Boys and Their Toys – recenzja filmu „Nie martw się, kochanie”

Kiedy w 2019 roku aktorka Olivia Wilde wkroczyła do reżyserskiego świata ze Szkołą melanżu [NASZA RECENZJA], z marszu stała się zapowiedzią świeżego, błyskotliwego, kobiecego głosu hollywoodzkiej sceny. Całkiem słuszne było zatem czekanie na jej kolejny obraz, reklamowany jako thriller o pozornie błogich przedmieściach, z przesadnie szczęśliwymi paniami domów, mający premierę na jednym z najbardziej prestiżowych festiwali filmowych, czyli weneckim Biennale. Na Lido więcej sensacji wzbudził jednak skandal wokół produkcji niż dzieło samo w sobie – i cóż, być może nie bez powodu.

Sielankowa sceneria słusznie kojarzy się z papierowością Truman Show (1998) Petera Weira czy Miasteczka Pleasantville (1998) Gary’ego Rossa. O ile jednak te dwa obrazy utrzymane były konsekwentnie w mocno satyrycznej konwencji, Nie martw się, kochanie operuje elementami kina grozy, traktując siebie nad wyraz poważnie. Alice (Florence Pugh) mieszka wraz z mężem, Jackiem (Harry Styles) na osiedlu stworzonym w ramach projektu „Victoria”, autorstwa Franka (Chris Pine), lokalnego guru przywodzącego na myśl typowego rekina kapitalizmu, lubującego się w blichtrowych imprezach na cześć swojego „dziecka” oraz oklaskach tłumu. Co ów projekt stanowi, nikt do końca nie wie, nikt nie pyta, przyjmując zastaną rzeczywistość za pewnik. Jaki jest zresztą sens kwestionowania idylli? Kobiety mają tu tylko jedno zadanie: prowadzić dom i wiernie czekać aż strudzony ciężką pracą mąż wróci do domu. Bezwzględne posłuszeństwo oraz gotowość na stosunki seksualne zawsze i wszędzie są tu w gratisie – w „Victorii” w końcu kobiet nigdy nie boli głowa. Demiurgiczny plan burzy jedna z sąsiadek, ośmielająca się zadać niewygodne pytanie w trakcie zwołanego przez Jacka zebrania. Od tej pory Alice zacznie kwestionować otaczający ją świat i szukać prawdy na temat tego, jakie jest w nim jej miejsce.  

Metafora serwowana przez Wilde nastręcza kilku problemów. Przede wszystkim jest spóźniona o kilka dekad w kontekście kina feministycznego. Fabularnie leży niebezpiecznie blisko Żon ze Stepford (1975) Bryana Forbesa, różniąc się jedynie środkami wyrazu, ale nie założeniami. Brytyjski  reżyser opierający swoje dzieło na motywach powieści Iry Levina, dużo umiejętniej operował i samym konceptem i budującym go napięciem. Przede wszystkim zaś w połowie lat 70. jego film stanowił świeżą i kąśliwą laurkę społeczeństwa. W przypadku Nie martw się, kochanie nie potrzeba szczególnej bystrości umysłu, żeby bardzo szybko połączyć wszystkie narracyjne kropki i odkryć spisek mężczyzn. Zagadką jest jedynie jego forma, wtórna do samej idei, a co za tym idzie nie ma większego znaczenia czy mamy do czynienia z praniem mózgu, bezrefleksyjnymi klonami, wirtualną rzeczywistością czy innymi sztuczkami. Projekt „Victoria” może symbolizować świat jako pojęcie, gdzie „szara masa” nie kwestionuje jego założeń, nie tyle z braku możliwości poznawczych, co z przyzwyczajenia, lenistwa i wygodnictwa. Ale może być także reprezentacją patriarchatu, przez lata narzucającego kobietom określone wzorce, zamykającego w domu i zmuszającego do obierania ziemniaków. Bez względu na to, którą opcję wybierzemy (albo znajdziemy inne), są to metafory topornością przypominające te z Men Alexa Garlanda [NASZA RECENZJA]. Być może trudno mieć o to pretensję, w końcu mimo miejsca światowej premiery film Wilde z kinem artystycznym nie ma nic wspólnego. Ba, nie próbuje być nawet kinem środka. To typowo mainstreamowy produkt, wykalkulowany pod masowego widza, nawet w kwestii obsady, gdzie w jednej z głównych ról zamiast zawodowego aktora znajdziemy muzyczne bożyszcze nastolatek. Na próżno zatem szukać tu łamigłówek pokroju tych z Drabiny Jakubowej (1990) Adriana Lyne’a czy Incepcji (2010) Christophera Nolana. Znana z serialu Dr House „Trzynastka” uderza prosto między oczy, a jej ambicje pozostają w sferze mocno niespełnionej obietnicy.  

Nie martw się, kochanie

Skoro mainstream, to powinno być przynajmniej żwawo narracyjnie. Niestety, film jest nudny jak flaki z olejem. Sceny seksu, zapowiadane przez reżyserkę jako nieznana dotąd w kinie eksploracja kobiecego orgazmu, są gigantycznym turn-offem, w czym duża zasługa braku chemii między głównymi postaciami. Pugh dwoi się i troi, ale do tanga przecież trzeba dwojga. Problemem są też niespójności: z jednej strony olbrzymia chęć kontroli kobiet, z drugiej prowokowanie ich do buntu. Same punkty kulminacyjne nie wynikają bezpośrednio z akcji. Nie wiemy czemu Alice zaczyna mieć przebłyski świadomości – czy są spowodowane błędem systemu, a jeśli tak, to jakim? Ile jest w tym jej woli, ile przypadku, a ile natury? Oczywiście można powiedzieć, że to typowe europejskie czepianie się „high conceptu”, który Amerykanie łykają jak pelikany, ale wielbiciele logiki mogą po prostu nie być zachwyceni.

Dużo tutaj niewykorzystanego potencjału, a przede wszystkim powierzchownego traktowania wątków naprawdę ciekawych. Jak chociażby tego, na ile stworzona przez Jacka iluzja może być czyimś świadomym wyborem. Trwająca zaledwie kilka minut sekwencja z Bunny, graną przez samą Wilde, stawia nam filozoficzne pytania rodem z serialu Devs Alexa Garlanda. Czy kłamstwo może być lepsze od prawdy, jeśli pomaga wypełnić pustkę i zakleić ranę? Która z tych stałych mówi więcej o naturze człowieka i jego sile? Czy wolność dla wszystkich oznacza to samo i w końcu czy wszyscy są na nią gotowi? Zamiast metafizycznych eksploracji dostajemy zaledwie kilka skrótów myślowych, dość niedbale skrojonych i pozostawionych samym sobie.  

Bolączką Nie martw się, kochanie jest bez wątpienia jego ambicja bycia filmem diagnostycznym w zakresie społecznym i kulturowym. Sama myśl o kobietach stłamszonych przez patriarchat ubrana w thrillerowe piórka to jednak za mało do ziszczenia marzeń twórców. Szczególnie, że sam zamysł ginie w starciu z takimi tytułami, jak wybitne W gorsecie Marii Kreutzer (2022) czy przewrotne i świeże Mia pragnie zemsty Bogdana Theodora Olteanu (2020) [NASZA RECENZJA], nie potrzebującymi metaforycznych i gatunkowych fajerwerków do opowiedzenia historii o dziejowej opresji i walce o wolność. Dużo w tym winy scenariusza – łopatologicznego, nie podejmującego ryzyka narracyjnego i gry z widzem, sprowadzającego siebie samego do banału, a w efekcie nie pozostawiającego nas ani z ideowym manifestem, ani, co gorsza, z dobrym kinem.

Agnieszka Pilacińska
Agnieszka Pilacińska
Nie martw się, kochanie

Nie martw się kochanie
Tytuł oryginalny:
  Don’t Worry Darling

Rok: 2022

Kraj produkcji: USA

Reżyseria: Olivia Wilde

Występują: Florence Pugh, Chris Pine, Olivia Wilde, Harry Styles

Dystrybucja: Warner Bros. Entertainment Polska Sp. z o. o.

Ocena: 1,5/5

1,5/5