Push me to the edge – recenzja filmu „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją”

Amerykanie już lata temu opanowali łączenie głupiego i wulgarnego humoru oraz eksploatacyjnej przemocy z ważnymi treściami. American Pie, Szkoła melanżu, Ósma klasa i cały nurt gross-out comedy i wiele innych zachwycały i bawiły cały świat. Przenoszenie na polski grunt amerykańskich wzorców kina rozrywkowego kończyło się zazwyczaj porażkami, by wspomnieć chociażby W lesie dziś nie zaśnie nikt, czy Kac Wawę. Ratunek przyniósł wracający nad Wisłę z Hollywood Słoweniec Mitja Okorn, ten sam który przed laty wyciągnął z rynsztoka polską komedię romantyczną Listami do M. i Planetą Singli. Wspólnie z Netflixem wyprodukował on debiut filmowy swojego dawnego asystenta i rodaka Jana Belcla p.t. Wszyscy moi przyjaciele nie żyją.

„Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie”, głosił u Dantego Alighieri napis nad bramą piekieł. Wiele osób mogłoby powiedzieć, że podobne zdanie mogłoby zostać rozesłane całej ludzkości pierwszego stycznia, szczęśliwie nam mijającego roku 2020. 12 miesięcy, podczas których m.in. wybuchła globalna pandemia, doszło do rekordowej eksplozji, spadło kilka samolotów, w ogniu stanęły Australia i Kalifornia, a przez Polskę, USA i Białoruś przeszły gigantyczne protesty na skutek działań establishmentu. Często żartujemy sobie, że 2020 rok to po prostu najgorszy możliwy scenariusz rzeczywistości, podobne słowa w filmie Belcla wypowiada, grany przez Mateusza Więcławka, Filip podczas uspokajania głęboko roztrzęsionej Anastazji (Julia Wieniawa). I to zdanie, a także kulturowy kontekst 2020 roku wydają się kluczem do zrozumienia tej produkcji.

Film otwiera okropna, iście polsko-kabaretowa scena z udziałem dwóch policjantów – w tych rolach Adam Woronowicz i znany z SNL Polska Michał Meyer – którzy odkrywają stos trupów w rezydencji, zapewne położonej w Konstancinie, czy innej Podkowie Leśnej, po kilku nieudanych gagach cofamy się kilkanaście godzin, do początków imprezy sylwestrowej. A dokładniej do zrealizowanej z iście amerykańskim rozmachem i w takiej też konwencji domówki w podwarszawskiej willi, należącej zapewne do jakiegoś ministra, gangstera albo prezesa, możemy to wnioskować po portrecie właściciela wiszącym w jego wielkim biurze i ogólnym nowobogackim, lub tvn-owskim, wystroju wnętrza. Jak to na imprezach w amerykańskich filmach bywa piwo leje się z kegów, a obcy sobie ludzie wspólnie grają w beer-ponga lub z obowiązkowymi czerwonymi kubkami w rękach tańczą w rytm klasyków sprzed lat. Swoją drogą gwarantuje, że Gloria Laury Branigan będzie Was prześladować jeszcze długo po seansie.

„Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” to wzorcowy przykład filmu obsadowego, w którym nie da się wskazać głównego bohatera za to mamy aż dziewięć równoległych wątków, które toczą się jednocześnie w tym samym miejscu ciągle ze sobą reagując. Co istotne aż osiem z nich, wszystkie związane z imprezowiczami, dotyczą sfery seksualnej. Gdyż podobnie jak w bardzo ciekawej Erotice 2022 (NASZA RECENZJA) to właśnie związki i seksualność są tu tematem przewodnim. Można, by wręcz dojść do wniosku, że Netflix, niczym Kasia Koczułap (polecamy jej Instagram i aplikację) postanowił zaangażować się w edukację Polaków w tym temacie. W filmie mamy zatem poruszony temat konieczności rozmawiania o seksie, niewierności w związku, wpływu tejże na dzieci, dużej różnicy wieku partnerów, fetyszy (zwłaszcza pissingu) i związków  seksu z religią. Co może być zaskakujące dla polskiego widza wszystkie one są poruszone jednocześnie bardzo ekshibicjonistycznie, i wulgarnie, jak i mądrze, może to przypominać wspaniałą Świętą Frances, która niedawno trafiła na HBO GO (NASZA RECENZJA). Taka sytuacja wcześniej się nie zdarzyła w Polsce, seksualność w kinie rozrywkowym albo była traktowana jako tabu, albo, jak Testosteronie, czy Lejsis przedstawiana była mizoginicznie i żenująco.

Wielkie brawa należą się Nadii Lebik, najbardziej znana reżyserka obsady w naszym kraju podjęła szereg perfekcyjnych decyzji castingowych, wyciągając aktorów nieoczywistych, zapomnianych, lub całkowicie anonimowych. Na plakacie, przyozdobiona ośmioma gwiazdkami na policzkach, świeci oczywiście gwiazda produkcji – Julia Wieniawa, która już w W lesie dziś nie zaśnie nikt (NASZA RECENZJA) pokazała, że umie grać. We Wszyscy moi przyjaciele nie żyją, wyposażona w grzywkę na Annę Lewandowską, wciela się w nieco oderwaną od rzeczywistości maniaczkę ezoteryki, która tkwi w nieciekawym związku z aspirującym raperem Jordanem. I chociaż nie pokazuje tu tak szerokiego wachlarzu umiejętności jak u Kowalskiego, tu jej rola jest jednak dużo mniejsza, to sprawdza się idealnie. Jednak na najjaśniejszą gwiazdą produkcji wyrasta w trakcie seansu Monika Krzywkowska, która co prawda zaczynała od dużej i uznanej roli w Życiu jako śmiertelnej chorobie przenoszonej drogą płciową Krzysztofa Zanussiego, to w XXI wieku całkowicie zniknęła z radaru, występując na trzecich planach komedii romantycznych, czy serialu Samo życie. Tu jako Gloria, rozwódka po czterdziestce, będąca w związku z 17 lat młodszym Pawłem (Nikodem Rozbicki), z jednej strony przechodząca coś na kształt kryzysu wieku średniego, z drugiej pozbawiona głębszych nadziei i raczej radząca sobie z głęboką depresją. Jest to kreacja absolutnie wybitna i tworzy niewątpliwe najlepsza żeńska rola w polskim kinie mijającego roku. Ciekawie obsadzony jest Wojciech „Łozo” Łozowski jako podstarzały playboy, którym w sumie jest w rzeczywistości. Jak zwykle wspaniała Aleksandra Pisula, która już w Ataku Paniki (NASZA RECENZJA) pokazała, że jest skarbem rodzimej kinematografii i ma gigantyczną charyzmę. Zachwycają także nasze polskie odpowiedniki Janet i Brada z niezapomnianego Rocky Horror Picture Show, czyli najmłodsi i najbardziej niewinni w całym towarzystwie Daniel i Angelika (wspaniali Konrad Żygadło i Katarzyna Chojnacka).  

Brawa Belclowi należą się jednak w pierwszej kolejności za odwagę. Chyba od czasów pierwszych Psów Pasikowskiego wulgaryzmy nie padały w polskim kinie tak naturalnie, chociaż scenariusz się od nich roi, to niczym w tekstach Taco Hemigwaya padają one jako naturalny element rozmowy i ujście emocji, a nie żart, czy jakaś bieda-cecha bohatera. Jeszcze ważniejsze jest naruszenie tabu religijnego, już samo pokazanie zmagań fanatycznego chrześcijanina (w tym przypadku francuskiego mormona) z szatańskimi pokusami seksualnymi, niczym w 1917 Sama Mendesa (NASZA RECENZJA), jest czymś, czego w polskim kinie rozrywkowym nie widzieliśmy. Tu jednak twórcy idą o krok dalej, nie tylko objawia się owemu Francuzowi Jezus Chrystus (grany przez znanego z Ojca Mateusza Bartłomieja Firleta), ale nawet krucyfiks zostaje wykorzystany do erotycznego gagu. Mam teorię, że spora część kontrowersji i niskich ocen Wszyscy moi przyjaciele nie żyją wynika właśnie z decyzji grania na tych czułych nutach polskiego społeczeństwa. Wielu może też odrzucić jednak kabaretowość, utożsamiana m.in. przez postaci wspomnianego Jezusa, czy dwóch anonimowych typów palących na ławeczce przed rezydencją przez cały film, niczym loża szyderców, lub zdjęcia Cezarego Stoleckiego, który podobnie jak w Ataku Paniki i W lesie dziś nie zaśnie nikt chętnie korzysta z bardzo telewizyjnej estetyki, znajdującej się wręcz na granicy kiczu.

Porównanie do 1917 jest tu zresztą bardzo zasadne. Arcydzieło Mendesa z początku roku traktowało o cienkiej granicy między życiem a zaświatami, Piekłem a Niebem. Podobnie jest u Belcla, jego film z jednej strony pokazuje właśnie wspomnianą już „najgorszą wersję rzeczywistości”, a jednocześnie – w epilogu, daje do zrozumienia, że „najlepsza wersja” wcale nie zmienia tak wiele. Że życie po prostu jest zbiorem przypadków, predestynacji i charakterów, i wszyscy powinniśmy dążyć do tego by było jak najlepsze. Powinniśmy ze sobą rozmawiać, o uczuciach i problemach, o frustracjach i wątpliwościach, bo szczęście nie wynika z chęci przychylenia drugiej osobie nieba poświęcając samego siebie, ale właśnie ze szczerości i uczciwości, z zaufania. Dowody tego widzimy praktycznie we wszystkich wątkach, najbardziej wyraźnie chyba u Daniela i Angeliki oraz poprzez śmierć jednego z bohaterów, który dusi się kneblem, zatem umiera przez to, że nie może wyrazić swoich uczuć i woli.

Niewątpliwie lista pretensji jakie możemy mieć do Wszyscy moi przyjaciele nie żyją jest długa, humor bywa przestrzelony, niektóre żarty i zachowania bohaterów traktowane tu bezkrytycznie bywają problematyczne i przemocowe, a mnogie nawiązania do klasyki kina trafiają raz lepiej, raz gorzej. Nie powinno to nam jednak przesłonić tego, jak wiele się w tej produkcji udało i jak bardzo wyróżnia się ona na tle rodzimej kinematografii. Dobra zabawa na Sylwestra, połączona z uniwersalnymi prawdami życiowymi – gwarantowana. 

Marcin Prymas
Marcin Prymas

Wszyscy moi przyjaciele nie żyją

Rok: 2020

Gatunek: czarna komedia, gross-out comedy, komedia dla nastolatków

Kraj produkcji: Polska

Reżyseria: Jan Belcl

Występują: Julia Wieniawa, Mateusz Więcławek,  Monika Krzywkowska i inni

Dystrybucja: Netflix

Ocena: 4/5