Mistrz i Felicia – recenzja filmu „Maestro” – Camerimage 2023

W Konkursie Głównym tegorocznego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji Bradley Cooper zaprezentował swój drugi film, Maestro, będący próbą sportretowania jednego z najwybitniejszych dyrygentów w dziejach, Leonarda Bernsteina. Nie bez przyczyny polska premiera obrazu odbyła się na festiwalu Camerimage w Toruniu – w końcu zdjęcia autorstwa Matthew Libatique’a stanowią najmocniejszą stronę tego tytułu. Czy oferuje on widzom jednak coś poza zgrabną formą?

Tym, którzy uważają Narodziny gwiazdy (2018), debiut reżyserski amerykańskiego aktora za jeden z najgorszych filmów, jakie kiedykolwiek powstały (ja), pragnę dodać otuchy. Maestro jest produkcją dużą lepszą, niż można się było spodziewać. Nie oznacza to oczywiście, że nie zmaga się z problemami, ale mimo wszystko widać rozwój Coopera, wyciąganie wniosków, szukanie artystycznego języka. Rokuje to dobrze na przyszłość – być może za kilka lat uraczy nas rzeczywiście autorskim, pozbawionym maniery obrazem, o którym pisać będzie można z najczystszą przyjemnością. Póki co trzeba jednak porzucić bujanie w obłokach i wrócić na ziemię. Porywanie się na kino biograficzne wymaga odwagi, ale też solidnych umiejętności i wizjonerstwa. W końcu jak żadne inne generuje ono już na starcie bagaż olbrzymich oczekiwań publiczności, ale także ambicji twórcy, na które nakładają się z jednej strony chęć oddania sprawiedliwości postaci,  z drugiej zrobienie tego w sposób unikalny, który zachwyci odbiorców i zapewni pożądane miejsce na kartach historii.

Cooper ma świadomość, że nikogo już nie interesują poprawne, odmierzone linijką faktografie, ale jednocześnie nie umie wypłynąć na głęboką wodę. Tam, gdzie Michael Dahan w swoim debiucie Tak powtórz nie [NASZA RECENZJA] postawił wszystko na jedną kartę, nie dbając o komfort widza, a o jakość dzieła, reżyser Maestra upewnia się co jakiś czas, że stąpa po twardym gruncie i nie wychodzi poza kanon amerykańskich produkcji. Na szczęście porzuca streszczanie całego życia kompozytora, w którego postać wciela się oczywiście osobiście, na rzecz sportretowania przede wszystkim jego relacji z żoną, Felicią Montealegre (kradnąca całe show Carey Mulligan), kostarykańsko-chilijską aktorką, znaną głównie z ról na Broadwayu. Jego postaci nie przypominają jednak ludzi z krwi i kości, a figury lawirujące między jarzmem społecznych oczekiwań, wymogami wielkiej sceny a osobistymi pragnieniami miłości i seksualnego spełnienia. Nakładane maski zmieniają się w zależności od czasu i okoliczności, cierpliwie czekając aż udręczone nimi twarze ugną się pod pręgierzem tego, co zjada od środka. Kochanków Bernsteina Cooper trzyma nieco w cieniu, tam, gdzie zmuszony był ich trzymać sam kompozytor. I tylko łapczywy, kompulsywny taniec wzajemnych dotyków obnaża nienakarmione ciało.

Największym problemem filmu jest brak punktu ciężkości. Bo o czym tak naprawdę jest Maestro? O wybitnym muzyku? Zimno: temu obszarowi w nawiązaniu do tytułu oddano paradoksalnie najmniej miejsca. O platonicznej fascynacji, porozumieniu dusz, które wystarczyły do przetrwania związku mimo różnicy potrzeb? A może o obopólnym układzie, który z czasem przybrał zbyt asymetryczny charakter? Cieplej. O czasie, który wymuszał lawendowe małżeństwa? Bardzo ciepło. Scena, w której Bernstein rozmawia z córką Jamie (Maya Hawke), proszącą o zdementowanie plotek o romansach z mężczyznami, pokazuje dobitnie tragizm życia w ukryciu i konieczności bezustannego zaprzeczania swojej naturze, nawet przed najbliższymi. A może o samej Felicii? Ozdobie swojego partnera? Gorąco, parzy. Nawet wtedy, kiedy Bernstein jest na samym szczycie i skupia się na nim wzrok całego artystycznego świata, kamera patrzy na nią: szukającą oznak zdrady, podejrzliwie lustrującą każdego mężczyznę pojawiającego się u boku męża. Przeciąganie liny kompromisu przypomina inny wyświetlany również podczas 31. edycji festiwalu Camerimage obraz – A Respectable Woman Bernarda Émonda z hipnotyzującymi zdjęciami Nicolasa Canniccioniego. Felicia niczym Rose (Hélène Florent) ma świadomość iluzoryczności swojej sytuacji, a jednocześnie pozostaje w miejscu, nie odchodzi – może z miłości, karmiącej złudną nadzieją na zmianę, a może z przyzwyczajenia do tego, w czym dawno zdążyła się wygodnie umeblować.

Wystudiowane, monochromatyczne zdjęcia Libatique’a idealnie korespondują z figuratywnością postaci, wychodząc poza nie i nadając tej naznaczonej przecież konkretnymi nazwiskami opowieści w jakimś stopniu uniwersalnego rysu. Za mało jednak w Maestro Bernsteina, a brak ten Cooper próbuje rekompensować jego kompozycjami, skądinąd idealnie dopasowanymi do położenia bohaterów. Ten swoisty hołd dla mistrza i zarazem pokarm dla rzędu oddanych mu dusz jest zdecydowanie najlepszym reżyserskim wyborem. Jednak nawet mimo znanych i uwielbianych taktów, filmowi brakuje żaru, polotu, gubi go nadmierna kontrola i poprawność. Jakże szczerą pozycją na tym tle jest wciąż Tick, Tick… Boom! [NASZA RECENZJA], pozbawiona manier biografia Jonathana Larsona w reżyserii Lina-Manuela Mirandy. Pozostaje zatem jedno: pobujać w obłokach, że może kolejnym razem dostaniemy dzieło bardziej świadome i ryzykowne – dokonany między dwoma projektami reżysera progres pozwala mieć taką nadzieję.

Agnieszka Pilacińska
Agnieszka Pilacińska

Maestro
Tytuł oryginalny:
Maestro

Rok: 2023

Kraj produkcji: USA

Reżyseria: Bradley Cooper

Występują: Bradley Cooper, Carey Mulligan, Sarah Silverman, Maya Hawke

Dystrybucja: Netflix

Ocena: 3,5/5

3,5/5