Jak być kochaną – recenzja filmu „Blondynka” – Netflix

Rudy czy blond? – pytała bohaterka powieści Kazimierza Brandysa, wypełniając w samolocie formularz, by po dodaniu kurażu szklaneczką koniaku odpowiedzieć mgliście: rudoblond. Jak przez optykę kruchej pamięci wojenne wspomnienia radiowej gwiazdy przywołał kiedyś Wojciech Jerzy Has, tak w surrealistycznym kalejdoskopie świateł hollywoodzkich fleszy Andrew Dominik zamyka fragmentaryczną opowieść o najsłynniejszej farbowanej „seksbombie” kina. Trwający ponad 2,5 godziny film w czerni, bieli oraz kolorze, a także wszystkich możliwych formatach obrazu, bardziej niż klasyczną biografię przypomina spirytystyczny seans zakończony niespodziewanym sukcesem – oto latarnia magiczna rzuca na kłęby dymu reminiscencje kobiety uciekającej od zmagań z narzuconą metamorfozą.

Jeśli chcecie poznać kilka szczegółów z życia Marilyn Monroe, które posłużą za pretekst do otwarcia paszczy przy kolejnej edycji niejadalnego „obiadu u państwa Konopków” lub pomogą wspólnie z przesadnie zaangażowaną ciotką ponarzekać na mizoginię studyjnego światka lat 50., możecie darować sobie zarówno seans produkcji Netflixa, będącej adaptacją powieści Joyce Carol Oates, jak i dalszą lekturę recenzji. Dominik mówił, że bardziej niż rzeczywistość fascynują go obrazy i sposób, w jaki podszedł do tragicznej historii, z pewnością tego dowodzi. Poćwiartowana struktura Blondynki, mimo karmienia fanów całą serią nawiązań do wielkich kinowych hitów Wildera, Hawksa czy rewelacyjnej Niagary Hathawaya (na uwagę zasługują na nowo przerobione sceny przypominające noirowy pastisz Carla Rainera, Umarli nie noszą pledu), nie pozwala chociaż przez moment uchwycić tożsamości filmowej diwy, będącej zawsze przypadkowym spotkaniem popędów i uroków rzucanych przez obrzydliwych potentatów branży.

Diament jest najlepszym przyjacielem kobiety – reżyser zdaje się powtarzać za jednym z klasycznych numerów musicalowych Monroe – ale tylko na tyle, na ile odbijają się w jego krystalicznej kompozycji fałszywe maski, sceniczne i życiowe role: niechcianej córki, erotycznej zabawki lub porcelanowej ozdoby w domu konserwatywnych parweniuszy. W kaskadowym natłoku zmiennej palety barw i naprzemiennych proporcji ekranu zlewają się w homogeniczne smoothie, z którego coraz trudniej wyłowić łyżką coś solidnego i bezsprzecznie stwierdzić – proszę państwa, oto banan. Podobnie jak światłu wziętemu przez kryształ w niewolę, bohaterce niełatwo jest uciec z pozornie atrakcyjnej pułapki, a syzyfowemu zadaniu nie pomagają z jednej strony pożądliwi patriarchowie rządzący czeluścią jej wnętrza, a z drugiej oczarowana blaskiem drogocennego kamienia publika. Wszyscy są głusi na jęki dobiegające z co rusz wypełnianego inną cieczą (sic!) naczynia, które w każdej sekundzie może pęknąć od zbyt zimnej lub gorącej zawartości – mimo że nienachalna muzyka Warrena Ellisa i Nicka Cave’a cierpliwie wydobywa ukryty głos na powierzchnię.

Blondynka

Kreacja Any de Armas bez cienia wątpliwości zasługuje na laury. Z pewnością olimpijskiego nurka zanurza się w psychologiczne piekło portretowanej aktorki – jej senne majaki, halucynacje na jawie, oniryczne wizje podsycane kolejnymi garściami prochów i kieliszkami szampana – w równym stopniu, co bohaterka performatywnie lecząca dziecięce traumy na przesłuchaniach i deskach teatru. Na jej twarzy zapisują się miejskie reguły królestwa spektaklu. Każdy maleńki krok do przodu dla Marilyn jest jednocześnie krokiem w przepaść dla Normy Jeane, bo każdej zagiętej od jej palców stronie powieści Czechowa towarzyszą uprzedmiotawiające spojrzenia: starucha z cygarem między zębami, przystojniaka w modnym samochodzie, a nawet walącego gruchę do startujących rakiet prezydenta Stanów Zjednoczonych. Ot, festiwal fallusów, których ciepła sperma dusi i pcha do szaleństwa wewnętrzny krzyk deptanej dziewczyny.

Uwagi na temat rzekomej cielesnej eksploatacji zahaczającej o pornografię można traktować jako kolejny przejaw powierzchownej krytyki alergicznie reagujących na rozebrane kobiety dziennikarzy – odruch charakterystyczny w ostatnim czasie dla anglosaskiego świata mediów. Nagość ukazana w Blondynce wyzywa widza na pojedynek z jego dotychczasowym – często cukierkowym – wyobrażeniem Monroe, do czego trafnie nawiązuje finalne zmartwychwstanie jednej z osobowości popkulturalnej ikony. Nadaje też fizyczny charakter dyskursywnie fetyszyzowanemu pojęciu „męskiego spojrzenia”, a nade wszystko – kreuje taktylną przestrzeń zapisu doznanych krzywd. Natomiast psychoanalityczne „tatusiowe” klisze nie tyle służą aranżowaniu spójnej narracji wokół potłuczonej świadomości, co prześmiewczo wytykają palcem jakiekolwiek próby „odbudowy Edenu” z ojcowską figurą na piedestale.

Blondynka

W intymnym splocie narodzin i w brutalnym uścisku śmierci, w tym cyklicznym tańcu afektywnego nadmiaru, jaki charakteryzuje buduarowe kulisy Hollywoodu naznaczone krwią wyskrobanych płodów lub łzami opuszczonych matek, Andrew Dominik pokazał indywidualne zmagania kobiety z kolektywną (o)presją mediów, show-biznesu i „tradycyjnych” wartości społecznych. Słusznie zasłonił oskarżycielski baner nieco barokową architekturą opowiadania – perłowego naszyjnika snów jak w lustrze odbijających karmioną iluzjami rzeczywistość. Chwilami ma się wrażenie, że za kamerą stanął Terrence Malick, tkając kolejny filozoficzny esej filmowy o boskich dzieciach zagubionych w horrorze przemysłu rozrywki. Australijski reżyser zostawia widza z pytaniem prostym, aczkolwiek doniosłym: jak być kochaną? Warto doświadczyć tej makabrycznej odysei w kolorze blond na własnej skórze i spróbować odpowiedzieć samemu. I tylko szkoda, że tak wizualnie niepokorne widowisko zmuszeni jesteśmy oglądać z pozycji domowej kanapy.

Tomasz Poborca
Tomasz Poborca

Blondynka

Tytuł oryginalny:
 Blonde

Rok: 2022

Kraj produkcji: USA

Reżyseria: Andrew Dominik

Występują: Ana de Armas, Adrien Brody, Julianne Nicholson i inni

Dystrybucja: Netflix

Ocena: 4,5/5

4,5/5