The Final Countdown – recenzja film „Oppenheimer”

21 lipca 2023 roku prawdopodobnie przejdzie do historii kinowej dystrybucji. Premiera dwóch największych, a jednocześnie skrajnie różnych estetycznie hitów sezonu przyniosła dość nieoczekiwany boom na podwójne seanse, pociesznie nazwane Barbieheimer. Mimo dominującego na mieście różu i trendów, które nie śniły się największym marketingowcom, miłośnicy Christophera Nolana nie zastanawiali się, który film wybrać jako pierwszy (a może i jedyny).

Brytyjski reżyser jest jednym z twórców, którzy mnie osobiście nie zawiedli. Może nie zawsze opuszczałam kino „spełniona”, ale nigdy z ciarami żenady, czy chociażby beznamiętnym wzruszeniem ramion. Rzemieślnik z wizją, zawsze będący myślą dwa kroki przed resztą ludzkości. Pod płaszczykiem mainstreamowej, wykalkulowanej rozrywki przyglądający się człowiekowi – w jego wzlotach i upadkach, miłości i bólu, paranoicznym, egocentrycznym pędzie ku transgresji konfrontowanym z czysto fizyczną lub poznawczą niemocą. Lubujący się w często niepotrzebnie rozciągniętych opowieściach, kolejny raz zafundował nam długi, a w zasadzie najdłuższy w karierze metraż. Wydawać by się jednak mogło, że te trzy godziny to i tak czas zbyt krótki do opowiedzenia historii jednego z największych geniuszy w dziejach ludzkości, ojca bomby atomowej, Juliusa Roberta Oppenheimera. Dlatego Nolan się spieszy i choć jest wytrawnym tancerzem, w tym pośpiechu gubi kroki.

Oppenheimer nie jest jedynie odklepaną biografią. Twórca Incepcji (2010) i Interstellara (2014) operuje trzema płaszczyznami czasowymi, różnymi taśmami, dynamizując narrację do granic, dlatego przed seansem warto wypić espresso, najlepiej podwójne. Jednak mimo tego, że dzieje się dużo i dzieje się ładnie, w końcu za kamerą stoi Hoyte Van Hoytema (Ona, Dunkierka, Ad Astra, Tenet, Nie!), pierwsze dwie godziny, mające doprowadzić nas do początku ery atomu, czyli testu nuklearnego Trinity, wpadają w pułapkę kina biograficznego, starającego się przede wszystkim oddać sprawiedliwą, godną laurkę opisywanej postaci, a nie być sztuką samą w sobie. Ktoś krzyknie: przecież to mainstream. Tak, to nie festiwal filmowy, trzeba znieść szelest popcornu, święcące w ciemności wyświetlacze telefonów i nie wymagające zwłoki rozmowy widzów. A jednak chciałoby się czegoś więcej niż sztucznych, amerykańskich uśmiechów, wytartych fraz i fasadowych, papierowych rozmów między bohaterami, brzmiących bardziej jak reprezentacja jakiejś (jakiej?) idei, niż obcowanie z żywą tkanką ludzkiego organizmu.  

Kulminacyjny moment Projektu Manhattan jest też kulminacyjnym punktem filmu, który przecina go znaczeniowo na pół. Wielkie odliczanie wbija w fotel. Oto jesteśmy świadkami spektakularnej rekonstrukcji wydarzenia, które zmieniło losy ludzkości. Rozpędzające się partie smyczków, ekspresyjny montaż, 10, 9… 3, 2, 1 – już. Białe światło, wytłumiony dźwięk – w końcu nic nie potęguje grozy tak, jak cisza. Ta scena jest wielka pod każdym względem, ale dopiero to, co przychodzi po niej jest majstersztykiem. Wielki sukces, spełnione nadzieje i oczekiwania uginają się pod osaczającą, nie dającą oddechu świadomością długofalowych efektów naukowego odkrycia. Mająca zakończyć II wojnę światową bomba atomowa stanie się finalnie narzędziem negocjowania wpływów i przeciągania liny między mocarstwami, generatorem zbiorowego lęku przed wojną nuklearną i końcem świata, które zaczną się ponownie krystalizować po napaści wojsk rosyjskich na Ukrainę w 2022 roku. Hiroszima i Nagasaki tracą wymiar wygranych bitewnych punktów po amerykańskiej stronie; stają się symbolem śmierci niewinnych jednostek, pomnikiem nieodwracalnego zła. Dźwięk oklasków miesza się z majakami odchodzących z twarzy wskutek poparzeń płatów skóry. Gratulacyjna wizytacja u prezydenta Stanów Zjednoczonych traci swój prestiż – mam krew na rękach, mówi Oppenheimera, a Harry Truman w kpiarskim geście podaje mu chusteczkę.

Trzeci akt to jednak nie tylko konfrontacja z wyrzutami sumienia. To przede wszystkim miesięczne, pokazowe przesłuchania Oppenheimera przez Radą Bezpieczeństwa Personelu Komisji Energii Atomowej Stanów Zjednoczonych, „zaaranżowane” przez Lewisa Straussa. Oskarżające o opóźnienia w pracach nad bombą wodorową oraz kontakty z komunistami (najsilniejsza karta przetargowa Amerykanów), a wręcz sugerujące szpiegostwo, miały na celu jedno: odebrać mu poświadczenie bezpieczeństwa, co wiązało się z utratą prestiżu i wpływu na projekt międzynarodowej kontroli wykorzystania energii jądrowej nad którym pracował. Nolan przygląda się człowiekowi postawionemu naprzeciwko systemu, z góry skazanego na przegraną, upokorzonego dla satysfakcji ego i zaleczenia kompleksów tego, kto akurat ma władzę. „Czemu nie walczysz?” pyta kilkakrotnie rozwścieczona inercją męża żona Kitty (Emily Blunt), a my widzimy człowieka wyczerpanego wewnętrznymi rozterkami, osobistą stratą, bezsilnego wobec kolejnych ciosów, świadomego swojej małości wobec rządowej machiny. Albert Einstein mówi: „Pamiętaj, cokolwiek zrobią, nie zrobią tego dla Ciebie”. I ten gorzki akcent wybrzmiewa mocą większą niż 20 kiloton bomby plutonowej. Władza jest zawsze pragmatyczna, skłonna do zaników pamięci, ignorowania bądź poświęcania tych, których sama wyniosła na ołtarze. Nolan nie zapomina także o (ciągle niesłabnącym) przekonaniu Stanów Zjednoczonych o własnej wyjątkowości. 

Oppenheimer to w dużej mierze wielkie widowisko aktorskie, przede wszystkim rola życia Cilliana Murphy’ego, która prawdopodobnie przyniesie mu Oscara. Wydobywa on z tytułowej postaci całą jej esencję: subtelność charakteru przy jednoczesnym magnetyzmie; pełne blasku oczy w obliczu epokowego odkrycia, przerażenie i pustka wobec zniszczenia, jakie będzie ono za sobą niosło. Robert Downey Jr. przypomina o talencie, którego nie musi chować pod kostiumem marvelowskiego superbohatera. Podobnie Emily Blunt w roli neurotycznej, zgniecionej przez własne wyobrażenia żony lubiącej zaglądać do kieliszka pokazuje swój ciągle niewykorzystany przez kino dramaturgiczny potencjał. Florence Pugh jak zwykle wystarczy kilka minut czasu ekranowego, żeby nie dać o sobie zapomnieć. Podobnie jak Gary’emu Oldmanowi, ale to człowiek legenda, jedną kwestią potrafiący zrobić w filmie więcej niż inni soczystymi, dwugodzinnymi monologami.

Gdybym była złośliwa, napisałabym, że Oppenheimer jest kinem wielkim, pod warunkiem, że seans rozpoczniemy od trzeciej godziny. I nie wynika to z osobistej niechęci do długich metraży, ale z karkołomnej próby upchnięcia przez twórcę zbyt wielu wątków, co skutkuje ich naskórkowością. Nolanowi nie udaje się zbudować złożonych, wiarygodnych postaci: część z nich wykorzystuje jedynie do namalowania światłocienia na portrecie głównego bohatera. Tutaj też się jednak potyka, pomijając chociażby skłonność do depresji i autodestrukcyjnych zachowań genialnego fizyka. Realizacyjny rozmach i efekciarstwo nie są w stanie przykryć miotania się z proporcjami, braku klucza narracyjnego i spójnego artystycznego języka. W trakcie seansu nie mogłam oprzeć się myśli, jak ten sam temat potraktowałby Albert Serra (dysponujący oczywiście zupełnie innym budżetem i obsadą), któremu w Pacifiction [NASZA RECENZJA] w niemal takim samym metrażu udało się wybitnie nakreślić sylwetkę jednostki wypychanej poza system, konfrontującej się z topniejącymi wpływami, popadającej w groteskę z powodu wypierania rzeczywistości. Katalończyk doskonale wie, że less is more: ograniczenie treści na rzecz narracji samej w sobie jest kluczowe. Nolan zaś miał wielką ambicję, która wykastrowała go nieco ze strategii. Przez to za mało w Oppenheimerze Oppenheimera, za mało przez te pierwsze dwa akty tego, czym potem nasiąka trzeci – magnetycznej surowości, mięsistości, łapania za gardło, spychania na krawędź fotela, karmienia intelektu. To dzieło zatem spełnione tylko w jakiejś mierze, za długo dochodzące do aktywnego trzymania uwagi i do nota bene swojej wielkości. Sam deser, choć wyśmienity i ekstatyczny, nie pomaga zapomnieć o mdłym daniu głównym.

Agnieszka Pilacińska
Agnieszka Pilacińska

Oppenheimer
Tytuł oryginalny:
Oppenheimer

Rok: 2023

Kraj produkcji:
USA, Wielka Brytania

Reżyseria: Christopher Nolan

Występują: Cillian Murphy, Emily Blunt, Robert Downey Jr., Matt Damon, Florence Pugh, Gary Oldman

Dystrybucja: United International Pictures Sp z o.o.

Ocena: 3,5/5

3,5/5