Boiling Point – recenzja filmu „Na pełny etat”

Jeżeli mieliście lub macie krótszy lub dłuższy życiowy epizod pracy ponad siły, wstawania bladym świtem i wracania do domu późnym wieczorem, łapania czegoś do jedzenia wyłącznie w biegu, ciągłych pogoni za autobusami i pociągami – lub jeśli po prostu, nie jesteście obojętni na problemy społeczne, ten film jest zdecydowanie dla Was. Drugi pełnometrażowy obraz Erica Gravela, zdobywcy nagrody za reżyserię w konkursie Orizzonti na zeszłorocznym Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji, choć mówi o Francji i targającymi nią kryzysami, swoją uniwersalnością wychodzi poza granice kraju.

Jeszcze ciemno. Pobudka. Śniadanie w pośpiechu. Spakowanie dzieci, odstawienie do opiekunki. Morderczy wyścig z czasem, żeby z przedmieścia dostać się do Paryża. Bieg do pociągu. Uff, udało się. Jednak wysiadka – strajk w stolicy kraju paraliżuje ruch. Zegar tyka. Przesiadka do komunikacji zastępczej. Spóźnienie do pracy. Kolejne ostrzeżenie od przełożonej. Nowa pracownica do przeszkolenia. Telefon w sprawie rozmowy kwalifikacyjnej. Szukanie zastępstwa. Uff, udało się. Telefon z banku w sprawie hipoteki – „tunel”. Telefon do byłego partnera w kwestii alimentów – poczta głosowa. Szukanie urodzinowego prezentu dla dziecka; raty na trampolinę tylko dla stałych klientów sklepu, wypełnianie formularza. Powrót do domu. Tabor dalej nie działa. Łapanie stopa. Późny wieczór. Odbiór dzieci. Rozgniewana niania deklarująca zerwanie współpracy. Dom. Nareszcie. Jutro to samo. Dla Julie Roy (Laure Calamy), kierowniczki zmiany w paryskim hotelu, ten kołowrotek to dzień powszedni. Trudności wyrastają niczym grzyby po deszczu, a pomoc, jeśli w ogóle przybywa, jest jednorazowa bądź krótkotrwała. Ogólnokrajowy protest pracowników dolewa oliwy do ognia. Brak transportu do i z pracy generuje stres i wymusza dodatkowe, często nonsensowne opłaty. Dogranie wszystkiego na czas często zależy od przypadku, łuta szczęścia, a nie chęci.

Gravel operuje napięciem niczym Philip Barantini w swoim fabularnym debiucie, Boiling Point [NASZA RECENZJA], a i tematycznie porusza się niemal w tym samym obszarze. Brakuje mu w zasadzie tylko one-shota i ograniczenia miejsca akcji dla spotęgowania duszności sytuacji. Kontrola nad rzeczywistością przeciera się z każdym dniem. I my, i Julie wiemy, że punkt wrzenia jest tuż tuż i kiedy pęknie, nie wiadomo co, jeśli w ogóle coś, pozostanie do zbierania. Chwała francuskiemu twórcy, że Golgoty swojej bohaterki nie ubiera w histeryczne tony kina społecznego. Nie krzyczy o jej sytuacji nczym Ken Loach w Ja, Daniel Blake (2016) czy Nadine Libaki w Kafarnaum (2018). To, co widzimy, nie wymaga w końcu dodatkowego komentarza w postaci cierpiętniczego monologu. Siła obrazu, jako nośnika historii, wyrastająca przecież z korzeni kinematografii, jest całkowicie wystraczająca. Poza tym – kobiety nie płaczą. Nawet jeśli śpią po pięć godzin dziennie, żeby wyrobić się ze wszystkim na czas – zaciskają zęby, pudrują twarz – i rzeczywistość – i biegną dalej. Kłamstwo jest jedynym sposobem na przetrwanie. Szczególnie jeśli są samotnymi matkami, czekającymi bezustannie na alimenty, niemającymi pięciu minut na spokojną kąpiel. 

Na pełny etat nie jest też historią samej Julie. Wszystkich w jej otoczeniu, a w zasadzie cały świat, od lat toczy ta sama choroba – kapitalistyczny wyzysk, praca ponad fizyczne i psychiczne możliwości, zarobki niepozwalające na jakiekolwiek przyjemności, a często ledwo starczające na przeżycie, słowem życie od pierwszego do pierwszego – brzmi znajomo? A i ten nabrzmiały z bólu wrzód rządzi się autodestrukcyjną zasadą: albo ja, albo ktoś inny, czego najlepszym przykładem jest pracownica do przeszkolenia, Lydia (Mathilde Weil), niemówiąca przełożonej o swojej równie ciężkiej sytuacji, idąca na układ, który może bardzo szybko pociągnąć ją na „dno”. Wyświadczane zbyt często przez koleżanki i kolegów z pracy przysługi trafiają rykoszetem w dobroczyńców – kredyt zaufania szybko się wyczerpuje, a krycie nieobecności i błędów ciąży z każdym dniem coraz bardziej. Wisząca w powietrzu szansa na lepsze życie jawi się nie mniej dramatycznie – wyższe zarobki pozwolą może na lepszą organizację dojazdu, ewentualną przeprowadzkę, ale praca powyżej swoich kwalifikacji wymaga czasu na wdrożenie i poświęceń, które zwrócą się po czasie – jeśli w ogóle. Czuć w tym więcej goryczy niż ziemi obiecanej, którą znamy z łzawego, wydmuszkowego obrazu Gabriela Muccino W pogoni za szczęściem (2016).

Problemem filmu Gravela jest to, że mówi niewiele więcej ponad to, co wiemy – czy to z własnego życia, obserwacji, czy literatury. Jesteśmy przepracowani jako gatunek, humanistycznie udręczeni niewidzialną ręką rynku, który zastąpi nas lepszym modelem bez mrugnięcia okiem, zostawiając z kredytami i chorobami cywilizacyjnymi wynikającymi z samonapędzającego się mechanizmu, którego nic nie jest już w stanie zatrzymać. Kalka z rzeczywistości to jednak za mało, żeby obraz wybił się na tle konkurencji kina społecznego. Diagnostyczny wymiar nie oferuje żadnej wolty, zawężając rzeczywistość do dwóch opcji: kolejnego szczebla kariery, wymagającego dodatkowych nakładów siły lub posadę poniżej kwalifikacji – tożsamą z upodleniem i upadkiem.  Klasa pracownicza nie jest tu pokazana przez pryzmat uprzywilejowanych elit – te reżyser zostawia w spokoju, a szkoda, bo stanowiłyby wyśmienitą równoważnię dla sytuacji niedopinających rzeczywistości pracowników. Nadałoby też całości satyrycznego posmaku – w końcu za tę sytuację ktoś ponosi winę. Czy praca zatem uszlachetnia? Chciałoby się dla kontrastu przywołać wyświetlany w czasie 34. edycji Warszawskiego Festiwalu Filmowego debiut (i do tej pory jedyny pełnometrażowy tytuł) greckiego reżysera, Nikosa Labôta, Jej praca (2018), pozytywistycznie szukający w zawodowej aktywności drogi do zbudowania własnej wartości i wyznaczania granic własnego ja względem świata. Ta narracja jest jednak tyleż chwalebna, co męcząca, a obserwując Julie, z twarzą napiętą stresem niczym botoksem, powstrzymującą łzy, kalkulującą każdą minutę życia, trudno nie odnieść wrażenia, że już dawno nie ma miejsca na jakiekolwiek „ja”.

Agnieszka Pilacińska
Agnieszka Pilacińska

Na pełny etat
Tytuł oryginalny:
À plein temps

Rok: 2021 

Kraj produkcji: Francja

Reżyseria: Eric Gravel

Występują: Laure Calamy, Anne Suarez, Geneviève Mnich, Cyril Gueï

Dystrybucja: Aurora Films

Ocena: 3/5

3/5