Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma – recenzja filmu „Rien à foutre”

Rien à foutre, wspólne dziecko francusko-belgijskiego duetu, Julie Lecoustre (absolutny debiut) i Emmanuela Marre (pierwszy pełny metraż), już swoim przewrotnym tytułem daje nam pstryczka w nos. W tej swobodnej odysei po nierokującej codzienności życia wszystko bowiem staje ością w gardle, począwszy od ciasnych, biznesowych uniformów, przez jednorazowe, naskórkowe relacje, na zdekonstruowanej tragicznym wypadkiem rodzinie kończąc.

Fabuła filmu nie jest skrojona pod klasyczną, dramatyczną narrację, odmierzoną punktami zwrotnymi. Podróż głównej bohaterki po piekle codzienności i rutyny stanowi tu cel sam w sobie, nie drogę zmierzającą w określonym, satysfakcjonującym poznawczo kierunku. Cassandrze Wassels (Adèle Exarchopoulos) przyglądamy się z perspektywy dwóch kontrastowych obszarów, które w dzisiejszych czasach bywają trudne do rozdzielenia. Pierwszą połowę filmu wypełnia jej życie zawodowe. Praca w charakterze stewardessy dla średniej klasy linii lotniczych, wymagająca ciągłej czujności i rześkości umysłu, jest idealną pożywką dla stresu. Ten zaś najłatwiej rozładować imprezami, jednorazowymi znajomościami i bezsensownymi, pijackimi rozmowami, których nie ma potrzeby pamiętać następnego dnia. Pomocą służy także menu portali randkowych, zapewniające szybkie, czasem lepsze, czasem gorsze, ale zawsze jakieś doznania – sposób na radzenie sobie z pustką, tak egzystencjalną, jak i posttraumatyczną, na miarę naszych czasów. Na ziemię sprowadza bagaż średnioklasowości domu rodzinnego, sztywny kodeks pracy i wbijane przez koleżanki z załogi noże w plecy. Marzenia o pracy dla ekskluzywnego, międzynarodowego przewoźnika ciągle stanowią jeden z najważniejszych tematów dysput, jednak przyzwyczajenie do bezpiecznej, przewidywalnej i niewymagającej rozwoju posady, każe trzymać je na bezpieczny dystans.

Druga część skupia się na domu rodzinnym dziewczyny. Niespodziewane odwiedziny prowokują do zmierzenia się z rzeczami, o których do tej pory można było mówić jedynie po spożyciu dużej dawki alkoholu. Wydawać by się mogło, że czas się tu zatrzymał, a niewielka miejscowość w kompensacji monotonii życia nie jest lepsza od „wielkiego świata”. Przepis na przetrwanie kolejnego dnia i doczołganie się do rana jest ten sam: wypełnianie etatu, uśmierzające ból imprezy, rozmowy o niczym. Relacje z ojcem, Jeanem (Alexandre Perrier) i siostrą, Mélissą (Mara Taquin), przykryte są jeszcze płaszczem żałoby i niezręcznym prześlizgiwaniem się dookoła bolesnej kwestii. Do tego dochodzą problemy finansowe, konieczność wchodzenia w nieopłacalne układy i ogólne zmęczenie koniecznością toczenia koła, kiedy nie ma się siły wstać z łóżka.

Życie Cassandry — w tym wycinku, który dano nam obserwować niczym laboratoryjną próbkę — jest ciągłą podróżą, ale nie w rozumieniu baumanowskiego turysty. Dziewczyna nie posiada bezpiecznej przystani – wszak nie jest nią dom, najdrobniejszym szczegółem przypominający o śmierci matki i tym samym wybijający ze zbudowanego naprędce nowego porządku. Odwiedzane w ramach służbowych obowiązków miejsca, zamiast dostarczać energetycznych bodźców, budzą kolejne pokłady alienacji. Zagubienie w świecie: wielkim, pstrokatym, wypełnionym niezliczoną ilością stymulatorów o krótkotrwałym działaniu, nosi znamiona uniwersalności. Rutyna wyznacza tempo kolejnych działań, ale ich kierunek, w rozumieniu filozoficznym, pozostaje poza naszym zasięgiem. Wybrzmiewa w tym krytyka kapitalizmu i zrodzonego na jego piersi rynku pracy, w którym nie tylko nie ma miejsca na takie rarytasy, jak indywidualizm, refleksje, zrozumienie drugiego człowieka, ale przede wszystkim na godziwe warunki zatrudnienia i godną płacę. Zderzenie ze strajkiem pracowników przypomina bardziej skecz niż pełnokrwistą walkę o lepsze życie: lepiej dbać o siebie i nie chorować, niż stracić etat lub leczyć się bez dobrego ubezpieczenia. Kryzys zamiatają pod dywan sami zainteresowani – ci, którym jeszcze jest dobrze lub ci, których przesiąknięcie prozą życia i/lub poczuciem beznadziejności znieczuliło na własne problemy. Statek tonie, ale do pełnego zatonięcia jest zbyt dużo czasu, żeby już teraz myśleć o ewakuacji.

Twórcy nie idą jednak w kierunku walki z wiatrakami i nie szukają dla swojej bohaterki pozytywistycznego odkupienia, niczym Eric Gravel w Na pełny etat [NASZA RECENZJA]. Nie wartościują zawodowych decyzji, będących często koniecznością, nie wyborem, traktując je jedynie jak kolejny przystanek na życiowej drodze. Choć być może bardziej dosadną i zgrabniejszą krytykę kapitalizmu stworzyła Jeon Go-woon w Mikrosiedlisku [NASZA RECENZJA], to ich praca nie jest mniej trafna. Monotonna narracja, przypominająca linię prostą na elektrokardiogramie, idealnie rymuje się z dzisiejszym światem: wypełnionym nadgodzinami, zmęczeniem, stresem i coraz większą inercją.

Ładunkiem kontemplacyjnym Rien à foutre bliżej zatem do debiutu ukraińskiego reżysera, Walentyna Wasjanowicza, Black Level (2017). Wiwisekcyjny charakter narracji, skupiony na behawioralnych aspektach, pozwala bardzo subtelnie nałożyć na warstwę społeczną obrazu, tę indywidualną, mierząca się z miejscem jednostki w ponowoczesnym chaosie. Znamienne wydają się być tutaj słowa instruktorki szkoleniowej stewardess, każącej zostawić bagaż emocjonalny za drzwiami zakładu pracy. Nieprzepracowana żałoba, utrudniająca emocjonalną dostępność, plany długo pozostające w sferze myślenia życzeniowego czy brak odpowiedniego wsparcia są jednak rzeczami, od których trudno się odciąć w ramach hartowania psychicznej higieny. Całe to kombo główną bohaterkę opowieści zbliża z każdym dniem coraz bardziej do dna wypełnionego ulubionym (a w zasadzie każdym) trunkiem kieliszka, kompensującego niespełnione oczekiwania, głównie względem siebie. Zresztą –holizm nie dotyczy tu tylko alkoholu. Poszukiwanie bliskości w przypadkowym seksie i niewymagające wysiłku relacje są stałym punktem na mapie życia w ciągłym biegu. Czy na więcej nie ma tylko czasu czy także chęci? Kompulsywnie powtarzane wzorce składają się na staranne wydeptywanie własnej, bezpiecznej, choć niezbyt zdrowej ścieżki. W tym ujęciu film Lecoustre i Marre jawi się jako być może jeden z najbardziej przygnębiających obrazów ostatnich lat. Nie można mu jednak odmówić celności w diagnozowaniu zarówno społecznych bolączek, jak i kondycji jednostki. Przede wszystkim zamiast karmić widownię górnolotnymi frazesami i uzurpować prawo do moralizowania, ma odwagę mierzyć się z wypełniającymi znaczną część ludzkiego życia niewiadomymi, narastającymi w obliczu osobistych kryzysów i bezustannie rozrastającego się pojęciowo świata. 

Rien à foutre
Tytuł oryginalny:
Rien à foutre

Rok: 2021

Kraj produkcji: Belgia, Francja

Reżyseria: Julie Lecoustre, Emmanuel Marre

Występują: Adèle Exarchopoulos, Mara Taquin, Alexandre Perrier

Ocena: 3,5/5

3,5/5
Agnieszka Pilacińska
Agnieszka Pilacińska