Zerwała z Hao-hao, ale on zawsze ją tropił. Dzwonił do niej… Błagał, żeby wróciła… Raz za razem. Niczym zaczarowana lub zahipnotyzowana… Nie mogła uciec... Zawsze wracała. Wmawiała sobie, że ma w banku 500 000 dolarów. Kiedy je wyda, zostawi go na dobre. Stało się to dziesięć lat temu… W roku 2001. Świat witał XXI wiek i świętował nowe tysiąclecie.
Gdybym był młodym i utalentowanym eseistą, pewnie zacząłbym od tego, że światła odbijające się w szybie siłowni jesiennym porankiem tuż po nocy spędzonej na tupaniu nóżką do łódzkiego techno, co więcej, układające się w charakterystyczny ciąg niczym podkłady kolejowych torów, wprawiły mnie w to „życiowe roztargnienie”, które według Blanchota jest niezbędne, by sięgnąć po pióro. Ubrałbym pierwsze zdania w literackie gesty emocjonalnego rozchwiania, niby przystanki na drodze do filmowej reminiscencji. Krótkie zdania. Kropki. Ciosy wyobraźni. Chociaż podobny ideał z wielu przyczyn jest mi odległy – nie jestem już przecież młody – z fikcyjnym pisarzem łączy mnie wspomnienie pierwszego seansu Millennium Mambo. Mam na myśli neonowe migawki Lin Li-hui przemierzającej ikoniczną kładkę Zhongshan z gracją nadnaturalnej istoty, której jedwabisty głos z równą łatwością przebija się przez tektonikę przeszłości. To jedno z tych ujęć, których – raz zobaczywszy – nie sposób wyzbyć się z pamięci.
I wcale nie dlatego, że zjawiskowo piękna aktorka rozpływa się w blasku niebieskawej poświaty i wpadających w ucho dźwiękach. Pewien francuski krytyk – zmarły nie obrazi się na pewno, jeśli kapryśnie pominę nazwisko – napisał kiedyś, że „głos z offu jest śpiewem syren kina”. Inni z kolei dostrzegali w audialnym krajobrazie utworu Hou Hsiao-hsiena nawarstwiające się morskie fale, bezustannie zapadające się w sobie nawzajem. Filmowa Vicky byłaby zatem morską nimfą wyłaniającą się spod spienionych grzbietów, nucącą pod nosem pieśń o tym, iż nie sposób przejść obok drugiego człowieka, naprawdę go nie dotykając. Czy nie tym jest bowiem przestrzeń mieszkań, klubów i ulic, które lustruje ze stoickim spokojem kamera Tajwańczyka – niemal na przekór rozedrganej od elektronicznej kakofonii rzeczywistości, gdzie pieniądz zdołał się wedrzeć nawet do świata magii? Czy nie jest ona po prostu planem interpersonalnej giełdy afektów, którą trudno dojrzeć ludzkim okiem, lecz z tego powodu nie mniej namacalnej, jeśli tylko przyłożyć doń nieprzezroczyste szkiełko?
Szybujące ujęcia, złośliwie leniwe i obojętne na pozakadrową dramaturgię, z cierpliwością godną szacunku kreują mikro-wyłomy w strukturze utworu Hou Hsiao-hsiena. Nie wykładając klarownego obrazu sytuacji, zawieszają spełnienie wojerystycznej zachłanności widza; czynią kanwę wydarzeń otwartą i podatną na wpływy z zewnątrz. Z jednej strony wyciągają dłoń do portretowanych bohaterów (gangsterów, DJ-ów, hostess i 80-letnich kinofilek z Yūbari), próbując przedrzeć się przez geometrię codzienności, przez dzielące ich ściany – architektoniczny noise cancelling psujący się za każdym razem, kiedy sąsiad robi domówkę, a z głośników trzeszczy coś o białych mewach. Z drugiej natomiast te półruchome źródła gościnności zapraszają także każdego z nas. Są tymi „nieścisłymi wyrażeniami”, których według Deleuze’a potrzebujemy, „aby opisać coś w sposób ścisły”.
À propos braku precyzji, mimo że trudno mi się pochwalić specjalistyczną wiedzą, nie chciałbym pozostać całkiem ahistoryczny w ocenie tak istotnego głosu tajwańskiej kinematografii, nawet jeśli krytyka raz po raz sprowadzała jego dzieło do rozczarowań nowoczesnością i transcendentalnych opowieści o duchach. Toteż w panoramach zarówno dyskotek, jak i dzielnic czerwonych latarni z okresu dynastii Qing w Kwiatach Szanghaju, staram się znaleźć – oprócz niewidzialnego łańcucha dystrybucji uczuć – szczątki narodowych alegorii. Oczywiście nie są tak prominentnie eksponowane jak we wcześniejszych dziełach twórcy, szczególnie tych z przełomu lat 80. i 90., niemniej wydają się obecne także w Millenium Mambo. Jeśli nie w rozmowie na temat obcych walut lub dwujęzycznych konwersacjach wśród ośnieżonych ulic Hokkaido, funkcjonujących jako oaza i miejsce ucieczki od noworocznych postanowień (dlaczego w kraju byłego kolonizatora?), widzę je w pociągach, które ostentacyjnie przecinają kinowy ekran i życiowe ścieżki mieszkańców uniwersum reżysera.
To w końcu jeden z jego ulubionych motywów – symbol mobilności, z którą ramię w ramię pędzi wykolejenie (dość przywołać finał Goodbye South, Goodbye). Kamera niejako naśladuje ruch tej maszyny zbiorowych migracji. Już na poziomie estetycznej filozofii widzę zatem w obrazach Tajwańczyka tyle samo Strauba co Ophülsa, a po szybkim wygooglowaniu pocztówek Keelung, gdzie przed nachalnym i zaborczym chłopakiem skrywa się czasem Vicky, mam przed oczami Etnę i tragedię Hölderlina. Lud jest więc tym, co panorama anonsuje, a naklejki z Hello Kitty, wysokie BPM-y czy idące z dymem dragi stanowią zaledwie ucieczkę przed historyczną traumą – jak mógłby powiedzieć francuski komunista, gdyby roboty Bernanosa komponowały współczesną muzykę. Wierzę po prostu, że w splocie wielkomiejskich klisz obraduje grono polityków o większych ambicjach niźli dziaderski defetyzm i rzucanie na wiatr pytania z remixowanej piosenki Mobiego: „dlaczego tak doskwiera mi serce?”.
Wracając do retrospektywnego smakowania chwili, gdy Tajpej święciło wejście w nowe tysiąclecie, należy zaznaczyć, że narratorka opowieści tak naprawdę trawersuje między zakamarkami historii, co przekłada się na temporalną niejednoznaczność diegetycznego kosmosu. Raniony niepowodzeniem komentarz to antycypuje ekranowe wydarzenia, to relacjonuje je z opóźnieniem, kiedy indziej po prostu się powtarza. Punktem centralnym zaś, mimo iż niemal abstrakcyjnym, wyodrębnionym z szybkiego życia metropolii, wydaje się spontaniczna wycieczka w góry, by – jak przystało na syrenę – dać nura w zaspy śniegu albo odcisnąć zmęczoną twarz w całunie z białego puchu. Tak Hokkaido zastępuje Turyn, a zimowy spacer ulicą oklejoną plakatami starych filmów jawi się niczym hierofaniczny powrót do Edenu.
Gdybym był młodym i utalentowanym eseistą, pewnie zakończyłbym tekst jakąś błyskotliwą konkluzją na temat aktualności podejmowanych w Millennium Mambo problemów. Ale czy jakiekolwiek eksplicytnie wyraziłem? Niech aluzyjność powyższych zdań stanowi namiastkę pozornej naskórkowości dzieła, które darzyć będę miłością, póki nie skończą mi się środki na kinofilskim koncie wzruszeń. Stan na dzisiaj: 500 000 ZHWT, czyli w sam raz, żeby pozostać nieścisłym i wracać do towarzyskiego tańca przynajmniej co dekadę.