Narcyz i Psyche – recenzja filmu „Chora na siebie”

„Wszyscy na mnie patrzą” – mówi Signe, główna bohaterka Chorej na siebie w pierwszej scenie filmu. Kristoffer Borgli nie pozwala nawet chwilę zastanowić się, czy mamy tu do czynienia z nieśmiałą szarą myszką, którą cudzy wzrok wprawia w zakłopotanie, ponieważ równie szybko Thomas, życiowy partner kobiety, zarzuca jej narcyzm, jak się później okazuje, całkiem słusznie. Z samouwielbieniem i obsesjonalnym pragnieniem zdobycia rozgłosu sam również ma niemały problem. Co więc się dzieje, kiedy w dobie intensywnej koegzystencji treści i jednostek usiłujących sprawić, aby ich imię znalazło się na ustach wszystkich, największych wrogów o uwagę odbiorców znajduje się w tym samym domu, w tym samym łóżku, a nawet we własnej głowie? Zdecydowanie nic dobrego…

Elegancka restauracja, a przy stoliku para millenialsów – obrazek przywołujący na myśl niedawne potyczki satyryczne innego Skandynawa w nagrodzonym Złotą Palmą W trójkącie [NASZA RECENZJA]. W przeciwieństwie do jednej z niewielu udanych scen w produkcji Östlunda u Borgliego nie potrzeba nam dyskusji o przekraczaniu genderowych norm wobec tradycji płacenia przez mężczyzn czy wyższej pensji partnerki. W Chorej na siebie dyskomfort powoduje samo oko kamery raz ubierające zastaną sytuację w format filmowej scenki rodzajowej, a innym razem voyeurystycznie wymierzone w parę głównych bohaterów, jak gdyby przekraczające granicę prywatności bardziej, niż kiedy przygląda się jej z bliska. Przede wszystkim jednak spełniające ich najskrytsze pragnienia, wciąż jeszcze niespenetrowane przez widza, a już za chwilę prezentowane przez serię szumów w 35-milimetrowym, równie pocztówkowym, co upiornym obrazie. Pierwszy z nich następuje, kiedy Signe (w tej roli znakomita Kristine Kujath Thorp) prowadzi przed restauracją rozmowę telefoniczną, a z budynku wybiega jeszcze niezidentyfikowany przez naszą soczewkę mężczyzna, który po chwili okazuje się jej parterem Thomasem. Dziewczyna podąża za nim jak gdyby nigdy nic; obraz normalnych ludzi zdążył więc już na dobre pęknąć.

Nie dajcie się zwieść tytułowi swoją pojedynczą żeńską formą zwracającemu uwagę jedynie na problematyczną Signe. Choć to perypetie głównej bohaterki stanowią oś fabularną filmu, to zza kotary wyłania nam się nie mniej patologiczny kłamca – zakochany w sobie Thomas, artysta wizualny (bo jakże film o millenialsach mógłby się obyć bez wizyty w galerii sztuki) podkradający nie tylko drogie alkohole z restauracji jak w jednej z pierwszych scen, ale i meble czy lampy, które później prezentuje na swoich wystawach. „Tylko narcyzom powodzi się w życiu” – mówi Signe przyjaciółce, popalając papierosa na jednej z wielu zwyczajnych prywatek, budzących skojarzenia ze scenami z filmów Joachima Triera, m.in. z zeszłorocznym Najgorszym człowiekiem na świecie [NASZA RECENZJA]. Sytuacja, która na drugi dzień wydarzy się w jej kawiarnianej pracy, podsunie Signe kilka pomysłów, jak sprawić, aby wszystkie oczy były zwrócone na nią zamiast na jej partnera równie nieustępliwego w usilnych staraniach o uwagę otoczenia. Z tym dwojgiem nawet przyjacielski obiad zmienia się w licytację na pomoc pogryzionej przez psa klientce i wystawę w galerii. Z początku rozwiązania proponowane przez Signe okazują się jednak tymczasowe: o emocjonującej sytuacji w pracy i deklarowanym PTSD z nią związanym wszyscy zapominają albo nie biorą go na poważnie, a alergii na orzechy nikt nie ma w końcu wypisanej na czole. Z pomocą wpada zamówiony u dilera Lidexol – najnowsze rozczarowanie na rynku psychotropów, wywołujące na skórze przyjmującego ogromne rany. Choć krok ten zdaje się drastyczny, to Signe chwyta się go niczym złotej brzytwy, jak gdyby opacznie wyciągała wnioski z esejów Susan Sontag na temat chorobowych metafor i fantazji.

Rozchodząca się skóra, ropnie, krew wyciekająca z nowopowstałych wgłębień w twarzy stają się codziennością Signe. Wraz z nimi pojawiają się zniekształcenia w czasoprzestrzennych strukturach diegezy, przestaje być jasne, które sceny stanowią realną kartę w tej opowieści, a które są jedynie (albo aż) emanacją wyobraźni kobiety. W jednej z takich sytuacji na granicy świadomości cameo w roli lekarza bezceremonialnie przedstawiającego Signe zestaw informacji na temat jej stanu zdrowia, również tego psychicznego, zalicza nawet Anders Danielsen Lie. Zważywszy na to, że Lie na co dzień łączy przecież zawód aktora z pracą internisty, i ten casting przybiera wymiar symboliczny. Fizyczne cierpienie zostaje kobiecie wynagrodzone uwagą od prawie całego świata: przy jej łóżku czuwa partner i przyjaciółki, mama wysyła ją do centrum medycyny holistycznej, dziennikarze proszą o wywiady (nikt nie wie, że to Lidexol stanowi przyczynę jej choroby), zainteresowanie wyraża nawet branża modowa. Prawie całego, bo w szpitalu nie odwiedza jej jedna z przyjaciółek i ojciec. Oboje zostają w końcu bohaterami absurdalnej fantazji seksualnej głównych bohaterów, gdzie po śmierci Signe odbywa się huczny pogrzeb. Do wypełnionego po brzegi łzami żałobników kościoła nie mogą jednak wejść ci, którzy nie pamiętali o przyjściu do kobiety, kiedy ta leżała w szpitalu.

Borgli snuje tragikomiczny sen o parze narcyzów walczących ze sobą o uwagę świata za pomocą nietypowych środków. Te, które ma w rękach reżyser, od konwencji odbiegają już trochę mniej, szczególnie kiedy ma postawić kropkę nad „i”. Postanawia ją w końcu namalować za pomocą banalnej apoteozy zwyczajnej egzystencji bez bólu i wykrzyknienia: „kocham moje życie”. Zanim to następuje, udaje mu się zręcznie uniknąć wielu klisz spod znaku manifestu pokolenia mass mediów czy kina społecznie zaangażowanego. Skutecznie udaje mu się również skruszyć bariery klasycznej struktury, przede wszystkim zaglądając do psychicznych obrazów Signe. Nie ma w tym efekciarstwa, ale jest efektywność oraz efektowność, której przygrywają kompozycje m.in. Mozarta, Schuberta czy Scarlattiego. Absurdalna, a zarazem odpychająca sytuacja Signe i Thomasa zdaje się stanowić dobry materiał na słodko-gorzką satyrę na ludzkie pragnienie uwagi, którego narcystyczna istota może mieć czasem poharataną na własne życzenie twarz młodej kobiety albo fałszywego cwaniaka. Kogo próbuje przekonać Signe, kiedy wypowiada słowa: „Nikt nie ma wolnej woli. Nikt nie chce być psychopatą”? Widza, przyjaciółkę, do której są one skierowane, a może siebie? Z pierwotnych nieoczywistości tej błyskotliwej tragikomedii nie pozostaje na koniec za wiele, ale niech pozytywną pointą pozostanie to, że na te pytania, jak i na wiele innych dotyczących relacji między moralnością a psychopatią, po tym filmie odpowiedzieć jest równie trudno, jak przed nim.

Julia Palmowska
Julia Palmowska

Chora na siebie

Tytuł oryginalny:
 Syk Pike

Rok: 2022

Kraj produkcji: Norwegia, Szwecja

Reżyseria: Kristoffer Borgli

Występują: Kristine Kujath Thorp, Eirik Sæther, Fanny Vaager i inni

Dystrybucja: Aurora Films

Ocena: 3,5/5

3,5/5