Dr Sid wśród Daleków – recenzja filmu „Head South” – Rotterdam 2024

Jonathan Ogilvie jest niemal całkiem anonimowy w naszym kraju. Jego nieliczna twórczość – ledwie cztery pełne metraże i garść szortów – wyrobiła mu jednak nazwisko rozpoznawalne na czołowych światowych imprezach, czego dowodem jest selekcja najnowszej produkcji Nowozelandczyka jako filmu otwarcia tegorocznej edycji MFF w Rotterdamie. Czy para-autobiograficzne Head South zdoła przełamać „polską barierę”, przy której poległy jego wcześniejsze działa?

Ogilvie’a od zawsze fascynowała cienka granica między kinem a środkami nadzoru. Sposób, w jaki sztuka może się stać zniewoleniem tudzież pretekstem do zaakceptowania owego zniewolenia. Poświęcił się temu aspektowi naukowo, tworząc rewolucyjne narracyjnie Lone Wolf (NASZA RECENZJA). Ta okazywana w niderlandzkim porcie przed trzema laty adaptacja Tajnego agenta Josepha Conrada w całości opowiedziana była poprzez nagrania z kamer bezpieczeństwa i materiały audio-wideo, jakie codziennie tworzymy za pomocą komputerów i laptopów (głosówki, filmiki, zoomy czy wysłane zdjęcia). Scenariusz wspomnianego filmu stanowił wstęp do jego pracy doktorskiej na australijskim Macquarie University (możecie ją przeczytać TUTAJ) zatytułowanej The Cinematics of Surveillance. Nasze wspomnienia podobnie jak narzędzia nadzoru społecznego mają za zadanie zapisywanie przeszłości w celu zabezpieczenia przyszłości. Różnią je jednak dwie kluczowe cechy, pierwszą i mniej ciekawą jest oczywiście docelowy odbiorca wewnętrzny zamiast zewnętrznego, drugą i kluczową jest trwałość i tak zwana obiektywność. Obrazy kamery i dane biometryczne są niezmiennymi wartościami, informacjami zapisanymi zgodnie ze z góry ustalonym algorytmem i, co kluczowe, niemożliwymi do zmiany bez celowej ingerencji ludzkiej. Pamięć z kolei jest stricte autonomiczna, a przy tym subiektywna. Nie mamy wpływu ani nawet nie znamy pełnych mechanizmów jej działania, a przy tym samemu możemy ją kształtować bez podejmowania świadomej decyzji o takim celu działania.

Powyższą myśl można pociągnąć dalej. Nadzór jest elementem rzeczywistości cyfrowej, bezwzględnie podporządkowanej – bo tylko z niego złożonej – ciągowi zer i jedynek obojętnemu na czasy, okoliczności, przeszłość i przyszłość. Materiał zapisany w chmurze będzie istniał w niezmienionym stadium tak długo, aż serwer będzie działał. Pamięć ludzka z kolei stanowi artefakt rzeczywistości materialnej. To, co w mózgu nie jest stabilnym zbiorem cyferek, a raczej blaknącym wydrukiem z polaroidu, który całkowicie rozmaże się, jeśli zostanie poddany niesprzyjającym czynnikom, a przy tym chociaż zmieniony – nigdy nie przestanie do końca istnieć. Ideę tę od lat kultywuje Bill Morrison – czy to chemicznie znęcając się nad porzuconymi dawno przez autorów taśmami, czy też wręcz przeciwnie w duchu japońskiej kintsugi spajając pojedyncze fragmenty połamanej całości. Tak zniszczenie jak i naprawa prowadzą jednak do stworzenia czegoś nowego i innego. Ludzka pamięć – tak jak analogowa fotografia – w odróżnieniu od cyfrowych danych pozostaje w stanie ciągłej reakcji i metamorfozy, niezdolna ani do osiągnięcia obiektywnej stabilności, ani do całkowitego unicestwienia.

To właśnie hołdem dla tej niestabilnej jak trzepot skrzydeł motyla analogowej pamięci jest Head South, quasi-autobiograficzna wyprawa samego Ogilvie’a do minionego Christchurch lata roku 1979. Film przenosi widzów w przeszłość niczym Tardis z Doktora Who? – kultowego serialu BBC, którego fanem jest protagonista. Tam w atmosferę niewinności wprowadza przebój owych czasów – Squeeze w wykonaniu efemerycznego, acz kultowego w Nowej Zelandii, zespołu Toy Love. Gdy tylko piosenka dobiega końca, następuje kontradykcja radosnej rockowej młodości i rowerowych przejażdżek w słońcu – informacja o katastrofie robiącego widowiskowe przeloty nad Antarktydą lotu 901 Air New Zealand, najbardziej tragicznym wypadku lotniczym w historii kraju Kiwi, w którym życie straciło 257 osób. Te dwie kluczowe życiowe energie (pragnienie życia i widmo śmierci) – funkcjonują jako siła napędowa rozważań o poetyckiej ulotności pamięci.

W tragedii życie mogła stracić matka nastoletniego Angusa (Ed Oxenbould, syn pary z Krainy wielkiego nieba), ten jednak woli wierzyć, że po prostu uciekła przed swoim świetnie zarabiającym, acz nudnym i despotycznym mężem (Marton Csokas). Ojciec zresztą zaraz potem się zmienił, kupił sportowe auto, zaczął inaczej ubierać – czemu tylko nie chce rozmawiać ze zwariowaną ciotką, która uparła się, że jej córka nie żyje? Cała rzeczywistość zdaje się być przeciwko Angusowi. Jego koledzy z klasy niby heroldzi depresji biją obojętnie w werble niczym zwiastuni nadchodzącej i nieodzownej hekatomby. Energią, źródłem nadziei rozszerzającym – jak u Dolana – spojrzenie, staje się tu wizyta w sklepie muzycznym Middle Earth Records, otwierająca trzecie oko miłości do punku.

Podobnie jak w wybitnym Imago Olgi Chajdas (NASZA RECENZJA) muzyka buntu to hymnn wolności niemożliwej. Jednocześnie skazanej na samospalenie, jak i przy tym jedynej siły pozwalającej dalej brnąć do przodu, zamiast uciekać. Muzą, ale i przestrogą, w Head South jest, ucharakteryzowana na Nancy Spungen, Holly (Roxie Mohebbi), przyjazna – wedle plotek z samego Londynu – buntowniczka przeciw światu i dziewczyna miejscowego dilera. Tragiczne losy partnerki Sida Viciousa krążą nad tą postacią niczym sępy pamięci i skojarzeń widzów, w duchu Larrainowskiej biografii Diany. Kluczowy z punktu widzenia przewrotności pamięci zdaje się kadr nagiej Holly, leżącej w wannie w pierwszym akcie filmu. Popija ona przyniesioną przez Angusa herbatę, a malarsko filiżanka zasłania jej łono. W kadrze kojarzącym się z malarstwem Pierre’a Bonnarda jej postać znajduje się w swoistej superpozycji, bezwolna wobec oka obserwatora. Ktoś przesiąknięty presumpcją tragedii Nancy zobaczy w niej martwą Ofelię w strumieniu z obrazu Millais’go. Jeśli jednak punktem wyjścia będzie przebudzenie się nadziei, to Holly przeradza się w rodzącą się Wenus Botticellego – z analogicznie ułożoną ręką, w otoczeniu piany i z talerzykiem przypominającym muszlę.

Chociaż w warstwie fabularnej Jonathan Ogilvie stworzył bardzo proste coming of age, o chłopaku zakładającym zespół, by zdobyć przyjaciół i miłość, to wieloznaczność zastosowanych zabiegów artystycznych i narracyjnych przeradza Head South w coś znacznie bardziej interesującego od kolejnego nastolatkowego filmu Netflixa. Niczym zdjęcia z imprezy, te robione analogiem i przeglądane miesiące później zawsze niosą własną opowieść – taką, z której wyzute są wszelkie telefoniczne filmiki z nawet najwspanialszych koncertów. Co Angusowi wróżą trzy wiedźmy ukryte w dymie i blasku dumnie płonącego plastiku drogiej kosiarki? Czy jak sugeruje wtedy film, to po prostu żałobny stos burżuazyjnej fantazji o klasowym awansie? A może coś dużo bardziej osobistego? Każda opowieść, jak nasze wspomnienia, ma nieskończenie wiele możliwości odczytu. Odpowiedzcie sobie sami.



Może.

Kiedyś.

Jeśli jednak jakiś festiwal to weźmie?

Lone Wolf też byłem pewien obecności w Polsce, i co?

ehhhhhh

Marcin Prymas
Marcin Prymas

Head South

Rok: 2024

Kraj produkcji: Nowa Zelandia

Reżyseria: Jonathan Ogilvie

Występują: Ed Oxenbould, Benee, Marton Csokas i inni

Ocena: 3,5/5

3,5/5