Ten tramwaj dalej już nie zajedzie… – recenzja filmu „Matrix: Zmartwychwstania”

Koniec 2019 roku, poza pandemią COVID-19, przyniósł również inne niespodziewane wydarzenie – ogłoszenie kontynuacji serii Matrix. Za kamerą stanęła tym razem już tylko jedna z sióstr Wachowskich, a wśród autorów scenariusza znalazł się David Mitchell, którego Atlas chmur ekranizowały kilka lat wcześniej. Choć wynik ich tegorocznej współpracy dzieli publiczność, a w szczególności fanów oryginalnej trylogii, to wciąż jest ciekawym podsumowaniem czegoś, co można moim zdaniem nazwać pierwszą fazą tak intensywnego „wskrzeszania” kultowych serii filmowych (np. Gwiezdne Wojny VII-IX, Ghostbusters).

Pierwszy Matrix to do dziś dzieło zaskakujące swoją innowacyjnością w podejmowaniu aktualnych problemów społecznych, odnoszące się równocześnie do pewnych filozoficznych idei i etycznych wątpliwości, ale nierezygnujące przy tym z narracyjnej lekkości znanej z kina głównego nurtu. W historii wybrańca Neo, który dowiaduje się o iluzoryczności świata, w jakim żyje, twórczynie widziały potencjał na kolejne filmy. One jednak nie wywarły już tak pozytywnych wrażeń, m.in. dlatego, że okazały się zaskakująco jednowymiarowe i wąskie pod względem przestrzeni interpretacyjnej. Reaktywacja i Rewolucje to produkcje stale wymieniane na listach najgorszych sequeli w historii kina, stąd też tak wielkie zdziwienie wywarła informacja o kontynuacji serii po prawie dwóch dekadach. Tym bardziej, że pomatriksowa twórczość sióstr Wachowskich, z małymi wyjątkami, spotkała się z raczej chłodnym przyjęciem. Decyzja ta najbardziej zdumiewająca była jednak i tak w kontekście zmian, jakie zaszły w medium od czasu pierwszego Matrixa – jego ogromna siła rażenia związana była w końcu z postępem technicznym dotyczącym również efektów specjalnych, którego film został epokowym symbolem. Nie można też zignorować, co stało się w tym czasie z wizerunkiem grającego główną rolę Keanu Reevesa. Aktor z jednej z wielu twarzy kina akcji czy melodramatów stał się po pierwsze everymanem, którego można spotkać jedzącego kanapkę na ławce w parku, po drugie internetowym zjawiskiem – za jego zwieńczenie można zresztą uznać pojawienie się wirtualnej wersji Reevesa w grze Cyberpunk 2077. Wymienione wyżej zdarzenia są w kontekście Zmartwychwstań o tyle znaczące, że nie doszłoby do nich pewnie, gdyby nie internetowa społeczność, która sama w sobie narodziła się przecież niemal równocześnie z Matrixem.

Początek Matrixa: Zmartwychwstań to praktycznie odtworzenie pierwszych scen oryginalnego dzieła w zmodyfikowanej do pewnego stopnia konfiguracji. Ten punkt wyjścia znów prowadzi nas do Thomasa Andersona (Keanu Reeves), który po wydarzeniach z trylogii ponownie znajduje się w stanie nieświadomości owego okrutnego dualizmu świata, w jakim żyje. Stan ten nie jest bynajmniej błogi, ponieważ mężczyzna zmaga się ze stresem pourazowym, stale przypominającym mu o zaprojektowanej przez niego przed laty grze… The Matrix. Sytuację utrudnia fakt, że Thomas nie umie powtórzyć tego sukcesu, a wytwórnia czeka na niego jak na zbawienie, w związku z czym zachęca go do powrotu do starego, sprawdzonego pomysłu. Ta część filmu jest zdecydowanie najlepsza i kumuluje najciekawsze pomysły, szczególnie wizualne. Znajduje się tu między innymi sekwencja, gdzie użyto zarówno znanego ze zwiastuna utworu „White Rabbit” zespołu Jefferson Airplane (to o tyle znaczący wybór, że faza po zażyciu LSD porównana w niej jest do skoku do króliczej nory w baśni Lewisa Carrolla, a sam Matrix w dość oczywisty sposób trawestuje przecież Alicję w Krainie Czarów), jak i scen pokazanych w tym właśnie materiale promocyjnym – tych samych, które kilka miesięcy wcześniej rozbudziły mój jak dotąd niekoniecznie wilczy apetyt na nową produkcję z serii. Lanie Wachowski udaje się tu znaleźć balans między poważnym tonem, związanym z ontologiczną warstwą fabularną filmu a lekkością w korzystaniu ze społeczno-kulturowego znaczenia zarówno Keanu Reevesa, jak i odgrywanej przez niego postaci. Rozedrgana podróż do wewnętrznego świata Neo przez pewien czas potrafi być naprawdę fascynująca, a także przyjemna. Zwraca tu uwagę meta-humor Zmartwychwstań, który ze sposobu na zmierzenie się z legendą oryginalnego filmu staje się niestety w pewnym momencie plastrem na dziury w miejscach, gdzie brakuje bardziej kreatywnych pomysłów. Dziury zjawiające się tu niemal równocześnie z graną przez Carrie-Anne Moss Trinity. Choć jej pierwsze spotkanie z Thomasem dodaje ich relacji niespodziewanego uroku i bezpretensjonalności, to otwiera ono furtkę do powrotu do świata, w którym bohater Reevesa lepiej znany jest jako Neo, a na niego głębszej idei już brak.

Twórcy filmu kompletnie nie potrafią sobie poradzić z dystopijnymi wątkami. Za największy problem uznaję wszechobecną powtarzalność, ponieważ poza odniesieniami do poprzednich produkcji nowy Matrix nie oferuje niczego, co miałoby kogokolwiek zachęcić do obejrzenia, nie mówiąc już o pochyleniu się nad warstwą symboliczną czy alegoryczną. Produkcja z 1999 stanowi w końcu ciekawe, ale z ducha rozrywkowe spojrzenie na świat, uzupełniające myśli Guya Deborda czy Davida Fostera Wallace’a. Scenarzyści nie wykorzystują wątku traumy, gdyż tak szybko, jak się da, rezygnują z niego na rzecz pozornej rozbudowy świata przedstawionego. Pozornej, bo tak naprawdę do bólu powtarzalnej. I tego problemu nie zmienia wcale przykrywanie go humorem i wskazywanie na świadomość pewnych ograniczeń, jeśli chodzi o możliwości zadowolenia fanów Matrixa. Tłumaczenie swojej fabularnej miałkości i wtórności ogromną spuścizną serii, a zatem i wielkimi oczekiwaniami wobec każdej związanej z nim rzeczy, jawi się tu niczym przepis Wachowskiej na poradzenie sobie z wyzwaniem oraz hipotetyczną krytyką. Przepisem jednak bez wątpienia słabym i odtwórczym.

Nowy Matrix dobitnie pokazuje, że świadomość wad swojego filmu i zrobienie z niego rozbudowanego intertekstualnego komentarza nie poprawia wcale jego jakości, a wręcz przeciwnie – ciąży na nim niemiłosiernie i nie pozwala rozwinąć skrzydeł nowym wątkom. W końcu, zanim jesteśmy w stanie pojąć, co działo się z Neo przez ostatnie lata i w jaki sposób świadomość, którą posiadł, okazała się dla niego nie tyle rozwijająca, co traumatyzująca, do gry wchodzi bolączka, z jaką zmaga się duża część kina fantastycznonaukowego – romantyczna relacja między parą głównych bohaterów. Neo i Trinity jako pięćdziesięciolatkowie pamiętający o uczuciu powstałym właściwie jedynie w związku z panującym jeszcze przed pierwszym Matrixem trendem nakazującym Wachowskim umieścić w swoim filmie wątek romantyczny. I tak jak science-fiction dalej nie wyleczyło się z gorączki love-story, tak i Matrix: Zmartwychwstania wyczerpuje wszystkie siły na zwieńczenie wspólnej historii bohaterów. I pozostaje mieć tylko nadzieję, że to zakończenie – nawet jeśli nieudane – zakończeniem faktycznie zostanie. Bo ten tramwaj, w którym mechanizm „wskrzeszania” serii polega na tworzeniu do niej metakomentarza, dalej już nie zajedzie…

Julia Palmowska
Julia Palmowska

Matrix: Zmartwychwstania

Tytuł oryginalny:
 The Matrix Resurrections

Rok: 2021

Kraj produkcji: USA

Reżyseria: Lana Wachowski

Występują: Keanu Reeves, Carrie-Anne Moss, Jessica Henwick i inni

Dystrybucja: Warner

Ocena: 1/5