Cały ten zgiełk – recenzja filmu „Tick, Tick… Boom!”

Jedną z najistotniejszych cech dzieła filmowego jest własny, niepowtarzalny język twórcy – czasem widoczny już od pierwszej produkcji, czasem kształtowany z biegiem lat i rozwojem kariery. Pokazanie swojej wrażliwości oraz sprzężenie jej z określoną formą już w debiucie zapowiadać może niezwykły talent, szczególnie, jeśli za kamerą staje osoba do tej pory jedynie przed nią występująca. I tak oto, obok Maggie Gyllenhaal, aktorskim nazwiskiem wkraczającym na pole reżyserii – i to krokiem bardzo wyrazistym, jest Lin-Manuel Miranda, autor biograficznego musicalu Hamilton. W wyprodukowanym przez platformę Netflix Tick, Tick... Boom!, mierzy się on z elementami biografii wybitnego amerykańskiego kompozytora i dramaturga, Jonathana Larsona.

Jonathan Larson dla wielbicieli Broadwayu jest postacią niemal ikoniczną, a to wszystko za sprawą musicalu Rent, który przyniósł mu gigantyczną, choć pośmiertną sławę. Sztuką interesował się już od najmłodszych lat, śpiewając w szkolnym chórze, grając w przedstawieniach, a później komponując muzykę do studenckich kabaretów. Do Nowego Jorku przybył z zamiarem zmiany oblicza amerykańskiego musicalu. W latach 1983-1990 pracował nad rockową operą Superbia, na motywach powieści Rok 1984 George’a Orwella, jednak spektakl nie odniósł sukcesu i bardzo szybko został zdjęty z afisza. W następstwie poczucia artystycznej klęski Larson napisał autobiograficzny monolog Tick, Tick… Boom! (wcześniej noszący tytuły 30/90 i Boho Days), traktujący o mierzeniu się z własnymi słabościami, ambicjami i szukaniu równowagi między tworzeniem a relacjami z najbliższymi. Ten swoisty monodram w akompaniamencie pianina wystawiał przez trzy lata. W 1989 zaczął pracę nad głośnym Rent – współczesną wersją Cyganerii Giacomo Pucciniego, przenosząc jej realia do Nowego Jorku epoki AIDS. Spektakl odniósł ogromny sukces – na deskach Broadwayu wystawiany był przez 12 lat (co uczyniło go dziewiątym najdłużej granym nieprzerwanie przedstawieniem) i doczekał się adaptacji w 30 krajach. Dostał nagrodę Pulitzera w kategorii dramatu, a z dziewięciu nominacji do nagrody Tony otrzymał trzy: dla najlepszego musicalu, libretta i za najlepszą muzykę. Larson, czekający wiele lat na wielki, artystyczny przełom, nie miał możliwości cieszenia się swoim sukcesem – zmarł na tętniaka aorty w noc poprzedzającą premierę sztuki.

Tick, Tick… Boom! zabiera nas zatem w podróż po z jednej strony najtrudniejszym, z drugiej najciekawszym okresie jego życia i wydarzeniach, które ukształtowały go jako artystę. Oto nieubłaganie zbliżają się 30-te urodziny, czyli czas weryfikacji talentu i osiągnięć. Larson krzyczy (na siebie) z ekranu, że przecież jego idole – Stephen Sondheimm czy Paul McCartney, w tym wieku byli już uznanymi artystami.  Żartobliwym tonem dodaje, że nawet jego rodzice przed 30-ką osiągnęli sukces, jakim było posiadania dwójki dzieci i płynności finansowej. On zaś, zamiast odbierać nagrody za napisane sztuki, myje podłogę w Moondance Diner w SoHo i uczy się reagować na kolejne formy odrzucenia ze strony dyrektorów teatrów. Jednak mimo wszechświata krzyczącego „to się nie uda”, każdą wolną chwilę poświęca na pisanie, a wiara i miłość, jaką ma do tworzenia, są na wagę złota. Z czasem jednak pojawia się coraz więcej dylematów życia artysty: ile – i kogo – można poświęcić dla własnych marzeń? Obsesja tworzenia łączy się z dotychczasowymi porażkami i prozą życia, każąc przesuwać punkt ciężkości coraz dalej w głąb własnych pragnień, marginalizując przy tym życie najbliższych. Ci zaś w międzyczasie odcinają się od mrzonek, wybierając pragmatyzm ogrzewanego mieszkania i pracy na etat. A przede wszystkim pokazują, że ich czas jest tak samo ważny – i kurczy się w taki sam sposób jak czas Jonathana.

Na niemniej ważnym tle maluje się to, co wpłynęło na Larsona najbardziej – plaga AIDS trawiąca jego przyjaciół. Wybrzmi to później w Rent – jednym z pierwszych utworów niebojących się pokazywać życia dotąd marginalizowanych grup społecznych. Ale obraz Mirandy jest także portretem artystycznej warstwy Nowego Jorku przełomu lat 80 i 90-tych, gdzie teatr i taniec stanowiły siłę napędową całych pokoleń i wyznaczały nowe kierunki w sztuce, a sukces mierzony był nie wielkością publiczności, a rozmiarem sceny.

Mimo że moc filmu tkwi przede wszystkim w elektryzujących błyskotliwością tekstach pierwowzoru, Miranda idealnie uchwycił ich energię. Wynika to w dużej mierze z silnej identyfikacji z Larsonem, w którego postać zresztą wcielał się na teatralnych deskach. Kiedy zaczęto pracę nad filmową adaptacją Tick, Tick… Boom!, podobno usilnie przekonywał producentów, że nikt nie zrealizuje tego projektu lepiej – i prawdopodobnie miał rację. Z ekranu bije bowiem olbrzymi podziw dla talentu i charyzmy Larsona, ale też zrozumienie wielowymiarowości jego twórczej natury i determinantów życiowych decyzji. Dzięki tym składowym całość oddycha i ma właściwy rytm, który trzyma uwagę, a jednocześnie sukcesywnie rozwija emocjonalne przywiązanie do bohaterów. Również w kwestii castingu aktorskiego podjęto rewelacyjną decyzję obsadzając w głównej roli Andrew Garfielda (który trafił na plan niemal prosto z broadwayowskich Aniołów w Ameryce). Jego oczy rozpala młodzieńczy, buntowniczy i idealistyczny błysk, powodujący, że Johnny jest ciągle żywy – i ciągle szuka siebie, jak miliony twórców na całym świecie.

Serce Tick, Tick… Boom! – i balsam na wszystkie rany –  stanowi jednak, zgodnie z gatunkową konwencją, warstwa muzyczna. Sztuka Larsona nie jest jednak typowym musicalem, do których przyzwyczaiły nas hollywoodzkie produkcje z wielkim rozmachem. To dzieło niezwykle kameralne, wręcz intymne, skupiające się na człowieku i tym, co go kształtuje, obnażające zarówno jego lęki, jak i wrażliwość. Emocjonalnym przełomem obrazu jest piosenka Johnny Can’t Decide kondensująca sytuację Larsona – poczucie sytuacji bez wyjścia, kiedy nie ma się niczego poza tworzeniem, a jednocześnie z każdym dniem czuć coraz bardziej przygniatający ciężar codzienności. Zaś słownym majstersztykiem, oddającym energię kryzysu w związku jest utwór Therapy, będący licytacją partnerów na temat ważności ich obowiązków – zawodowych w przypadku partnerki Larsona, Susan (Alexandra Shipp), i twórczych, w przypadku jego samego.

Lin-Manuel Miranda w konwencji autobiograficznego musicalu odnajduje się wyśmienicie – płynność, z jaką porusza się po emocjonalnych rejestrach życia Larsona, jest zaskakująca. Tick, Tick… Boom! bawi, wzrusza i inspiruje. A co najważniejsze, zawiera w sobie pisarskie credo: Pisz, pisz, pisz, no matter what. Ale pisz zawsze o tym, co znasz. Tylko wtedy ludzie ci uwierzą. Tylko wtedy będziesz wielki. 

Agnieszka Pilacińska
Agnieszka Pilacińska

Tick, Tick… Boom!

Rok: 2021

Kraj produkcji:USA

Reżyseria: Lin-Manuel Miranda

Występują: Andrew Garfield, Vanessa Hudgens, Alexandra Shipp

Dystrybucja VoD  Netflix

Ocena: X/5