Gimme fuel, gimme fire. Gimme that which I desire! – recenzja filmu „Gran Turismo”

Gry wideo bez cienia wątpliwości pokonały w XXI wieku długą drogę od niszowego produktu, którego grupą docelową byli relatywnie nieliczni zapaleńcy, do olbrzymiego przemysłu, zarabiającego na całym świecie miliardy dolarów. Fenomenu tego nie mogło przeoczyć kino, czego efekty dzisiaj widoczne są co kilka miesięcy, kiedy nowy blockbuster sygnowany tytułem popularnej serii trafia na ekrany kin. Miniony miesiąc jest tego idealnym przykładem, bo zanim z multipleksów zniknęło znakomicie zarabiające Super Mario Bros, już pojawiło się Gran Turismo. Autotematyczna opowieść o rzeczonym fenomenie i historia o tym, jak zmonetyzować go postanowiła japońska firma Nissan.

 

Do ekranizacji gry komputerowej czy, mówiąc bardziej precyzyjnie, stworzenia filmu w jakikolwiek sposób do niej nawiązującego można podejść na kilka sposobów. Od opowiedzenia historii wprost wynikającej z fabuły gry jak Mortal Kombat, przez biografię twórców jak w prezentowanym niedawno na Apple TV+ Tetrisie [NASZA RECENZJA], aż po zupełnie swobodną twórczość mieszczącą się w uniwersum danej serii, ale nie wpisującą się wprost w żadną z konkretnych gier, jak wspomniany już hit o braciach Mario. Twórcy Gran Turismo poszli jeszcze inną drogą, opowiadając o człowieku, którego życie zmienił tytułowy symulator wyścigów, mimo że nie miał z tworzeniem tego oprogramowania nic wspólnego, a jedynie przez lata był wiernym fanem serii. Mowa o Brytyjczyku Jannie Mardenborough – pierwszym (jeśli wierzyć autorom scenariusza) zawodowym kierowcy wyścigowym, który doświadczenie zyskane na konsoli PlayStation przeniósł na prawdziwe tory wyścigowe.


Janna (Archie Madekwe) poznajemy, kiedy znajduje się na życiowym zakręcie. Mieszka z rodzicami, po rzuceniu studiów pracuje w sklepie odzieżowym w supermarkecie, a w wolnym czasie bije kolejne rekordy torów w swojej ulubionej grze wyścigowej. Jego ojciec (Djimon Hounsou), były piłkarz, często zarzuca mu brak ambicji, za wzór pokazując mu brata starającego się o zawodowy kontrakt w Cardiff City, którego barwy sam niegdyś reprezentował. Jak się okazuje, w kryzysie jest również Nissan, ale ambitny dyrektor kreatywny Danny Moore (Orlando Bloom) proponuje szefostwu firmy akcję marketingową, jakiej świat motoryzacji do tej pory nie widział. Aspirujący dyrektor kreatywny postanowił wykorzystać popularność Gran Turismo, której sprzedaż osiągnęła 40 milionów kopii i wystartować z akcją skierowaną do najlepszych graczy tego wyścigowego symulatora. Zawodnicy zostali wytypowani do internetowego wyścigu, w którym nagrodą była możliwość udziału w zgrupowaniu mającym zrobić z nich prawdziwych kierowców, a najbardziej obiecującego z nich uczynić zawodnikiem Teamu Nissan. Oczywiście nie mogłoby się to udać bez mentora i trenera, na którego Moore z braku laku wytypował dawnego utalentowanego rajdowca Jacka Saltera (David Harbour).

Dalsze przygody głównego bohatera to już nic innego jak typowa droga do pokonania przez protagonistę w dramacie sportowym. Pełna wzlotów i upadków, zarówno mentalnych, jak i zupełnie dosłownych. Co w przypadku poruszania się z prędkością 300 km/h nie zwiastuje nic dobrego. W zrealizowanym przez Neilla Blomkampa (Dystrykt 9, Chappie) filmie nie brakuje klisz. Mamy skrywającego w sobie tajemnicę mentora, stopniowo otwierającego się przed swoim uczniem. Mamy też wielkiego rywala – Capę, często grającego nieczysto i reprezentującego wszystko, co najgorsze w środowisku kierowców wyścigowych. Kontrast między nim a Jannem jest wyraźny. Chłopak grany przez Archiego Madekwe do wszystkiego doszedł sam, ciężką pracą, za jego antagonistą stoją bogaci rodzice, wspomagający jego niewątpliwy talent wszystkimi znanymi sobie metodami. A on sam zdaje się przy każdej sytuacji zaznaczać, że tzw. simracerzy (kierowcy z symulatorów) nie są i nigdy nie będą „prawdziwymi” rajdowcami. 

 

Fabuła stanowi więc totalną sztampę, ale nie możemy się oszukiwać, już zwiastuny zdradzały, że nie będzie to film, który chce się oglądać dla fabuły. Powodem jest zatem to, czym również Top Gun: Maverick zapewnił sobie znakomite wyniki frekwencji – widowiskowe sceny manewrów wykonywanych przy nieznanych śmiertelnikom prędkościach. Adrenaliny wynikającej z emocjonujących finiszów, ale również z jazdy na największym ryzyku, ze świadomością, że drobny błąd może zakończyć się śmiertelnym wypadkiem. Sceny te stanowią znakomite audiowizualne przeżycie, porównywalne z tym, co udało się zrobić twórcom znakomitego Le Mans ’66 [NASZA RECENZJA], nie bez przyczyny nagrodzonego Oscarami za montaż i montaż dźwięku, dodatkowo wplatając do scen wyścigów elementy typowe dla estetyki serii gier Gran Turismo.

 

Można mieć spore pretensje do Zacha Baylina (King Richard: Zwycięska rodzina, Creed III) i Jasona Halla (Snajper) – scenarzystów odpowiedzialnych za ten projekt. Wykorzystali oni bowiem najbardziej wyraziste zdarzenia z kariery Mardenborougha, umieszczając je w fabule w formie tak skondensowanej, jakby wszystkie miały miejsce w przeciągu kilku miesięcy, sprawiając, że film sprawia wrażenie skrajnie nierealistycznego i naciąganego. Jednocześnie bardzo słabo zarysowywują tło decyzji podejmowanych na szczeblu zespołu wyścigowego Nissana czy samej dyrekcji firmy. Jednak z pewnością wywiązali się z zadania, jakie postawił im zespół marketingowy popularnego symulatora. Z Gran Turismo poza oczywistą frajdą płynie jasne, propagandowe przesłanie – gry mogą być wartościowym hobby i potencjalną drogą kariery, a rodzice powinni wspierać pasje nastoletnich e-sportowców. I szczerze mówiąc, dużo łatwiej uwierzyć mi w ten przekaz, niż w to, że Barbie [NASZA RECENZJA] walczy z patriarchatem.

Marcin Grudziąż
Marcin Grudziąż

Gran Turismo

Tytuł oryginalny:
 Gran Turismo

Rok: 2023

Kraj produkcji: USA

Reżyseria: Neill Blomkamp

Występują: Archie Madekwe, David Harbour, Orlando Bloom i inni

Dystrybucja: United International Pictures Sp z o.o.

Ocena: 3/5

3/5