego powodu nie wychodzić z domów? Naprawdę uważam, że wciąż zasługujemy, by się cieszyć i korzystać z życia. Nie chcę powiedzieć, że mamy prawo, by nas to wszystko nie obchodziło, ale trochę tak. Cieszmy się z demokracji, możliwości zatrudnienia, stabilnego systemu ochrony zdrowia. Jesteśmy szczęściarzami, ale to zdecydowanie nie powód do wstydu.

W grudniu 2023 roku francuski dziennik Liberation opublikował list otwarty podpisany przez wielu filmowców (m.in. Claire Denis, Radu Jude, Nadav Lapid czy Lav Diaz), w którym domagali się wstrzymania ludobójstwa przeprowadzanego przez Izrael w Strefie Gazy. Nie było pod nim Twojego nazwiska. Nie zaprosili Cię czy odmówiłeś?

Nikt mi nie zaproponował podpisywania żadnej petycji.

A gdyby tak się stało?

To bym podpisał.

A co sądzisz o takiej formie zabierania głosu? Uważasz, że tego typu wykorzystanie własnego statusu jest w stanie jakoś pomóc sprawie?

Nie. To po prostu sygnalizowanie cnoty. Grupa filmowców wystosowuje list o wstrzymanie ognia. To dobrze wygląda. Ale żadna petycja jeszcze nie zmieniła świata.

Rozmawiamy podczas Berlinale, które w tym roku miało trudności z odniesieniem się do sytuacji na świecie. Szczególnie krytykowane były decyzje dyrekcji legitymizujące działania Izraela w Palestynie i hipokryzja we wspieraniu ofiar tylko wybranych konfliktów. Czy Twoim zdaniem festiwale, jako miejsca spotkań twórców z odbiorcami, ale też mieszania się punktów widzenia na sztukę, powinny angażować się w politykę?

To ekstremalnie kontrowersyjna edycja. Ale trzeba też pamiętać, że Berlinale jest festiwalem wyjątkowym na skalę świata, bo podlega rządowi. Szefem Carlo Chatriana, dyrektora artystycznego, jest minister kultury RFN. A niemiecki rząd na ten moment nie ma zamiaru zażądać wstrzymania ognia w Strefie Gazy. Wszyscy wiemy, czemu ta decyzja jest tak problematyczna. Wielu Żydów wścieka się na sam ten pomysł, argumentując, że zawieszenie broni zablokuje wymianę jeńców i pozwoli Hamasowi się wzmocnić. A dla nas wstrzymanie ognia jest po prostu wstrzymaniem ognia, zakończeniem ludobójstwa. Ale Berlinale nie może tego powiedzieć. Wydaje mi się, że festiwal w Berlinie znajduje się w pewnym potrzasku. Chatrian jest wściekły, Mark Peranson, szef działu programowego jest wściekły, wszyscy są wściekli, bo chcą głośno wesprzeć zawieszenie broni, ale nie mogą.

Ale zapytałeś o sens tych działań. Jestem osobiście zdania, że im więcej sztuki tworzymy, tym więcej miejsca otwiera się na dialog między ludźmi. Moja odpowiedź jest bardzo krótka i pacyfistyczna: potrzebujemy kultury i potrzebujemy o niej rozmawiać. Więc gdy mnie pytają czemu jadę na Berlinale, powtarzam, że to nie wiąże się z legitymizacją ich stanowiska. Gdy pojechałem do Izraela dziesięć lat temu, część moich znajomych zachodziła w głowę, czemu to zrobiłem. A mój motyw jest prosty – mieszkańcy tego kraju, którzy nie mają głów wypranych przez politykę, zapraszają mnie, bym pokazał swoje filmy w kulturalnej przestrzeni, ludziom mających dobre intencje i otwarte umysły. A ja zawsze chcę rozmawiać z kinofilami. Głosy na zasadzie „Ale przecież to ludzie tworzą państwo” są głupie. Na tej samej zasadzie można bojkotować Kanadę za to, że wielkie korporacje eksploatują paliwa kopalne, zatruwając naszą planetę, albo za to, że masowo mordujemy wieloryby. Litości!

Brzmię może trochę cynicznie, ale muszę przyznać, że nie jestem najbardziej wzorowym obywatelem. To nie tak, że polityka mnie nie interesuje, ale nie zobaczysz mnie raczej na proteście.

Z czego to wynika? W swoich filmach tematów politycznych też dotykasz raczej mimowolnie, nigdy wprost. Patrząc na filmowe i muzyczne inspiracje czy po prostu zainteresowania, powinieneś mieć jednak w sobie jakiś rewolucyjny pierwiastek.

To musi mieć związek z tym podejściem, o którym mówiłem wcześniej. Wierzę w to, że szerzenie kultury jest najlepszym sposobem na zaprowadzenie pokoju na świecie. Oczywiście nie oznacza to, że dziś pojechałbym do Izraela. Mam pięćdziesiąt lat i w ogóle nie wydaje mi się, bym tam jeszcze kiedykolwiek wrócił. Tak jak już nigdy nie pojadę do Rosji. Nie ma takiej siły, która by mnie tam ściągnęła.

Nawet w hipotetycznej sytuacji, w której Rosja i Izrael nie są już faszystowskimi okupantami?

Takie czasy nie nastaną. Przynajmniej za mojego życia. Naprawdę myślisz, że Rosja w ciągu najbliższych dwudziestu pięciu lat może stać się interesującym państwem? Załóżmy, że Putin ginie albo po prostu umiera. 

Będzie jeszcze gorzej.

Dokładnie. A Rosja i tak jest moim zdaniem dziesięć razy gorsza niż Izrael.

Chętnie usłyszę rozwinięcie tej myśli.

Izrael jest swego rodzaju faszystowskim, a nawet terrorystycznym państwem. Ale naród nie.

Chora nienawiść wobec Arabów jest podstawą współczesnego syjonizmu. Obywatele przez wiele lat stali murem, nawet za karykaturalnie ksenofobicznym wręcz Netanyahu.

Tak. Ale ten sentyment wynika z uwarunkowań historycznych. Wierzą, że muszą się bronić. Ja się z tym nie zgadzam, ale postrzegają się jako zagrożone krzywdą ofiary. Zupełnie inaczej niż w przypadku Rosji. Oni postrzegają siebie jako drapeżników, zdolnych zaatakować przeciwnika w każdej chwili. W Izraelu przynajmniej jest miejsce na jakąkolwiek dyskusję. Cały region chce usunąć ich z powierzchni ziemi, więc obawy są jak najbardziej zrozumiałe. Jeśli ktoś nie zgadza się z reakcją rządu, może wyjść na ulice i wrzeszczeć „jebać Netanyahu, wolna Palestyna!”, a następnego dnia pójść normalnie do pracy. W Rosji za podobny występek wylądujesz poobijany w łagrze. Nie możesz nawet zostawić kwiatów na grobie Nawalnego.

Wracając jednak do kwestii mojej polityczności – naprawdę nie uważam, żeby petycje miały jakąkolwiek moc, poza PR-em. Ludzie lubią stawać w dobrym świetle, festiwale lubią stawać w dobrym świetle, więc sygnalizują swe moralnie dobre intencje przy każdej możliwej okazji. Lewica jest interesująca, ale skrajna lewica potrafi być niesamowicie frustrująca…

Protesty wokół tegorocznej edycji Berlinale.

No właśnie, jakie Ty masz w ogóle poglądy? Z tej rozmowy wyłania się przede mną portret jakiegoś nowoczesnego centrysty, który co radykalniejsze opinie łagodzi symetryzowaniem.

Nie jestem prawicowcem, wydaje mi się, że jestem idealnie pośrodku, ale bardzo irytuje mnie skrajna lewica…

„Nie jestem prawicowcem, ale…”. Brzmisz, jakbyś jednak miał coś na sumieniu.

Nie, nie, nie…

(cisza)

Odłóżmy na chwilę podział na lewicę i prawicę. Niesamowitą wściekłość budzi u mnie czasami skrajna lewica…

Nie polepszasz swojej sytuacji.

Chodzi mi o to, że oni wiedzą, jak być jednocześnie w każdym miejscu naraz. Wiedzą, jak wzbudzać irytację. Mają teraz swój czas. I moim zdaniem tradycyjna lewica jest aktualnie w takim chaosie, bo jej radykalna strona odpłynęła w odmęty szaleństwa.

Ale o jakiej lewicy w ogóle rozmawiamy? Czasy Frakcji Armii Czerwonej, porywania bogaczy, wysadzania banków i napadania na neofaszystów się chyba skończyły?

Kiedy mówię o ekstremalnej lewicy, mam na myśli idiotów, którzy rzucają zupą w dzieła sztuki w muzeum. A my wszyscy później o tym dyskutujemy. Tak samo kwestia genderowa. Powinno się mówić o seksualności czy płciowości, ale te środowiska często stawiają tożsamość ponad wszystko inne. Nie ma to nic wspólnego ze sprzeciwem wobec kapitalizmu, jak czyniła to stara dobra lewica. Kiedyś łatwiej było się z tą wrażliwością identyfikować. Dziś skrajności wszystko przejęły. I to mnie denerwuje. Nie obchodzi mnie prawica i skrajna prawica. Są niebezpieczni, to jasne, ale nie są dla mnie interesujący.

Więc tak, nie jestem zbytnio rozpolitykowany. Chcę po prostu kręcić filmy dla zwykłych miłośników kina, a później o nich dyskutować. Ale mógłbyś też przeprowadzić wywiad z Lisandro Alonso, Radu Jude czy Nadavem Lapidem i ich odpowiedź będzie już zupełnie inna.

Z Nadavem spotkaliśmy się dwa lata temu. Wezwał wówczas do zastanowienia się nad bojkotem izraelskiej kultury.

Zupełnie mnie to nie dziwi. Reżyserzy przyjmują różne strategie. Na przykład wczoraj uczestniczyłem w kolacji, na którą zaproszono też Alberta Serrę. I w typowym dla siebie stylu chodził od osoby do osoby, prowokując wypowiedziami typu „Donald Trump jest okej”. Pytam go czemu, a on odpowiada, „bo Trump jest dupkiem, a Biden robotem. Wolę dupka od robota”. Później sugerował wszystkim dookoła, że Putin jest wspaniały. 

To ciekawe. Ponoć tego lata ma kręcić nowy film o amerykańskiej delegacji odkręcającej w Moskwie sankcje, by przyspieszyć rozmowy pokojowe z Ukrainą.

Mam pewien dystans do tych informacji. Podobne streszczenie mógł napisać przed Pacifiction. Pewnie wszystko się jeszcze trzy razy zmieni. To prowokator.

Na koniec zapytam Cię o te cztery projekty, nad którymi aktualnie pracujesz. 

W telegraficznym skrócie – skończyłem właśnie shorta. To był szybki strzał, prosty pomysł, eksperyment zrealizowany w samochodzie w dwa dni. Bez budżetu.

Teraz, na przestrzeni roku, w kilkunastu blokach czasowych, kręcę dokument. Poznałem człowieka cierpiącego z powodu naprawdę poważnych zaburzeń lękowych. Nie mówi za dużo, jest aspołeczny, mieszka niedaleko mnie, ale co najważniejsze – ma fetysz bycia uległym. Kontaktuje się wyłącznie z kobietami, całkowicie odmawia rozmów z mężczyznami. Ze mną czasami gada, ale tylko dlatego, że chce, aby powstał o nim film. 

Udało mu się znaleźć sposób na dostęp do kobiet – za darmo czyści mieszkania i pomieszczenia dominom seksualnym. Pięć razy w tygodniu jeździ po Montrealu i sprząta. Po godzinie otrzymuje albo zapłatę, albo karę. Ostatnio pojechaliśmy razem z nim i jedna domina postanowiła go upokorzyć. Przez czterdzieści pięć minut leżał na podłodze skulony, a ona siedziała na kanapie i używała go za podpórkę do nóg. Po prostu refleksyjnie paliła papierosa, patrząc w dal, a on z pokorą wszystko znosił. Co jakiś czas znikąd pytała „Jak Twoja dieta?”, „Co wczoraj robiłeś?”. A myśmy tam stali jak wmurowani i to wszystko kręcili. To będzie bardziej dokument obserwacyjny niż rozbudowany reportaż z wywiadami.

Jednocześnie marzy o karierze w mediach społecznościowych i tworzeniu treści. Paul, bo tak ma na imię, na początku naszych zdjęć założył Instagrama, gdzie codziennie wrzuca kilkunastosekundowe reelsy. Gdy teraz rozmawiamy, ma pięć tysięcy obserwujących. Szybko się rozwija.

Planujesz też jakieś fabuły?

Tak, złożyłem niedawno scenariusz do quebeckiej komisji przyznającej dofinansowania. Mierzymy w dwa, trzy miliony dolarów, zobaczymy, ile dostaniemy i na jaki kształt to pozwoli. Pewnie prace nad nim zajmą z rok.

A czwarty projekt to najświeższa sprawa. Kupiliśmy niedawno prawa do adaptacji książki The Gun Fuminoriego Nakamury z 2002 roku. Dziesięć miesięcy zajęło Japończykom podpisanie stosu papierków, ale w końcu się udało. Więc oficjalnie mam już prawo do ekranizacji, usiądę do pisania prawdopodobnie latem. 

Więc w tym roku możemy być pewni premiery w Polsce tylko Mademoiselle Kenopsia?

I shorta, jeśli zdąży trafić na jakiś z festiwali. Ale staram się już nigdzie nie spieszyć. Gdy kogoś spotykam, pyta, kiedy skończę nowy film i czy znowu będzie na Berlinale. Stawiam, że widzowie Nowych Horyzontów też, widząc moje nazwisko w programie, powiedzą „O, znowu on”. Trudno mi już wytworzyć jakieś wydarzenie wokół premier nowych prac.

Od kilku lat upieram się, że nie ma Nowych Horyzontów bez Twojego filmu w programie. Chyba praktycznie każdy Twój projekt był na nich wyświetlany!

Tak, bardzo mnie wspierają. To chyba jedyny festiwal, który jest w stanie z ośmiomiesięcznym wyprzedzeniem poinformować mnie, że mój film znajdzie się w programie. Mademoiselle Kenopsia miała premierę w Locarno, a ja już dwa tygodnie później wiedziałem, że trafi też do Wrocławia na przyszłoroczną edycję. Ale to tak naprawdę całość moich związków z Polską. Pojedyncze pokazy odbywały się w Warszawie, Antologia duchów miasta weszła do ograniczonej dystrybucji, ale to jedyny festiwal pokazujący moje dzieła.

Ale reasumując – to są te cztery produkcje, nad którymi teraz pracuję. Często zapraszają mnie też do wykładania, ale muszę na to uważać. Gdy zaczynam uczyć, mocno się angażuję, przez co mam mniej czasu na pracę nad projektami.

Brak poczucia walki z czasem dodaje wolności twórczej?

To zależy. Mentalnie, sytuacja posiadania obcego organu we własnym ciele jest dosyć dziwna. Podświadomie zadajesz sobie pytania, jak długo to potrwa, kiedy znowu zachorujesz. A to błędne rozumowanie, bo technicznie rzecz biorąc, czuję się przecież znacznie lepiej. I wszystko wydaje się cacy. Budzę się rano ze świeżą głową. Jestem w stanie przepracować cały dzień bez żadnej drzemki. 

Ale psychicznie trudno było mi się uporać z tym, jak podziękować Olivierowi, który podarował mi nerkę. Uspokajał mnie kilkukrotnie, mówiąc, że jedyne, na czym mu zależy, to żebym był zdrowy. W pogodzeniu się z faktem, że zawdzięczam mu w pewnym sensie życie, pomógł fakt, że nie jest członkiem rodziny i mieszka prawie trzy godziny drogi ode mnie. Jeszcze do niedawna martwiłem się: „O nie, ostatni raz napisałem do niego pięć dni temu”, ale już udało mi się to przepracować. Czas leczy wszystko. Mimo to nadal z tyłu głowy siedzi mi pewien głos, który każe oczekiwać złych informacji za każdym razem, jak idę do szpitala na badania.

Gdy tylko zdrowie zaczyna się o siebie upominać, natychmiastowo przewartościowywujesz swoje życie. To oczywiście nie koniec, ale moment, w którym dochodzisz do wniosku, że twoja kondycja nie zawsze będzie taka, jak gdy masz trzydzieści, czterdzieści lat. Może już nie walczę z czasem, ale póki mogę, chciałbym tworzyć najintensywniej, jak się da.

Michał Konarski
Michał Konarski