A Star is Born – recenzja filmu „Fabelmanowie”

Czy może być lepszy prezent na Gwiazdkę dla kinomanów, krytyków i widzów niż list miłosny do kina? Dostarczony przez samego mistrza, żywą legendę, jednego z największych rzemieślników w historii Dziesiątej Muzy, który na przełomie półwiecza dał nam tak niezapomniane tytuły, jak Pojedynek na szosie, Szczęki, E.T., Imperium Słońca, Listę Schindlera i wiele, wiele innych? Pół żartem, pół serio przywołuję nadchodzące święta, po których film będzie miał premierę, ale naprawdę trudno wyobrazić sobie lepszy czas dla produkcji wypełnionej tak olbrzymim ładunkiem ciepła, przełamanej szczyptą nienachalnej goryczy i melancholii.

Spielberg karty rozdaje bardzo szybko. Pierwszym jeźdźcem nostalgii jest witające nas logo Amblin Entertainment z figurami Elliotta (Henry Thomas) i pociesznego przybysza z kosmosu wzbitymi na tle księżyca w przestrzeń nocy – czyli jedna z najbardziej ikonicznych sekwencji w dziejach kinematografii. Narrację zaś otwiera wieczór, który na zawsze zmieni życie małego Sammy’ego Fabelmana (Mateo Zoryan). Oto rodzice, Mitzi (Michelle Williams) i Burt (Paul Dano), zabierają go pierwszy raz do kina. Ojciec, niezwykle ułożony pragmatyk, wzór cnót, robiący dobrą minę do najgorszej gry, zachęca do seansu, tłumacząc techniczną stronę działania ruchomych obrazów, kiedy matka, ucieleśnienie artystycznej duszy, skupia się na ich niewymiernym aspekcie – śladzie, który zostawiają w naszej pamięci. Oszołomiony wielkim ekranem chłopiec bardzo szybko zaczyna eksplorować codzienną przestrzeń pod kątem zaadaptowania jej do nowo poznanej sztuki. Zabawa otrzymaną pod choinkę kolejką odbywa się już z pozycji przyszłego filmowca. Dziecięce oko przyjmuje rolę soczewki kamery – kąt patrzenia, perspektywa, ruch obiektu, statyczność obserwującego – rozbudzają wyobraźnię i budują świadomość dostępnych narzędzi. Pierwsze zabawy kamerą ojca pokazują wagę kreacji w konstruowaniu filmowej opowieści. Dom zamienia się w twórczy poligon: rodzeństwo angażowane jest do coraz to wymyślniejszych ról, a rekwizytem i scenografią może być wszystko, łącznie z papierem toaletowym.  

Skok do nastoletnich lat Sammy’ego (Gabriel LaBelle) odbywa się dość szybko i będzie wypełniać pozostałą przestrzeń opowieści: przede wszystkim wydawanie wszystkich zarobionych pieniędzy na taśmy filmowe i spędzanie każdej wolnej chwili na pracy nad kolejnymi projektami budującymi „zasięgi”, czyli publiczność. Jak w zegarku odmierzane będzie pojawianie się kluczowych postaci: wujka „dobra rada” Borysa, udzielającego profesjonalnych wskazówek, porządkującego priorytety, rozbudzającego kreatywny głód i budującego etos twórcy; pierwszej dziewczyny, Moniki (Chloe East), pozostawiającej po sobie ważną lekcję, że nie dla każdego miłość oznacza to samo, czy w końcu szkolnego dręczyciela, Logana (Sam Rechner), całkowicie niezaskakującego ludzkimi odruchami skrywanymi pod maczystowską fasadą. Ale to tylko przyprawy w serwowanym daniu. Jego clou są bowiem tytułowi Fabelmanowie, czyli rodzina, podstawowa komórka społeczna, kształtująca przysłowiową skorupkę: naszego Sammy’ego, przyszłą legendę kina. Dynamika ich relacji, napędzana głównie przez rozchwianą emocjonalnie, silnie poszukującą swojego miejsca w świecie matkę, stanowi esencję obrazu. Ciepła, kochająca, ale niezapominająca o sobie i własnym szczęściu, przypomina, że szczypta zdrowego egoizmu jest czymś, o co każdy z nas powinien dbać. Uczciwość względem siebie jest przecież nie mniej ważna od tej wobec otoczenia.

Spielberg nosił się z zamiarem zrobienia filmu nawiązującego do jego dzieciństwa już od końcówki lat 90., a powstać miał on na podstawie scenariusza jego siostry, Anny. Ostatecznie za tekst odpowiedzialny jest sam reżyser i Tony Kushner, z którym współpracował już przy swojej adaptacji West Side Story [NASZA RECENZJA]. I mam tutaj do niego ten sam zarzut, który miałam wtedy: brak podejmowania artystycznego ryzyka, bezpieczne dryfowanie po sprawdzonych wodach – z zapasem łodzi i kamizelek ratunkowych. Oczywiście można przyjąć, że jeden z pionierów współczesnego hollywoodzkiego blockbustera nie musi nikomu niczego udowadniać. Że może odcinać kupony od własnej twórczości, na której wychowała się przecież cała masa nie tylko widzów, ale także filmowców. Że o swoim dzieciństwie może opowiadać, jak chce – w końcu to nie tylko jego film, ale przede wszystkim jego życie – i on najlepiej wie, jak się z niego rozliczyć. I że może zadowalać, kogo chce – multipleksowy tłum, wiernych widzów i krytyków, ludzi patrzących z sentymentem na etos amerykańskiego kina. Chciałoby się jednak dostać coś więcej poza precyzyjnie odmierzonym rzemiosłem, kalkulującym każdy uśmiech i łzę. Może nie na miarę świętości pokroju Cinema Paradiso Giuseppe Tornatore, bo to niemożliwe, ale czegoś, co samo w sobie raziłoby mocą bez względu na nazwisko stojące za słowem „reżyser”. Czegoś, co – parafrazując ostatnią scenę filmu – horyzontu nie umieściłoby w połowie kadru. Koniec końców to film wypadający dość przeciętnie, także w konstrukcji postaci z wyjątkiem matki – najjaśniejszego punktu na tej kliszy, który uwodzi swoim zagubieniem, nieokiełznaniem i jest symbolem prawdziwej sztuki – w jej nieuchwytności, niedefiniowalności i niesłabnącej potrzebie bezkompromisowej wolności.

Fabelmanowie miejscami przypominają wręcz bajkę. Słodycz, którą są obsypani potęguje wrażenie tekturowości ich świata, w którym nawet rozwód nie wywołuje załamania nerwowego, co najwyżej zatroskaną minę i zmianę tematu. Ta lukrowość nie przeszkadza jednak w kreśleniu poematu o potędze, jakkolwiek pompatycznie by to nie brzmiało, marzeń i sile kinematografii jako narzędzia mogącego rzeczywistość odczarować. Spielberg jest w końcu kucharzem wytrawnym – wie, kiedy i jak tę słodycz przełamać goryczą. I to ona jest tutaj najciekawsza. W miłosnym liście do kina bezkresną pasję życia i tworzenia zestawia z cierpieniem wynikającym ze zderzenia pociągu marzeń z rzeczywistością. Nie są nią na szczęście zdarte płyty o amerykańskim śnie, walce z przeciwnościami losu, szeroko pojętym systemem, demonami przeszłości czy niskim poczuciem własnej wartości, które sprowadziłby obraz na najgorsze tory patosu. Jest nią rysa na szkle, które miało okazać się krystalicznie czyste i idealne. To w końcu film nie tyle o etosie twórcy, ile o dorastaniu, pierwszych rozczarowaniach rzeczywistością, która miała być bezpieczna, przewidywalna i niezawodna niczym świetnie napisany scenariusz filmowy, a która, wymykając się spod kontroli, wymusiła redefinicję postrzegania świata jako jednobarwnego tworu.  

Choć najnowszy film Spielberga nie jest kinem wielkim, transgresyjnym, to serce ma po właściwej stronie. Niczym truizm zabrzmi stwierdzenie, że autentycznie wzrusza i bawi, a także przypomina, żeby zawsze być wiernym przede wszystkim swoim marzeniom, ale to właśnie taka filmowa kluska – do przytulenia i ukochania: 100% feel-good movie w feel-good movie. I choć ma w sobie duży ładunek amerykańskiej papki, na poświąteczny seans, zanim atmosfera serdeczności znowu ulotni się na 365 dni, nadaje się idealnie. Szczególnie kiedy przypomnimy sobie własne kinofilskie lub twórcze doświadczenia – pierwsze kinowe seanse, „odkrywanie” wielkich reżyserów, ich języka artystycznego, wypożyczanie kaset wideo, czekanie wieczorami na kolejny cykl „Kocham Kino”, mimo wyraźnych sugestii rodziców, że pora już spać, włączanie telewizora punktualnie na „Perły z lamusa”, prenumerowanie „Filmu” czy „Cinemy” – czy pierwsze kroki z aparatem, kamerą lub strukturą scenariusza. Każdy z nas ma swoją historię, którą ten film nostalgiczną dźwignią wydobędzie na światło dzienne – i być może w tym tkwi jego największy urok.

Agnieszka Pilacińska
Agnieszka Pilacińska

Fabelmanowie
Tytuł oryginalny:
The Fabelmans

Rok: 2022 

Kraj produkcji: USA

Reżyseria: Steven Spielberg

Występują: Michelle Williams, Paul Dano, Seth Rogen, David Lynch

Dystrybucja: Monolith Films

Ocena: 3/5

3/5