This is the start of how it all ever ends – recenzja filmu „Igrzyska śmierci: Ballada ptaków i węży”

Gdy MCU zdaje się stanowczo biec ku własnej anihilacji, Disneyowi udało się zabić nawet Gwiezdne wojny, a kolejne blockbustery za setki milionów, nie dość, że są brzydkie jak dworzec w Kutnie w połowie lat 80., to jeszcze zmieniają się w nieskończony festiwal wymuszonej samoświadomości, szczucia nostalgią i niechcianego fanserwisu (Indiana Jones – patrzę na ciebie), kto by pomyślał, że na ratunek przyjdzie zmartwychwstanie serii, która niegdyś otworzyła puszkę Pandory fali kina young adult. Igrzyska śmierci: Ballada ptaków i węży to najlepszy blockbuster od lat i film redefiniujący to, co wolno w wysoko budżetowym kinie hollywoodzkim.

Zaczynamy krótką wizytą w oblężonym Leningradzie, by szybko przenieść się do retro-futuro wariacji na temat Moskwy lat 60. i wylądować w końcu na uniwersytecie rodem z Biednych istot, gdzie przed gromadą antypatycznych bogatych dupków wyrwanych z Jeżeli… Lindsaya Andersona skończone głupoty w bardzo nadęty sposób wygłasza Tyrion Lannister i obłąkana fuzja Bellatrix Lestrange oraz Alastora Moody’ego. Czy wspomniałem, że to wszystko kończy się musicalowym występem Marii z nowego West Side Story osadzonym w obozowych okolicznościach? Koncepcja świata wykreowanego w serii książek Suzanne Collins zawsze była straszliwie idiotyczna i nielogiczna – amalgamat ZSRR, Trzynastu kolonii, thatcherowskiej Anglii i wikipedia jedna wie czego jeszcze, skupiony wokół corocznej transmisji battle-royale nastolatków, które z jakiegoś powodu jest istotne dla trwania systemu. Jak to w ogóle brzmi?! Oscarowy scenarzysta Michael Arndt (w CV m.in. Toy Story 3 i Mała miss) wspólnie z Michaelem Lessie’em (tu bardziej kontrowersyjnie: Makbet Kurzela i niesławna adaptacja serii Assassin’s Creed) pod przewodnictwem stałego reżysera serii Francisa Lawrence’a postanowili zamiast ukrywać durnotę całości wynieść ją na sztandary. Wszak spojrzenie z boku na naszą rzeczywistość też pewnie by się nie obyło bez krytyki jej sensowności i wewnętrznej spójności. 

Klęska rozbitego na dwa filmy finału oryginalnej trylogii, co rzadkie w Hollywood, posłużyła do wyciągnięcia wniosków przy produkcji, zdawało się, całkowicie nikomu niepotrzebnego, prequelu o młodości Prezydenta Coriolanusa Snowa. Wrócił absurdalnie wręcz wysoki poziom patosu, przywołujący na myśl najlepsze tradycje Hollywood lat 90., oczywiście całkowicie wyzbyty jakichkolwiek elementów wszechobecnych ostatnio autoironii i samoświadomości (o jeżu, jakie to odświeżające). Inaczej niż w Kosogłosie zdecydowano się nie ograniczać w liczbie wątków, tematów, lokacji, a romans pozostaje elementem, nie zaś wiodącą częścią fabuły. Efektem tego, chociaż film jest bardzo długi, przeszło dwuipółgodzinny, to przez cały czas zachowane zostaje tak wysokie tempo i różnorodność tematyczna oraz wizualna, że całkowicie nie odczuwa się tej długości. Wręcz przeciwnie: gdy wchodzą napisy końcowe, to widz ma raczej uczucie… niedosytu.  Ballada ptaków i węży to kociołek panoramixa, lecz zamiast bezmyślnego mieszania tanich trunków znalazły się tu liczne gatunki, tematyki i style narracyjne. Z gangsterskiego kina osadzonego w Nowym Jorku lat 30. momentalnie przenosimy się w Full Metal Jacket, by w końcu wylądować w małym filmie A24 o grupce nastolatków romansujących nad jeziorkiem.

Kręcony we Wrocławiu oraz dawnym NRD obraz zachwyca po pierwsze od strony scenograficznej, wielka ekipa pod wodzą Uliego Hanisha (Babilon Berlin, Atlas chmur), inspirując się architekturą socrealistyczną i ekspresjonistyczną, literaturą new weird oraz steampunkiem, stworzyła wizję powalającej i jedynej w swoim rodzaju rzeczywistości. Totalitaryzmu jednocześnie wykręconego i dziwnego, a przy tym na swój sposób uwodzącego i realistycznego. Podobnie jak w poprzednich częściach serii imponują także kostiumy i charakteryzacja. Tu wybija się zwłaszcza grana przez Violę Davis szalona naukowczyni i tyranka, doktor Volumnia Gaul.

Opowieść o wydarzeniach, grzechach i traumach, które kształtowały psychikę przyszłego tyrana, staje się odyseją niewinności utraconej, a może raczej wyrzuconej w imię własnych ambicji i kompleksów. Brytyjski aktor Tom Blyth, dla którego jest to pierwsza tak duża rola (na drugim planie przemknął przez Błogosławieństwo – ostatni projekt niedawno zmarłego Terence’a Daviesa), zachwyca, portretując postać jednocześnie tragiczną i zbrodniczą, romantyczną i bezwzględną. W jego wzroku, sposobie chodu czy dykcji odbijają się kolejne cegiełki zła pożerającego duszę – nawet jeśli przez pół filmu wygląda jak młody Eminem. Na drugim biegunie z kolei błyszczy Rachel Zegler jako cygańska piosenkarka, jednocześnie przebiegła i o czystym sercu. Jej najlepszymi momentami są niewątpliwie te, gdy wykonuje bardzo fajnie językowo napisane piosenki (czego niestety nie oddaje polskie tłumaczenie), do których melodię po raz kolejny skomponował James Newton Howard. Wszak to pieśni zawsze najlepiej nadają pęd rewolucji – powraca więc tutejsza Warszawianka 1905 czy Marsylianka, czyli Pod drzewem, a gęsia skórka znów włada ciałem, gdy tym razem to nie Jennifer Lawrance, a Rachel Zagler profetycznie przypomina „Pod drzewem dziś to wszystko skończy się”.

Zawieście wysoko niewiarę i rzućcie się z przekonaniem na ten szalony rollercoaster wydarzeń, a gwarantuję, że nie pożałujecie. Ballada ptaków i węży jak nadmorska bryza pozwala wziąć głęboki oddech w dusznym natłoku pozbawionych serca disneyowskich wyrobów czekoladopodobnych. Podnieście sztandary, gdy rząd zdradza nas ze swoich obietnic i po raz piąty zanurzcie się w świecie jedynej hollywoodzkiej pochwału rewolucji i nim wyjdziemy na ulicę ***** PSL i Hołownię, za pieśnią zdecydujcie, że już nie da się stać, na oślep trzeba biec. 

Marcin Prymas
Marcin Prymas

Igrzyska śmierci: Ballada ptaków i węży

Tytuł oryginalny:
The Hunger Games: The Ballad of Songbirds and Snakes

Rok: 2023

Kraj produkcji: USA

Reżyseria: Francis Lawrence

Występują: Tom Blyth, Rachel Zegler, Viola Davis, Peter Dinklage i inni

Dystrybucja: Forum Films

Ocena: 4,5/5

4,5/5