Siadając z demonem na ramieniu do jeszcze w miarę pustej kartki, wypada mi na wstępie przyznać jego istnienie. Nie mogę sobie przecież wyobrazić, żeby podejście do takiego filmu jak ten Kawulskiego nie uwypukliło mojego nabożnego stosunku do odlotów, jakie sprezentował polskiej publiczności Krzysztof Gradowski między 1983 a 1988 rokiem. I choć możemy podśmiewywać się z niedorzeczności, którymi seria z Piotrem Fronczewskim w roli głównej stoi, to właśnie one nadają smak tej fantazji. Fantazji, która faktycznie pokazała mi te kilkanaście lat temu inny świat, estetykę, brzmienia i smak. Nie będę więc unikać porównań między tymi filmami, nawet jeśli gdzieniegdzie zabrzmię pewnie jak inspiracja Wychowanego na Trójce.
Susan Sontag, rozpoczynając Notatki o kampie, pisała, że „wiele jest na świecie rzeczy nienazwanych i wiele rzeczy, które nigdy nie zostały opisane, jeżeli nawet były nazwane”. Gdyby chciała, mogłaby te słowa rozwinąć, zamiast w pamiętny esej o kampie, w takiego naszego kampowego stwora, jakim jest Ambroży Kleks, tak w książkowym pierwowzorze Brzechwy (gdzie – przypominam tym, którzy tę lekturę mają dekady za sobą – jego ostatnimi słowami jest podśpiewane pod nosem „Pa–ram–pam–pam”), jak i filmowym obrazie Gradowskiego (z błyszczącymi pieguskami na twarzy, gotujący obiad kolorowymi farbkami). I wtem do gry wchodzi Maciej Kawulski – artysta, filantrop, mentor i biznesmen, z jednej strony współzałożyciel Konfrontacji Sztuk Walki, z drugiej reżyser trzech nieźle przyjętych gatunkowców oraz współproducent 365 dni. Z butami, bo jakże inaczej. Obok filmu aktualizującego Brzechwę na współczesną modłę oferuje również metawersum, wirtualny lunapark pod nazwą Kleks Academy (co by sobie nie zamykać drzwi do innych rynków), do którego wstęp zapewnia kupno tokena NFT – bo czegóż innego. Byle wydoić krowę do ostatniej kropli. Choć nie chce się brzmieć pretensjonalnie, to Mark Fisher sam ciśnie się na usta. W całym tym biznesowym systemie zagubiło się w końcu jego jądro, czyli film, po którym oczekiwalibyśmy bajkowej esencji. Ostatecznie Akademia pana Kleksa Kawulskiego jest jednak nie tylko tym, czego by się można po tym twórcy i jego rozbuchanym koncepcie na otoczenie kinowej opowieści tak wieloma nowinkami rynkowymi, jak się tylko da, spodziewać. To znaczy jest.
Ale nawet bardziej.
Od wydania Akademii pana Kleksa stuknie zaraz 80 lat. Ekranizacja Gradowskiego też niewątpliwie urodziła się jako pełnoprawne dziecko swoich czasów. Opowieść fantasmagoryczna, więc furtek otwartych do zmian bezmiar. Nie ma co ukrywać, że to samo, co zachowało się nam w pamięci jako narkotyczny, nie do końca zrozumiały i czasem przerażający majak (wszyscy przeżyliśmy Marsz Wilków), zadziałałoby na dzisiejszą dziecięcą widownię. Trzeba coś tu zatem zreformować – zrobić remont, inny ład! Tak więc Adaś Niezgódka został Adą, co by już w zarodku rozbić tę homospołeczną tkankę oryginału. Inne dzieci? Stawiamy na międzynarodową ekipę: Europa, Ameryki, przez Australię do Afryki, tylko z dwiema Polkami, żeby nie zapomnieć, że – może i z amerykańskim rozmachem – ale zaprawdę polski film robimy. Główną bohaterkę jedynie wrzucimy na nowojorski Greenpoint, co by nie było nudno. Może się wydawać, że warunki stawiane adeptom Akademii w poprzednich wersjach tej opowieści były dla wielu niemożliwe do spełnienia: w końcu, żeby zostać tam przyjętym, trzeba było po pierwsze urodzić się chłopcem, a po drugie rodzicom, którym akurat spodobało się imię na literę A. Tutaj? Akceptują wszystkich, ale potem nie ma lekko. Żeby być herosem, może i można być dziewczynką, ale najlepiej bratanicą tytułowego Kleksa (kto wie – może się uda z tego zrobić nasze Gwiezdne wojny? Mrugnięcia okiem w stylu Fronczewskiego w roli doktora Pai-Chi-Wo już są). W innym przypadku zostaje tylko granie Romance d’amour na gitarze (zarezerwowane dla Meksykanów!) albo trenowanie karate (tylko dla Japończyków!).
Może jako ludzie, którzy świadectwo szkoły podstawowej odebrali już jakiś czas temu, nie jesteśmy grupą docelową Akademii pana Kleksa i dziś, oglądając film Gradowskiego, też śmiejemy się pod nosem z wielu ukrytych tam dwuznaczności (kto nigdy nie wymyślił lacanowskiej interpretacji tych fantasmagorii, niech pierwszy rzuci kamień!). Odmawiam jednak traktowania dzieci jako widzów gorszej kategorii, którym można wrzucić przed nos byle jaką papkę, oby tylko kolorową i dynamiczną. Już na poziomie audiowizualnym Kawulski serwuje produkt, którego dusza została zaklęta chyba w jednym z blockchainowych tokenów. Jest bajkowo i syntetycznie zarazem, ale w tym momencie tego rodzaju wysoka saturacja różu czy błękitu albo demoniczne górskie krajobrazy, nawet jeśli chwilowo robią wrażenie, to znika ono jak kamfora, kiedy za tymi widokami nie idzie nic więcej. U Kawulskiego aż chce się powiedzieć: „piękne widoki, pan, stąd ma”, i niewzruszenie przejść dalej. Choć i to nie zawsze, bo długo można się zastanawiać, co kierowało nim przy decyzji, aby jako Mateusza (tutaj sowę, nie szpaka) przedstawić Sebastiana Stankiewicza pomalowanego na beżowo z doklejonymi niebieskimi brwiami, dziobem i pazurami. W pełni zanimowany ptak wypada zdecydowanie lepiej. Pojawia się również pytanie, dlaczego postać ta musi wyrabiać normę żartów o kupie godną Sachy Barona Cohena i czy naprawdę ktoś wciąż uważa, że to jest to, co dzieci lubią najbardziej, więc trzeba im to wpychać przed nos w każdej możliwej minucie?
Kawulski, co zresztą charakterystyczne dla jego poprzednich filmów, zawsze ma nie najgorszy punkt wyjścia, ale brakuje mu finezji w wybieraniu dalszych dróg. Ekspozycja świata prezentuje się nawet intrygująco, ale kiedy przychodzi do historii, która w tym przypadku jest tradycyjną baśnią z morałem, potencjał zostaje spalony na panewce. Teledyskowy montaż uderza dyskotekowym, nazwijmy rzeczy po imieniu – tiktokowym tempem. Wątki mnożą się jak mrówki, a ich rozwiązanie następuje często scenę po wprowadzeniu. Antagonistą jest niby społeczność Wilkusów z Danutą Stenką i Danielem Walaskiem na czele, ale zanim młody aktor otrzymuje choć ćwierć linijki dialogowej, już nadchodzi finał. Trzeba wierzyć bohaterom na słowo, gdy nazywają się przyjaciółmi i próbować zaufać magii kina, że ich emocjonalne reakcje mają jakąkolwiek rację bytu. Bo czasu ekranowego na zbudowanie pod nie fundamentów nie. Gdy już dochodzi do przełomów, buduje je inwazyjna warstwa audialna albo stare dobre slow motion. Dynamiczny rytm odbiera znaczenie wydarzeniom tak esencjonalnym jak śmierć czy przemiana bohatera, przechodząc z nimi do porządku dziennego jeszcze w tej samej scenie (co znów przypomina o dokonaniach J. J. Abramsa sprzed kilku lat). Każda sprawa załatwiona jest tu po prostu szybko i bez ogródek.
Szukam tu miejsca dla pana Kleksa w wykonaniu Tomasza Kota z podobną inwencją jak Maciej Kawulski robi to w swoim filmie, w którym tytułowego bohatera nie tylko jest jak na lekarstwo, ale trudno mu się po prostu przebić do centrum. Nie musi być to oczywiście wadą, bo niczym u Becketta na Kleksa się czeka. To postać, o której więcej się mówi, niż się z nią obcuje. Elektryzuje i intryguje. Kiedy wchodzi na scenę, wciąż nie odkrywa swoich kart w pełni. Zawsze czuć, że widział więcej, niż mówi. Fronczewski dodaje w wersji filmowej swojej elegancji i czupurności. Koncept na wykonanie Tomasza Kota z sukcesem realizuje modus operandi całej produkcji: zaczyna się dobrze, ale im dalej w las, tym gorzej. Pierwszym występem uwodzi dzieciaki, wydaje się charyzmatycznym przewodnikiem, szalonym i bezpośrednim. Zanim jednak zasieje w głowach widzów ziarno fascynacji, film przechodzi już do kolejnej fazy, w której staje się on wątpiącym w siebie fajtłapą, ratowanym przez magiczną bratanicę. W jej roli bardzo dobrze wypada Antonina Litwiniak, która faktycznie przejmuje stery w opowieści. Historię tej bohaterki poznajemy zresztą znacznie lepiej niż biografię Adasia Niezgódki.
Nic jednak tak dobrze nie uwypukla wszystkich przywar, jakie można przypisać nowej Akademii pana Kleksa jak jej ścieżka dźwiękowa – przykład totalnej „męskogranizacji” polskiej muzyki rozrywkowej. Działanie w myśl zasady: w celach promocyjnych musimy zatrudnić jak największą liczbę artystów i dostosować nasz kawałek do wszystkich gości. Z różnym skutkiem to w projekcie polskiego piwowara wychodzi, ale tutaj kawałek promocyjny, gdzie udało się upchnąć pół ojczystego popu różnej maści do materiału, w którym absolutnie nikt nie czuje się jak u siebie, po prostu dopełnia wizerunek filmu Kawulskiego jako mdłej i chaotycznej produkcji z generatora. Renowacja kultowych numerów Andrzeja Korzyńskiego ma naprawdę intrygujące momenty, jak np. reharmonizacja, której dokonuje Sanah we wstępie do Pożegnania z bajką (Jestem twoją bajką), albo zmusicalizowna, aż nazbyt patetyczna Podróż W Krainę Baśni, oryginalnie skoczny synthpop wykonywany przez Małgorzatę Ostrowską w drugiej części trylogii. Przywiązanie do syntezatorów Andrzeja Korzyńskiego, m.in. kosmicznego basu kultowego Rolanda TB-303, czy towarzyszącego im stylowego instrumentarium jest prawdopodobnie zbyt solidne, żeby nie poczuć pewnego mimowolnego braku, słuchając nowych wersji Witajcie w naszej bajce czy Na wyspach Bergamutach. Niemniej jednak, biorąc pod uwagę to, że na tapecie mamy twórczość tak skłonnego do eksperymentów muzyka, remiksującego swoje już użyte prace albo oddającego je w ręce młodszych muzyków (przypadek Dziewczyny Złej wyeksploatowanej do cna w różnych konfiguracjach w Mowie ptaków), spodziewałabym się czegoś jeszcze ciekawszego.
Parafrazując wspomniany film Żuławskich, dzieci to lubią, dzieci to kupią. Tak. Nie winię ich. Innego smaku jeszcze mogą prawdopodobnie nie znać. Ale czy naprawdę chcemy im wtykać plastikowy produkt, które – choć ma na sobie płaszczyk inkluzywności – powiela stereotypy niczym polski kabaret? Widowisko, któremu brakuje własnego ducha, estetycznej oryginalności czy przede wszystkim – ziarna fantazji?
Panie Kawulski, weź Pan to troszeczkę pod uwagę i puść następnym razem odrobinę funku.
Może ta baśń nie musi być już kampowa, ale niech wciąż niesie nas po niej ta najzwyklejsza ludzka pomysłowość!
Akademia pana Kleksa
Rok: 2023
Kraj produkcji: Polska
Reżyseria: Maciej Kawulski
Występują: Antonina Litwiniak, Tomasz Kot, Piotr Fronczewski, Sebastian Stankiewicz, Agnieszka Grochowska, Danuta Stenka i inni
Dystrybucja: Next Film
Ocena: 1,5/5