Homonimy – recenzja filmu „Nome” – Rotterdam 2024

Dla Amílcara Cabrala, przywódcy partyzantki Gwinei Bissau, kino stanowiło ważny element walki niepodległościowej. Wzorem czerwonych popleczników doceniał jego propagandowy potencjał, tak potrzebny w czasie dążeń Gwinejczyków do wyzwolenia z rąk portugalskiego kolonizatora. Próba skonstruowania celuloidowej tożsamości narodowej, odkąd się za jego czasów zaczęła, tak sinusoidalnie trwa dotąd, a jej melodię niezmiennie intonuje męski dwugłos: Flora Gomes i Sana Na N’Hada. Najnowsze dzieło drugiego z nich zadebiutowało w canneńskim ACID, a teraz mogliśmy je oglądać na MFF w Rotterdamie.

Coby dokończyć tę historiografię, którą już zaczęłam, wpierw kieruję uwagę na ostatnie minuty filmu Na N’Hady – prezentację materiału nakręconego przez niego w trakcie wojny o niepodległość wraz z innymi twórcami wysłanymi w 1967 przez przywódcę gwinejskiej partyzantki na reżyserskie studia w Instituto Cubano del Arte e Industria Cinematográficos w Hawanie. A raczej tego, co z owych taśm zostało. Gwinea Bissau nie jest w końcu terenem przystosowanym do archiwizacji, choć Na N’Hada jako pierwszy dyrektor Instituto Nacional de Cinema e Audiovisual da Guiné-Bissau, ale i później, robił, co mógł, żeby rozwinąć tę gałąź. W końcu taką misję powierzył mu, zaangażowanemu w działalność narodowo-wyzwoleńczą od lat nastoletnich, czołowy umysł PAIGC (Afrykańskiej Partii Niepodległości Gwinei i Wysp Zielonego Przylądka) – zamordowany w 1973 roku Cabral. 

Jak przytaczał reżyser w wywiadzie przeprowadzonym przez Martę Lança, ze spotkań z Cabralem zapadło mu w pamięć hasło: „ci, którzy umieją czytać, niech uczą tych, którzy nie umieją”. I ten dydaktyzm wpisany jest w fabularną tkankę Nome, które niczym porządna lekcja historii zapoznaje widza z rewolucyjnymi dla Gwinei Bissau wydarzeniami, koronkowo zahaczając o ich cały wachlarz: od operacji Mar Verde w Conakry, przez zabójstwo dowódcy, aż po rewolucję goździków w Portugalii, a wraz z nią nadzieję na polepszenie sytuacji w koloniach. Na przewodników po tym historycznym polu bitwy Na N’Hada wybiera tytułowego Nome oraz jego kuzynkę Nambu. On jako jeden z niewielu mężczyzn wciąż pozostaje w wiosce, a ona właśnie przybyła, aby pomóc ciotce i zarazem matce chłopaka w domowych pracach. Miłość nie wybiera, a w przypadku Nome i Nambu jest ona również brzemienna w skutkach. Gdy tylko na horyzoncie pojawia się myśl możliwej kary za kazirodztwo, w młodym chłopaku budzi się patriotyzm, co skutkuje jego dołączeniem do partyzantki.

Skoro krajanie Pessoi tyle rozmawiają o heteronimach, Nome już na wstępie rozpoczyna od homonimu, którym jest samo imię (port. nome) głównego bohatera i doprowadza nawet do dyskusji na ten temat partyzantów, reprezentujących pełny krajobraz etniczny Gwinei Bissau. Nome ma „nome” jak każdy i każdy ma „nome” jak Nome. Od pierwszych scen nad Nome krążą widma przeszłości oraz śmierci. Nawiedzają go duchy, co wypełnia obowiązkową dozę magicznego realizmu. Każda próba zerwania z dotychczasowym życiem, tylko bardziej go do niego zbliża, jakby był bohaterem kolejnej antycznej tragedii, ofiarą własnej hamartii. Podobnie Nambu, szukająca drogi do podmiotowości, choć ciążące nad nią fatum wciąż wypycha ją na strome zbocza.

Kamera João Ribeiro, portugalskiego operatora, znanego ze współpracy z Teresą Villaverde czy Sergio Tréufaut, z inwencją rejestruje losy postaci zanurzonych w historycznej matni, ale i kulturowej symbolice. Pomimo mocno dydaktycznej warstwy fabularnej Nome unika pułapki powerpointowej prezentacji. Napisy kontekstualizujące ekranowe wydarzenia właściwie tylko otwierają i zamykają film: wpierw ustanawiając punkt wyjścia w 1969 roku, a na koniec zapowiadając zachowane archiwalia. Kliny pomiędzy kolejnymi scenami, zaliczającymi często kilkuletnie przeskoki czasowe, wypełniają materiały stylizowane na wycinki z wojennych taśm.

W dwugodzinnym filmie Olivierowi Marboeufowi i Virgilio Almeidzie, autorom scenariusza, udaje się zmieścić niewiarygodną ilość motywów, które można by sobie w produkcji obejmującej ten konkretny okres w historii Gwinei Bissau wyobrazić. Narracyjnymi czy też ogólnie formalnymi eksperymentami Na N’Hada również sypie jak z rękawa. Nome robi wrażenie artystycznego testamentu siedemdziesięcioczteroletniego reżysera, jakby wiedział, że kolejnego filmu może już nie być. To w końcu dopiero jego trzecia pełnometrażowa fabuła po pamiętnym Xime z 1994 roku i Kadjike sprzed dekady. Choć więc nowe dzieło pozostaje nazbyt dydaktycznym i nieco chaotycznym przeglądem historycznym okraszonym porcją magicznego realizmu, to wciąż stanowi intrygujący punkt w kinematografii Gwinei Bissau.

Julia Palmowska
Julia Palmowska

Nome

Tytuł oryginalny:
Nome

Rok: 2023

Kraj produkcji: Gwinea Bissau, Francja, Portugalia, Angola

Reżyseria: Sana Na N’Hada

Występują: Marcelino António Ingira, Binete Undonque

Ocena: 3/5

3/5