Non, je ne regrette rien – recenzja filmu „Dogman”

Non, je ne regrette rien śpiewa ustami Caleba Landry Jonesa Édith Piaf w najnowszym filmie Luca Bessona, mającym premierę w Konkursie Głównym na tegorocznym Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji. Francuski reżyser zdaje się naprawdę niczego nie żałować: wiernym miłośnikom swojej twórczości funduje przepyszny powrót do ulubionych motywów. Choć nie porzuca gatunkowej żonglerki, zwalnia hamulec nadmiernego efekciarstwa na rzecz ładunku kontemplacyjnego, przez co na tle całego jego portfolio znaczeniowo zdecydowanie najbliżej Dogmanowi do Wielkiego błękitu.

Wiwisekcji postaci Besson dokonuje łącząc motyw przesłuchania, spowiedzi i terapii, przeszłość swojego bohatera Douglasa (Caleb Landry Jones) odsłaniając w retrospektywach. Kiedy ten wpada w ręce policji, niemogące poradzić sobie z nietypowym przestępcą służby proszą o pomoc doktorkę psychiatrii Evelyn (Jojo T. Gibbs). Ta cierpliwie wsłuchuje się w historię jego życia: od dzieciństwa naznaczonego przemocą domową, przez nastoletnie odkrywanie schronienia przed samotnością: świata teatru i literatury, po dorosłość spędzoną na poszukiwaniu swojego miejsca wśród ludzi. I rzeczy najważniejszej – miłości do psów, jedynej stałej dla poruszającego się na wózku mężczyzny.

Besson nieco zwalnia tempo: choć znowu liźniemy gangsterskiego świata, nie uświadczymy fikołków na miarę Lucy (2014), Anny (2019) czy nawet kultowego Leona zawodowca (1994). Douglasowi, mimo że na swój sposób walczącemu ze złem, czy to osobiście, czy za pomocą psiaków, daleko przecież do wyszkolonego zabójcy. Na nogach jest w stanie utrzymać się dosłownie przez chwilę i to tylko dzięki masywnym ortezom, a koszty każdego jego ruchu są odwrotnie proporcjonalne do zysków. Takie warunki porywania się na walkę z bossem wymuszającym haracze na lokalnych przedsiębiorcach idealnie wpisują się w skłonność reżysera do przerysowań. Gruba krecha może nie zamienia się w sztukę tak szybko jak kiedyś, ale dalej działa w obrębie konwencji – i ci, którzy ją kupią, nie tylko przymkną oko na manierę, ale będą się również doskonale bawić. W końcu to dalej przede wszystkim kino rozrywkowe odzwierciedlające miłość Francuza do X Muzy i przyjemność czerpaną z samego aktu tworzenia.

Besson kolejny raz pod skrzydła bierze jednostkę spoza systemu, nadając jej heroiczne atrybuty. Douglas, jeśli zabija, to tylko rasowych przestępców (i tylko wtedy kiedy złamali dane słowo), jeśli rabuje, to tylko zmanierowanych burżujów. Jednocześnie jest wrażliwcem znającym na pamięć wszystkie dzieła Szekspira, raz w tygodniu czarującym publikę performancem jako drag queen takich postaci jak Edith Piaf czy Marilyn Monroe. Trudno nie dać mu się uwieść, szczególnie, że w postać tę wciela się jeden z najzdolniejszych aktorów swojego pokolenia – Caleb Landry Jones. Ten, kto nie kupi Bessona, na bank kupi młodego Teksańczyka, którego powrót z Lido bez Pucharu Volpiego można tłumaczyć tylko chwilową utratą zdolności kognitywnych przez Jury.

Nie byłoby oczywiście Dogmana bez psów, będących rękami i nogami naszego bohatera. Wszak nie tylko pomagają mu zmieść z powierzchni ziemi w kilka minut całą szajkę uzbrojonych po zęby bandytów, ale także upiec ciasto, przynosząc pociesznie kolejne składniki. Przede wszystkim zaś są substytutem ludzkiej rodziny, podobnie jak dla Jacques’a z Wielkiego błękitu były nim delfiny. Douglas darzy zaufaniem w zasadzie tylko merdające ogonami czworonogi (całkiem zresztą słusznie biorąc pod uwagę jego doświadczenia). Zdarzają się oczywiście wyjątki, na przykład Evelyn – ale tę dwójkę łączy więcej niż chwilowe ograniczenie przestrzenne i prawne wymogi. Piękna, prawdy i schronienia Besson zatem dalej szuka na marginesie, także queerowym, grzecznie dziękując normatywnej większości.

Podobno większość reżyserów robi całe życie ten sam film. Obracaniu przez Bessona w palcach zgranych motywów bliżej jednak do finalnej ekstrakcji artystycznego credo niż do kopiowania siebie. Kolejny raz, we właściwym sobie, niepowtarzalnym stylu, udaje mu się połączyć narracyjną lekkość z emocjonalnym ciężarem. Z historii przenikania bólu fizycznego i psychicznego do stopnia, w którym nie sposób je rozdzielić, wybrzmiewa wielki smutek, ale także potrzeba zaleczenia starych ran, zamknięcia pewnego etapu w życiu. W końcu oś filmu, spowiedź Dauglasa przed Evelyn, przybiera terapeutyczny wymiar także dla kobiety. Stojący teoretycznie po dwóch stronach systemu sprawiedliwości muszą przebaczyć przede wszystkim sobie, zerwać z obwinianiem siebie za wszystkie ciosy wymierzona przez los i ludzi, zbudować poczucie własnej wartości. Odpuścić to, czego nie można zmienić, a jednocześnie walczyć o godność i własne ja. Nakładając estradowe maski, Dogman jest wszystkim, czym chce i mógłby być, a jednak nie tym, czym jest naprawdę. Dopiero odsłonięcie siebie, akceptacja własnej słabości i odmienności, a także rzeczy najcenniejszej, umiejętności kochania, mogą przynieść osobistą wolność. A wtedy nie pozostanie nic innego, jak zaśpiewanie pełną piersią: „Non, je ne regrette rien.”

Agnieszka Pilacińska
Agnieszka Pilacińska

Dogman
Tytuł oryginalny:
Dogman

Rok: 2023

Kraj produkcji: Francja

Reżyseria: Luc Besson

Występują: Caleb Landry Jones, Jojo T. Gibbs, Clemens Schick

Dystrybucja: Monolith Films /Velvet Spoon

Ocena: 3,5/5

3,5/5