Nowofalowiec z akcentem. Wokół wczesnej twórczości Jerzego Skolimowskiego – Krótka Historia Polskiego Kina

Trzeba Jerzemu Skolimowskiemu oddać, że udało mu się domknąć karierę w zacnym stylu.

Polscy mistrzowie mieli dotychczas tendencje do wypalania się na starość: albo zamknięci w wieży z kości słoniowej powtarzali namolnie ten sam żart, albo realizowali dzieła stanowiące jedynie powidoki wcześniejszych osiągnięć. Premierą IO [NASZA RECENZJA] Skolimowski udowodnił, że mimo osiemdziesiątki na karku świeżością formalną czy inscenizacyjną nadal kładzie na łopatki większość rodzimej branży. A towarzyszące dystrybucji retrospektywy wcześniejszego dorobku, spotkania z publicznością, wreszcie: nowe otwarcie w dyskusji nad jego twórczością i osobą, usadziły go na piedestale tak wysokim, że już raczej łatwo z niego nie spadnie.

Czwarty film w karierze reżysera i zarazem ostatni zrealizowany przed emigracją z kraju, Ręce do góry (1967), wraca na polskie ekrany w ramach cyklu Krótka Historia Polskiego Kina. Druga odsłona przeglądu organizowanego przez Stowarzyszenie Kin Studyjnych i selekcjonowanego przez Tomasza Kolankiewicza skupia się na autorach osobnych, wykraczających poza kanony czy konwencje obecne na rodzimym poletku. Skolimowski pasuje do tej definicji jak mało kto – stojący w wiecznym sprzeciwie młody gniewny, którego film interesuje równie mocno co słowo pisane i statyczne obrazy. To najbardziej nowofalowy z Polaków i najbardziej polski z nowofalowców. Nic więc dziwnego, że gdy cenzorska banicja uniemożliwiła mu dalsze tworzenie w kraju, ogłosił własne „Fin du cinema” i pognał na Zachód w poszukiwaniu miejsca dla siebie.

„Ręce do góry” (1967)

Stać, bo strzelam!

Warto przypomnieć, z jakiego rodzaju problemami musiał się mierzyć nad Wisłą. Świetnie przyjęte w kraju i za granicą Rysopis (1964) oraz Walkower (1965) wyznaczyły kierunki dalszych poszukiwań reżysera – opowiadał historie z życia swojego alter ego, Andrzeja Leszczyca, zagubionego w egzystencji i powojennej rzeczywistości byłego studenta ichtiologii. Bohater-bumelant, błądzący i zdemotywowany, w Polsce Ludowej czasów odwilży początkowo brany był z przymrużeniem oka, po chwili jednak zaczął śnić się cenzorom po nocach. 

W trzeci film, realizowaną na podstawie niedokończonego projektu Kazimierza Karabasza Barierę, zaingerowano więc bezpośrednio. Skolimowskiemu zabroniono po raz kolejny samodzielnie wcielić się w rolę Leszczyca (zagrał go Jan Nowicki), a premierze towarzyszył opór ze strony władz i kontrolowanego przez nie środowiska. Także krytyka oraz widzowie zdawali się mniej przychylni. Obraz cechował się bardziej poetycką narracją od poprzednich projektów: jazdy kamery, amerykańskie plany i jazzowa estetyka ustąpiły zbliżeniom, elipsom czy wizualnej symbolice. Zrobiło się jakby poważniej.

Ręce do góry Skolimowski kręcił, będąc już jedną nogą na emigracji. Niemal równolegle bowiem w Belgii powstawał Start (1967) z Jean-Pierre Léaudem w roli głównej i Willym Kurantem za kamerą, operatorem współpracującym wcześniej m.in. z Jean-Lukiem Godardem, Agnés Vardą czy Alainem Robbe-Grilletem. Leszczyca zastąpił tu Marc, fryzjer i rajdowiec-amator, którego marzenia o czerwonym Porsche oraz karierze wyścigowej zakłóca trafienie strzałą amora. Znajomość Skolimowskiego z twarzą Francuskiej Nowej Fali owiało już mnóstwo legend i anegdot, głównie wynikających z faktu, że nie znali wspólnie żadnego języka. Na planie używali więc gestów, a Léaud miał po prostu powtarzać za reżyserem.

„Start” (1967)

To obraz świetnie oddający ducha wczesnej filmografii Skolimowskiego, a zarazem chyba ostatni tak otwarcie flirtujący z nowofalową estetyką, której ostateczny, pożegnalny hołd reżyser złożył dopiero w nakręconym na Wyspach Na samym dnie (1970). Młodzieńcza dociekliwość i poszukiwania własnego miejsca na świecie zostają w Starcie oczywiście sproblematyzowane, ale finalnie utwór pozostawia resztki nadziei. Za swój impresyjny, chaotyczny i rozpędzony zagraniczny debiut Skolimowski otrzymał na MFF w Berlinie Złotego Niedźwiedzia, swego rodzaju nagrodę pocieszenia po tym, jak polskie władze zabroniły zgłoszenia Rąk do góry na festiwal w Wenecji.

Ostatni projekt zrealizowany przed emigracją, z której w jednym kawałku nie wrócił w sumie do dziś, spędził na półce czternaście lat. Wszyscy już zdążyli zapłakać nad losem młodego gniewnego, któremu poststalinowski beton u szczytów władz odebrał szansę na szybki rozwój i świetlaną przyszłość. Stracony talent snujący opowieści o straconym pokoleniu to jednak kiepski i nazbyt defetystyczny obraz Skolimowskiego. 

„W pierwszej kolejności należy bronić Skolimowskiego”

Lubię patrzeć na pierwszy etap jego twórczości jako na próbę przedłużenia własnej młodości. Taką też funkcję objął w polskim środowisku – orędownika postępu i bycia blisko tak zwanej skóry. Artysta-kombinator: z jednej strony natchniony poeta recytujący swe wiersze ramię w ramię z Ernestem Bryllem na scenie Studenckiego Teatru Satyryków, z drugiej zapalony bokser i miłośnik motoryzacji. Scenariusze do Niewinnych czarodziejów i Noża w wodzie przerabiał ich autorom na modłę współczesną, stawiając akcenty na życie codzienne oraz stan ducha ówczesnej młodzieży. Jeszcze na studiach dorobił się samochodu – kabrioletu marki Wartburg, a wśród kolegów z uczelni uchodził za protegowanego Jerzego Andrzejewskiego. Był postępowy, oczytany, wysportowany i kosmopolityczny z ducha, bo lwią część dzieciństwa spędził w Czechosłowacji. 

Używanie kamery do przepracowania okresu dorastania to praktyka stara jak samo kino. Cała sztuka jednak w tym, by w uchwycaniu zeitgeistu rzucić światło na obszar szerszy niż czubek własnego nosa. Skolimowski dzięki swojej szarmancji i sprytowi zaprezentował się jako twórca będący w stanie znaleźć sobie miejsce w każdej sytuacji. Zaczynając od debiutu, w którym dyplomowe scenariusze połączył w gotową do realizacji pełnometrażową całość, kończąc na emigracji, gdy chwilę po dotarciu na Wyspy Brytyjskie otrzymał angaż przy dwóch produkcjach jednocześnie.

Jerzy Skolimowski na planie „Rąk do góry” (fot. Jerzy Troszczyński, źródło: Fototeka FN)

Jean-Luc Godard miał swój bon mot o tym, że do filmu potrzebna jest dziewczyna i karabin. Skolimowskiemu przy debiucie przyświecała podobna idea: „Musi być boks, musi być jazz, musi być fajny facet, który ma skuter i spotyka fajne dziewczyny, udaje mu się albo nie i do tego ma czasem refleksje”. Nic dziwnego, że francuski twórca tak pokochał pierwsze utwory Polaka, a jego samego uważał za równego sobie. „Wytłumaczyć ludziom, dlaczego Skolimowski jest wielki, to nie jest łatwa sprawa” – mówił w wywiadzie dla czasopisma „Cahiers du Cinema”. Tak jak z każdym manifestem jednak bywa – czas dezaktualizuje co radykalniejsze postulaty. U Godarda potrzebę redefinicji własnej twórczości wywołała romantyzacja początkowego dorobku i niezgoda na burżuazyjne warunki produkcji. Skolimowski zaś odwrotnie – cierpiał przez brak wystarczającego docenienia i łaknął wolności artystycznej na zachodnią modłę. 

Porównywanie Godarda ze Skolimowskim jest jednocześnie zbyt proste i za trudne. Obaj dorastali w nieźle usytuowanych rodzinach, ale na przeciwnych biegunach zimnowojennego świata. Łączą ich podobnie nonkonformistyczne pobudki, ale początek działalności filmowej dzieli prawie dekada. Obu twórców chęć przeformułowania własnych postulatów popchnęła w stronę symbolizmu, ale inaczej rozumianego. Godard bowiem upolitycznił się na całego i zaczął analizować nie tylko same zjawiska, ale też dotychczasowe sposoby ich przedstawiania. Był wściekły, że mimo tylu lat i tylu prób dziesiąta muza nadal nie potrafi ukazywać prawdy. 

Skolimowski znalazł, jak się wydaje, złoty środek – wstrzelił się w okres odchodzenia od wiary w politykę autorską, gdy nowofalowa estetyka rozlała się po świecie od Czechosłowacji przez Stany Zjednoczone po Japonię, przekazem jednocześnie zawoalowanym w poetyckie metafory i posiadającym jazzową, kontestatorską energię. Andrzej Leszczyc czy bohaterowie Rąk do góry to nie durne bitnickie kukiełki, cierpiące weltschmerz przez zasiedzenie w bibliotece, a postaci wyraźnie odreagowujące pokoleniowe traumy. W tym właśnie leży trudna do wytłumaczenia przez Godarda wielkość wczesnych projektów polskiego reżysera – że w swoich postaciach, ich psychologii, ambicjach i perypetiach potrafiły uchwycić zarówno teraźniejszość, jak i przeszłość.

Więcej na temat Rąk do góry możecie przeczytać w tekście „Wszystko na nic” pióra Jędrzeja Sławnikowskiego.

Michał Konarski
Michał Konarski