Rozmawiamy z rodzicami sekcji Lost Lost Lost: Agnieszką Szeffel, Mariuszem Miklińskim i Mariuszem Wojasem! Od lat proponują wrocławskiej publiczności spacer po mało uczęszczanych festiwalowych ścieżkach, a w pogawędce z Tomaszem Poborcą odkrywają kulisy kuratorskich poszukiwań, dzielą się mało znanymi anegdotami, zostają też zmuszeni do wybrania ulubionych dzieci. Ich wspomnienia oraz refleksje na temat ogólnej kondycji kina i tegorocznego programu stanowią obowiązkową lekturę dla każdego „nowohoryzontowicza”.
Mam wielką nadzieję, że – oprócz grona czytelników Pełnej Sali wpisujących co roku Wasz filmowy przystanek jako stały punkt programu nowohoryzontowej wycieczki – uda nam się dotrzeć również do tych kinofilów, którzy o „Lostach” jeszcze nie słyszeli. Chciałbym zatem zacząć od pytania o samą nazwę sekcji Lost Lost Lost. Zawarte w niej potrójne zagubienie można czytać na wiele sposobów. Wyjaśnijcie proszę, co kryje się za tajemniczym tytułem?
Agnieszka Szeffel: Wychodzi na to, że naszym życiem wciąż rządzą ojcowie… Jonas Mekas, ojciec amerykańskiego undergroundu (no dobrze, jeden z ojców) prawie pół wieku temu przewidział, że świat nie tyle będzie zmierzał ku jednorazowej katastrofie, ile że będzie się powoli osuwał w strukturalną dezorientację, co potwierdziły dotykające nas w coraz szybszym tempie dezorientujące kryzysy. Po wielokroć „lost”, trzy razy dobitne „lost” to tytuł jego filmu z 1976 roku. Filmy Mekasa oglądaliśmy podczas pierwszej nowohoryzontowej retrospektywy reżysera w Sanoku (2001), na nowym festiwalu stworzonym przez Romana Gutka. Lost Lost Lost został pokazany we Wrocławiu rok temu z okazji setnych urodzin mistrza i jego poetycki tytuł zabrzmiał już jak proza, oczywista oczywistość. Spowszedniał. Minęło zaledwie dwadzieścia lat, a wszystkie autorytety spadły z piedestału. Utrata oparcia daje nam się dziś we znaki, jednak nie będziemy nad tym faktem rozpaczać, bo szkoda życia na rozpacz. Kiedyś Roman Gutek założył Nowe Horyzonty, by dzielić się z nami filmami, które cenił, dziś robimy to my – z szacunkiem dla wysiłku, jaki włożył w nasze wychowanie, ale już samodzielnie i w kompletnie innych „warunkach brzegowych”.
Banałem byłoby więc zachęcać publiczność do tego, żeby się w naszych filmach zagubiła, skoro to jej codzienna rzeczywistość. Ale bywa, że kino – opowiadając historie – stara się nas przed nią chronić. Jest tytuł w programie tegorocznych Lostów, który rozkłada nad nami taki ochronny parasol historii – to Światło w tropikach Pauli Gaitán (premiera w sekcji Forum Berlinale 2020). Wciąga w fabułę, eksploruje nowe przestrzenie geograficzne i metafizyczne, ale trzyma nas pod swoimi skrzydłami, jeżeli tylko na to pozwolimy. To film znaleziony podczas moich portugalskich peregrynacji. Oglądałam go po raz pierwszy na seminarium filmowym Doc’s Kingdom w Arcos de Valdevez. Okoliczności były niezwykłe ze względu na panujące tam reguły – znaliśmy nazwiska gości seminarium, ale nie znaliśmy programu. Każdego dnia spotykaliśmy się na porannych seansach, nie mając pojęcia o tym, co będziemy oglądać i o czym później dyskutować na seminaryjnych sesjach. Ten drobny (a może zasadniczy) szczegół – rodzaj zagubienia – wpływał na nas stymulująco. Niczym po łyku czarnej jak smoła portugalskiej bica pojawiała się ekscytacja, inny rodzaj percepcji, otwartość. Ten film mnie poniósł – to chyba najlepsze określenie stanu, w którym się znalazłam. Mam wrażenie, że przez pełne cztery godziny projekcji ani na chwilę nie straciłam koncentracji. Z początku przy fabule przytrzymywała mnie niewiadoma – kim są bohaterowie, do czego to wszystko prowadzi? – ale po mniej więcej godzinie poczułam, że nie chcę już stawiać temu filmowi oporu. Cokolwiek się stanie, zaakceptuję to. A działo się wiele, film Gaitán to prawdziwe kino atrakcji! A więc zagubienie może mieć też pozytywną stronę.
Do wątku wyszukiwania pereł na zagranicznych imprezach jeszcze wrócę. Interesują mnie natomiast kulisy funkcjonowania tego festiwalowego światka. Może uchylicie rąbka tajemnicy i zdradzicie, jak w ogóle narodził się pomysł na sekcję, na jakim skrzyżowaniu życiowych dróg spotkaliście się po raz pierwszy, co sprawiło, że ta wspólna wizja przeobraziła się w kultowy już dzisiaj zakątek Nowych Horyzontów?
AS: U podstaw pomysłu leżała nasza dojrzałość. W festiwalu uczestniczymy od samych jego początków. Ja zaczęłam współpracować z Nowymi Horyzontami w 2006 roku, przy pierwszej wrocławskiej edycji, a więc to już 17 lat. Organizowaliśmy wtedy wspólnie z Piotrem Kobusem i Mañaną retrospektywę Nowego Kina Argentyńskiego, przegląd powstających od lat 90. niskobudżetowych filmów nieznanych reżyserów, które szturmem zawojowały międzynarodowe festiwale. Pokazywaliśmy w Konkursie NH wspaniałą Fantasmę Lisandro Alonso, przedstawiciela świeżego wtedy naturalizmu poetyckiego, który był gościem festiwalu. Wszyscy pamiętali z Cieszyna jego Los muertos, które potem Piotr Kobus wprowadził do polskich kin, a także debiut reżysera La libertad i późniejszy Liverpool. W festiwalowej kawiarni na tyłach wrocławskiego Teatru Lalek piliśmy mate, a potem Alonso pojechał do Wałbrzycha, którym był zachwycony. W tym roku pokaże w sekcji Mistrzynie, Mistrzowie swój nowy film, wyświetlaną w Cannes Eurekę. Cieszę się, że podczas tegorocznej edycji festiwalu ja z kolei zaproponuję nowohoryzontowej publiczności kolejną podróż w nieznane, tym razem na portugalskie bezdroża, sekcję Focus na Portugalię. W pewnym sensie koło się zamyka, bo – mimo że Portugalczycy są inni, to hołdują w kinie podobnym wartościom. Bywają i radykalni, i skłonni do eksperymentów, tak jak kiedyś Argentyńczycy. Filmem z programu Lostów, który mógłby być wzięty za pogrobowca naturalizmu poetyckiego jest Urzekająca kraina Portugalczyka Raula Dominguesa, surowy, „organiczny” poemat o ziemi i pracy na roli.
Z moimi kolegami, kuratorami Lostów, po raz pierwszy spotkaliśmy się na festiwalowym Forum NH. Poznaliśmy się dosyć dobrze, bo dyskusje były tam bardzo ożywione – media społecznościowe wtedy jeszcze nie istniały, mieliśmy swoje blogi filmowe i właśnie forum, rodzaj poczty pantoflowej, i na bieżąco relacjonowaliśmy festiwal. Rozpoznawaliśmy się bezbłędnie, bo nasz filmowy gust był podobny – kiedy oni polecali jakiś film, wiedziałam, że to coś, co może mnie zainteresować. Potem pracowaliśmy razem przy festiwalowych katalogach, stronach internetowych projektów Stowarzyszenia Nowe Horyzonty, mediach społecznościowych festiwalu. Dlatego całkiem naturalne było dla nas wyjście z propozycją wspólnego programowania nowej autorskiej sekcji. Roman Gutek nie miał wątpliwości, że po wieloletnim treningu, jaki przeszliśmy na Nowych Horyzontach, jesteśmy gotowi taką sekcję stworzyć. Losty miały być głosem „generacji NH”, której byliśmy reprezentantami. Po sześciu latach wspólnej pracy nad selekcją filmów możemy śmiało powiedzieć, że są naszym głosem.
Mariusz Wojas: Tak, jesteśmy widzami Nowych Horyzontów od początku ich istnienia. Agnieszka Szeffel od pierwszej edycji, Mariusz Mikliński i ja od drugiej. Nasze festiwalowe ścieżki przecięły się dość szybko, gdy pod koniec 2004 roku narodził się pomysł Jakuba Królikowskiego i Romana Gutka stworzenia Forum Nowe Horyzonty – w pełni nowohoryzontowej przestrzeni, która przez wiele lat była prawdziwą kopalnią wiedzy, wymiany festiwalowych doświadczeń, w czasach niezdominowanych jeszcze przez Facebooka i grupy dyskusyjne innych portali społecznościowych. Od 2007 roku do dziś pracujemy przy e-katalogu, wcześniej wydawanym w wersji drukowanej. Pomysł na sekcję – przestrzeń nowohoryzontowych filmów z obrzeży kina, które z różnych przyczyn zostały przeoczone, a czekają na swoje odkrycie – został przedstawiony wiele lat później, w 2016 roku, kiedy Wrocław szczycił się tytułem Europejskiej Stolicy Kultury. Decyzja o wpisaniu do programu NH sekcji Lost Lost Lost zapadła podczas American Film Festival. O kształcie i idei LLL dyskutowaliśmy finalnie z Romanem Gutkiem i Marcinem Pieńkowskim w kawiarence tuż przy KNH. Do dziś pamiętam, że podczas tej rozmowy dwa razy towarzyszył nam widok spacerującej po ulicy Agnès Vardy, gościni AFF-u z okazji cyklu „Europejczycy w Ameryce”, bohaterki retrospektywy NH w 2006 roku. Może zatem nie tylko nazwisko Mekasa zapisane jest w fundamentach naszej sekcji? Kto wie.
Mariusz Mikliński: Muszę poprawić Mariusza, bo z Nowymi Horyzontami jestem od trzeciej edycji, kiedy odbyła się retrospektywa Dereka Jarmana. Jechałem przekonany, że Requiem dla snu to wzorzec z Sevres kina niezależnego, a wracałem zakochany w Tsaiu Ming-liangu – i nieco zdezorientowany czy nawet zirytowany kinem Grandrieux czy Weerasethakula. I po 20 latach właśnie takich ambiwalentnych emocji – niekoniecznie samego zachwytu – nadal szukam w kinie, pracując nad naszą sekcją. Dla wszystkich trojga ważne było też na pewno już wspomniane Forum Nowe Horyzonty, wspaniały internetowy dyskusyjny klub filmowy, który tętnił życiem również po festiwalu.
Wróćmy zatem do procesu selekcji, jak od kuchni wygląda wybór tak różnorodnych przecież pozycji? Gdzie szukacie „lostowych” filmów? To w końcu zupełnie inna praca kuratorska niż wybieranie z koszyka filmowych nowości, co niezależnie od stopnia ich niszowości zawsze wpada w jakieś przemysłowo-festiwalowo-dystrybucyjne tory. Mam wrażenie, że Wy preferujecie bocznice.
MW: Cyfryzacja nośników, która w oczywisty sposób przełożyła się na gwałtowny wzrost liczby realizowanych tytułów, przesunęła byt wielu filmów, głównie tych maleńkich, zrealizowanych za niewielkie pieniądze (lub z zerowym budżetem), na dalekie, nierzadko pozafestiwalowe trajektorie. I ten fakt przełożył się na ideę i specyfikę procesu selekcji LLL. Staramy się prezentować m.in. znaleziska, o których wcześniej słyszała, czytała tylko garstka kinomaniaków. Stąd obecność m.in. Runa Davida Gutiérreza Campsa na 18. NH czy zeszłoroczne Przez długi czas nie bałem się oślepnąć Yannicka Mosimanna, filmów, które przed NH nie ujrzały festiwalowego światła poza granicami kraju, w którym powstały. Żeby dokładniej zrozumieć to zjawisko, należy odwrócić sytuację o 180 stopni. Wyobraźmy sobie selekcjonera podobnej sekcji jakiegoś zagranicznego festiwalu. Czy taka osoba w polskim kinie mogłaby odkryć nowohorozyntowe „bocznice”, których próżno szukać w programach nawet najmniejszych, zagranicznych festiwali? Odpowiedź brzmi: tak. Przykładowo: radykalne eksperymenty Adama Sikory – Patho Film. Wolfelsgrund, Powrót Giganta, Wydalony, są w Polsce znane z NH i Kina na Granicy i… tylko w Polsce. To byłyby, moim zdaniem, idealne Losty np. dla Rotterdamu czy Locarno.
Ponadto śledzimy twórczość reżyserów przez lata odkrywanych przez festiwal, z różnych przyczyn zagubionych w późniejszym czasie. Tak jest i w tym roku – w Lostach proponujemy m.in. Niepokój Philippe’a Grandrieux, dawnego ulubieńca nowohoryzontowej publiczności. Aż trzy jego filmy startowały w Konkursie NH: Sombre, A New Life i Jezioro. Niepokój jest domknięciem trylogii zrealizowanej w konwencji zjawiskowego wideo-performansu. Dwa pierwsze ogniwa zdominowane były kolejno przez „siłę łączącą” w White Epilepsy, „siłę pulsacji” w Meurtrière, tym razem wydaje się, że mamy do czynienia z „siłą unicestwienia” wywołaną przez tytułowy niepokój. Modeli interpretacyjnych, i to rozłącznych, możemy tu odnaleźć zapewne kilka. Jednak niezależnie od nich wrocławską publiczność czeka niezwykłe kinowe doświadczenie.
Przyzwyczailiśmy widzów, że śledzimy również twórczość reżyserów odkrytych już w ramach LLL, np. Christophe’a Bissona dzięki Sfumato, Noli me tangere, Likwidacji, Sebastiana Meza dzięki Pocztówkom z granicy i zeszłorocznej Wielkiej pustce. W tym roku sięgamy po kolejny po Listach (18. NH) film Meksykanina, Pabla Chavarríi Gutiérreza. To Ziemia wciąż w ruchu, który jest idealnym przykładem wizji kina według francuskiego eksperymentatora Jean-Claude’a Rousseau (Świat, który przemija, 21. NH), który mówił: obraz nie może być zredukowany do znaku, który ma coś powiedzieć, on nie ma nic do powiedzenia. Można go tylko zobaczyć, kontemplować.
AS: Dla mnie to jest chałupnicza i jednocześnie intuicyjna praca. Głównie godziny spędzone w sieci na researchu. Studiowanie programów różnych festiwali, od największych do najmniejszych, branżowych portali, magazynów, grup, postów, tekstów, przeszukiwanie bazy zgłoszonych na festiwal filmów, śledzenie tego, co robią twórcy, których znamy, a nawet tego, co pokazują zagraniczne kina z ambitnym repertuarem, jak choćby nowootwarte centrum filmowe Batalha w Porto. Film, który prezentujemy w tegorocznych Lostach – Rewind & Play Alaina Gomisa, francuski portret ikony amerykańskiej sceny jazzowej, Theloniousa Monka, zbudowany w całości z odnalezionego po latach materiału archiwalnego, znalazł się we Francji w regularnej kinowej dystrybucji! Zresztą podobnie jak Drzewo André Gila Maty, które pokazywaliśmy w LLL w 2019 roku.
Kiedy przygotowywałam się do programowania sekcji portugalskiej, zaczęłam jeździć na festiwale i imprezy filmowe w Portugalii. Tamtejsze festiwale są może chaotyczne, ale jednocześnie skłonne do podejmowania ryzyka. Na Doclisboa czy Porto/Post/Doc widziałam rzeczy naprawdę zaskakujące. Jednak kiedy planujesz wyjazd na festiwal i kalkulujesz koszty, a przywieziesz z niego jeden tytuł, albo zdarza się, że żadnego, zapisując jedynie kilka kontaktów w notesie, to taka „wycieczka” robi się nieopłacalna, a zasoby finansowe freelancera w branży w Polsce nie pozwalają na tego rodzaju inwestycje. Jednocześnie wiesz, że są tytuły, których bez tego wyjazdu nie miałbyś szansy odkryć, ponieważ nie mają mocy zaistnienia poza bardzo wąskim kręgiem odbiorców, stacjonarnie. Trzeba jeździć na festiwale – może crowdfunding byłby jakimś rozwiązaniem…
Wspomniałem o kultowości „Lostów”, a także ich fanach – sympatykach kina z pogranicza formalnych eksperymentów, aktywizmu politycznego i ekspresyjnych poszukiwań. Brzmi to trochę jak jakaś religia, ale może nie jest to metafora daleka prawdzie, biorąc pod uwagę refleksyjną, czasami metafizyczną, czasami skrajnie materialistyczną poetykę wyświetlanych przez Was filmów. Rodzi się zatem inne pytanie: czy możemy mówić o jednym wyznaniu np. slow cinema, czy raczej o całej gamie świątyń kina, byle daleko od turystycznego zgiełku? Patrząc na tegoroczną selekcję chociażby pod kątem geograficznym i językowym, widać, że blisko Wam do Francji, Portugalii i Ameryki Południowej. Czy te wybory odzwierciedlają Wasze preferencje filmowe? Czy kryje się za nimi jeszcze inna polityka?
AS: Każda autorska sekcja na festiwalu jest odzwierciedleniem zainteresowań i gustu filmowego jej programerów. Nie wierzę w narzucone z góry „polityki”, szczególnie stosowane w tak małej skali, albo w wartościowanie, że coś jest dobre albo złe, kropka. Ktoś może powiedzieć, że Muzyka Angeli Schanelec jest nieoglądalna, ktoś inny – że był to najlepszy film Berlinale. Slow cinema znajduje się w kręgu naszych zainteresowań, ale nasze wybory są zawsze subiektywne. Co więcej, cenimy filmy, które – jak Przez długi czas nie bałem się oślepnąć pokazywany w LLL w 2022 roku jako światowa premiera – na przykład w festiwalowym gridzie Pełnej Sali zbierają skrajne opinie. Debiut Yannicka Mosimanna otrzymał wtedy tytuł najbardziej kontrowersyjnego filmu całego festiwalu. Typuję, że w tym roku takim filmem może być bezkompromisowy koreański Pusty. Na tym tle nawet cielesne performansy francuskiego mistrza Philippe’a Grandrieux wydają się oswojone.
Wspominałam wcześniej o eksperymentowaniu Portugalczyków – podczas spotkań z portugalskimi twórcami, oglądając ich filmy, miałam okazję odczuć ten charakterystyczny dla nich brak lęku i koniunkturalizmu. Może to wciąż pokłosie rewolucji, wpływ radykalnej lewicowości środowisk artystycznych w Portugalii? Przykładem tego podejścia jest film Jorge’a Crameza Przedpokój, który znalazł się w tegorocznym programie Lostów, a za którym stoi – wydawałoby się – absurdalny pomysł. Film Crameza składa się z obrazów zarejestrowanych na planie filmowym przez ekipę techniczną przed właściwym ujęciem. Reżyser odsłania kuchnię filmową, ale nie po to, byśmy się dowiedzieli „jak to zostało zrobione”. Każe nam wpatrywać się w tę niezrozumiałą choreografię pracy na planie, stwarzając naszej wyobraźni okazję do zbudowania nowego porządku, innej opowieści o ludziach, o ich emocjach, miejscach, kolorach, fakturach, o znaczeniu. Kino, które wybieramy, jest narzędziem dla wyobraźni.
MW: Tak, kierujemy się przede wszystkim naszym gustem, w dużej mierze ukształtowanym przez ponad dwudziestoletni udział w Nowych Horyzontach. Slow cinema jest nam rzeczywiście bardzo bliskie, być może mnie najbardziej; to zdecydowanie najciekawszy obszar, praktycznie bez dna. Zdajemy sobie sprawę, że poetyka kina powolnego utożsamiana jest z LLL niemalże od początku istnienia sekcji, ale nie oznacza to wcale, że zamykamy się tylko na slow. Wystarczy sobie przypomnieć bardzo dobrze przyjęte przez wrocławską publiczność Desterro Marii Clary Escobar (nagrodzone zresztą przez Pełną Salę) czy zeszłoroczna „komedia” Olho Animal Maxime’a Martinota. W tym roku będzie podobnie: z jednej strony Fale – najnowszy film Mike’a Hoolbooma (którego wrocławska publiczność może pamiętać z trzech tytułów prezentowanych przed laty na NH – Imitacji życia, Lacan Palestyny i Marka) budzący skojarzenia z eksperymentalną twórczością Billa Morrisona, a z drugiej wspomniany wcześniej enfant terrible francuskiego kina – Philippe Grandrieux i jego Niepokój. Radykalnie skontrastowane. Natomiast względy geograficznie czy językowe w procesie selekcji nie mają większego znaczenia, choć szeroko rozumiana egzotyka od zawsze była w kręgu naszych szczególnych zainteresowań.
MM: Nie przepadam za etykietkami. Choć na pewno pomagają poruszać się w gąszczu tytułów czy estetyk, to ograniczają nasze pole widzenia, szufladkując zarówno twórców, jak i widzów. Tak też jest ze slow cinema. Oczywiście operujemy na obrzeżach współczesnych konwencji, ale każda edycja Lostów udowadnia, że pod etykietką „slow” kryje się naprawdę barwny wybór głosów, estetyk, wrażliwości, polityk czy emocji – tych przekazywanych przez reżyserów, ale i tych odczuwanych w trakcie seansu. Jeśli miałbym wskazać coś, co łączy filmy i autorów, których przez lata prezentujemy, to nie określona estetyka, lecz chęć do podejmowania ryzyka. Taka twórcza śmiałość niezbędna była do stworzenia zarówno Fal Mike’a Hoolbooma, który od lat eksperymentuje z obrazem i, nawiązując do klasyków awangardy, kształtuje własny język filmowy. Dezynwoltury na pewno nie zabrakło też Pauli Gaitán przy realizacji epickiego Światła w tropikach – meandrującego między epokami, bohaterami i miejscami filmu, który może stać się ważny dla wielbicieli południowoamerykańskiego kina Lisandro Alonso czy Lucrecii Martel. Fale i Światło w tropikach to zupełnie osobne filmowe wszechświaty. Dlatego gdy słyszę, że pokazujemy slow cinema, zawsze powtarzam, że znacznie więcej. A jeśli chodzi o ryzyko, to namawiam do niego również festiwalowiczów. Myślę, że warto czasem wkroczyć na mniej oswojone terytorium, dać się zaskoczyć, a nawet wkurzyć. Mierzenie się z własnymi przyzwyczajeniami filmowymi bywa odświeżające.
Ostatnia edycja obfitowała w dzieła stosunkowo nowe, aczkolwiek traktujące o problemach zarówno bardzo naglących, jak i tych uniwersalnych. Z jednej strony prezentowaliście różne perspektywy na pandemiczną rzeczywistość, z drugiej łączyliście losy flory i fauny z filmową archiwistyką. Nowa odsłona to trochę większy krok wstecz, zobaczymy utwory jeszcze z poprzedniej dekady. Czy ich treść układa się w jakąś spójną lub przeciwnie – rozproszoną – narrację o świecie, w którym przyszło nam funkcjonować?
AS: Myślę, że przeceniamy oś czasu. Tegoroczny program nie jest „krokiem wstecz”. Pamiętam, jak w jednym ze swoich tekstów architekt Jacek Dominiczak w duchu „Złożoności i sprzeczności w architekturze” Roberta Venturiego tłumaczył, dlaczego uważa dziedziniec Wawelu za architekturę o wiele bardziej współczesną od modernistycznych budynków Bauhausu. Podobne rozważania można snuć na temat kina. Czy patronujący twórczości Pablo Chavarríi Gutiérreza (Ziemia wciąż w ruchu, 2017), Godard w swojej później twórczości jest „stary” czy „nowy”? Czy Jej dom w mocy snu (2017) Scotta Barleya, jak pisali krytycy: „kamień milowy kina eksperymentalnego”, zestarzał się, nie jest paląco aktualny? Wciąż przecież stoimy w obliczu zbliżającej się katastrofy klimatycznej, u progu apokalipsy. Mike Hoolboom w swoim feministycznym zbiorowym portrecie Fale odwołuje się do wydarzeń z 2011 roku i demonstracji ruchu Occupy w Toronto. Podejmowane przez niego postulaty są nam bliskie i dzisiaj. Być może najciekawszy w grze z czasem pozostaje Alain Gomis w swoim bardzo nietypowym rozrachunku z wykluczeniem – Rewind & Play. Montuje materiał archiwalny pochodzący z 1969 roku, używając go do zdemaskowania subtelnej opresji, jakiej jest poddawany czarny artysta, tkwiącej w samym sposobie, w jaki podchodzi do niego kamera. A film ten oglądamy w momencie, w którym na ulicach francuskich miast trwają zamieszki na tle rasowym. To trochę jak w Szatańskim tangu – czas w sekcji Lost Lost Lost przestaje istnieć w swojej dotychczasowej roli.
Bardzo ciekawi mnie praktyka łączenia średnich metraży w pary, na co zdecydowaliście się w tym roku. Co stoi za tym wyborem? Jaka idea przyświeca zaproponowanym przez Was zestawom – wzajemne komplementowanie czy raczej kontrast?
AS: Przez ostatnie trzy lata, robiąc research do Focusu na Portugalię, jednocześnie rozglądałam się za tytułami, które mogłyby spełniać wymagania LLL. Takim filmem wybranym z myślą o sekcji był średniometrażowy Przedpokój Jorge’a Crameza. Należało znaleźć mu towarzystwo. Ponieważ zgromadziłam materiał na obszerną prezentację kinematografii portugalskiej, a organizatorzy Nowych Horyzontów zdecydowali, że przegląd będzie miał tylko 8 pozycji, w związku z tym wiele interesujących tytułów znalazło się poza sekcją. Jednym z nich była wspomniana wcześniej Urzekająca kraina Raula Dominguesa, która miała premierę w sekcji Forum Berlinale 2022, a obejrzana na DocLisboa, okazała się dla mnie najlepszym filmem tamtej edycji festiwalu. Postanowiliśmy pokazać ją w Lostach. Domingues, który będzie naszym gościem we Wrocławiu, był zachwycony perspektywą umieszczenia jego filmu w zestawie z filmem starszego kolegi, którego twórczość bardzo ceni. Oba filmy łączy podobna wrażliwość – to komplementarna para.
Kiedy do programu trafił średni metraż Philippe’a Grandrieux, mieliśmy nie lada zagwozdkę… To tak mocne kino, że stanąć z czymkolwiek obok niego było rodzajem samobójstwa, ten film jest jak tornado! Wysłaliśmy więc na pierwszą linię frontu Salomé Lamas, doświadczoną portugalską artystkę, która realizuje zarówno dokumenty, fabularne eksperymenty, jak i wideo instalacje. Znana z pełnometrażowego debiutu Terra de Ninguém (No Man’s Land) i Eldorado XXI, przez badaczkę Filipę Rosário w monografii Women’s Cinema in Contemporary Portugal jest wymieniana jako jedna z najbardziej obiecujących portugalskich reżyserek młodego pokolenia. W Lost Lost Lost w zestawie z Niepokojem Grandrieux prezentujemy jej krótki metraż Ubi Sunt I, pierwszą część trzyczęściowego projektu, będącego efektem rezydencji artystycznej w Porto, enigmatyczną „fabułę interwencyjną”, eksplorującą mroczne miejskie marginesy. To kino i frapujące, i wyrafinowane formalnie. W głównych rolach wystąpili ulubiona aktorka Salomé, Ana Moreira, pamiętna Andreia z Os Mutantes Teresy Villaverde i ulubieniec reżyserów z Północy, Valdemar Santos. Sprawdźcie, czy udźwignęła!
MM: Średni metraż to dość kłopotliwy format, który łatwo przeoczyć. Nie wpisuje się w polityki platform, telewizji czy festiwali, których harmonogram pokazów ma swoje ograniczenia. Ale to właśnie festiwale są miejscem, gdzie filmy średniometrażowe wciąż mogą zaistnieć i przyciągnąć widzów. Niektórzy traktują je jako coś niepełnowartościowego, wstęp do prawdziwej „kariery filmowca”, ale prezentowane w tym roku Ubi Sunt I czy Przedpokój pokazują, jak duże zasoby kreatywności mogą się kryć w tych filmach. Poza tym seans na Nowych Horyzontach to prawdopodobnie jedyna okazja, by je zobaczyć.
MW: Nie pierwszy raz zdecydowaliśmy się na takie rozwiązania. Dwa lata temu zestawiliśmy Trzecie piętro Luciany Finy ze Światem, który przemija Jeana-Claude’a Rousseau, a cztery lata temu połączyliśmy aż trzech, zupełnie odmiennych autorów kina: Eugène’a Greena, Christophe’a Bissona i… Jamesa Benninga. Nie bagatelizujemy krótszych form. Nierzadko dostarczają nam o wiele więcej satysfakcji niż trzygodzinne „gadające głowy”.
Na koniec chciałbym postawić Was przed bardzo trudnym zadaniem, bo podobnym do wyboru ulubionego dziecka. Wiemy wszyscy, jak często festiwalowe plany ulegają zmianie w trakcie imprezy; jak łatwo zagubić się (!) w gąszczu projekcji i spotkań ze znajomymi. Z pomocą przychodzi wtedy edycja online festiwalu, kiedy możemy wrócić do przegapionych filmów. Gdyby natomiast każde z Was miało wskazać jeden tytuł, którego koniecznie trzeba doświadczyć w lipcu na dużym ekranie, co by to było?
AS: Faktycznie to pytanie-tortura, bo wszystkie filmy, które wybieramy do Lostów, powinny być oglądane na dużym ekranie. Jednak pewnie wahałabym się między Światłem w tropikach a Jej domem w mocy snu…
MM: To trudna decyzja, bo każdy z tych filmów jest wyjątkowy i na swój sposób mi bliski. I wszystkie na pewno zyskują podczas seansu w kinie. Możliwe, że zaskoczę Agnieszkę i Mariusza, ale postawiłbym na koreańskiego Pustego. Początkowo odbiłem się od tego filmu, ale od kilku miesięcy nie daje mi spokoju. Te obrazy pozostają z widzem i oddziałują na jakimś pozaracjonalnym poziomie. Cenię kino, które uwiera i wystawia na próbę moje filmowe przyzwyczajenia.
MW: Po trudnym skreślaniu zostały dwa tytuły: koreański Pusty Kil Minhyeong i portugalska Urzekająca kraina Raula Dominguesa. Ostatecznie również wskazuję na Pustego ze względu na jego absolutną wyjątkowość. Śmiem twierdzić, że to nasza najbardziej radykalna propozycja nie tylko tegorocznych Lostów, ale w całej ich historii. To zbudowany z zaledwie kilkunastu statycznych ujęć eksperyment skupiony niemalże w każdym kadrze na tajemniczej, bezimiennej, milczącej kobiecie. Na jej twarzy bez przerwy dominuje obezwładniający smutek, korespondujący z opustoszałymi, tsai’owskimi przestrzeniami. Gdzieniegdzie słychać jakieś zewnętrzne dźwięki – ostatnie słyszalne, po których pozostanie już tylko pustka? Wymarzony film do rozkładania na czynniki (nie chcę mówić, że pierwsze, bo rozkład taki zawsze istnieje tylko jeden), zestawiania jednego rozkładu z innym, zgoła odmiennym. Ciekawym doświadczeniem jest obejrzenie tego filmu od końca… dlatego też możliwym zabiegiem byłoby jego przemontowanie. W ogóle geometria jest tu wyjątkowym wyróżnikiem (kąty proste, symetrie, dwie kapitalne translacje). Zdradzę, że w pierwszym kwadransie dokładnie na dwie minuty film zastygnie w bezruchu, popadając w czarną, głuchą nicość. Co to oznacza? Co to oznacza dla widzów, odbiorców? Przekonajcie się sami… To przykład skrajnego slow cinema, badający szalenie dalekie marginesy filmowego medium, przy którym Wędrówka na Zachód i Goodbye, Dragon Inn Tsaia Ming-lianga to filmy akcji z tych największych sal multipleksów z popcornem. Gratka dla fanów kina Jamesa Benninga i Sharon Lockhart.