Smoothie z Dumonta – recenzja filmu „L’Empire” – Berlinale 2024

Co się stanie, gdy uznany reżyser znany z szerokiego spektrum gatunkowych zainteresowań postanowi zmiksować wszystkie swoje filmy w jeden i dodać do tego miecze świetlne oraz Diunę? Na to pytanie, którego nikt nigdy sobie nie zadał, podczas tegorocznego Berlinale odpowiada Bruno Dumont w swoim L’Empire, najbardziej dzielącym krytykę punkcie niemieckiego konkursu.

Na francuskiej prowincji narodził się Antychryst. Niech Was nie zwiodą jego blond włoski, słodki uśmiech, skromny dom i babcinka – opiekunka. Jedynki i zera, dobro i zło stają w szranki o literalne dusze ludzkości, a polem bitwy jest wioska na Côte d’Opale, ta sama, która gościła Małego Quinquina. Wydarzenia mogą stać się tylko i wyłącznie bardziej absurdalne. Najbardziej pozbawiony poczucia humoru komik w historii światowej kinematografii rusza tu z misją sparodiowania konfucjańskiego dualizmu dobra i zła, a to wszystko w imię wielkiej Wątpliwości.

Punktem wspólnym różnorakiej filmografii Bruno Dumonta bez dwóch zdań jest kontestacja ludzkiej natury. Od wybitnego L’Humanité po kontrowersyjną dylogię poświęconą Joannie D’Arc i wzdrygające licznych Martwe wody – gatunek homo sapiens sapiens w obiektywie Francuza stanowi jednakowoż obiekt kpin, jak i pomnik nadziei na walkę o lepszy świat. L’Empire zostaje zatem jednocześnie hołdem, oskarżeniem i pogardą dla człowieczeństwa i wszystkiego, co przez nie reprezentowane. Reżyser tropem Larsa von Triera obyczajową historię o rodzicielstwie i niewierności ubiera w metafizyczne szaty większych niż życie opowieści o wolnej woli i grzechu. Tylko zamiast gadającego lisa nośnikiem przekazu zostają miecze świetlne.

Absurdalny para-montypythonowski antyhumor Dumonta po raz pierwszy w twórczości reżysera zostaje skierowany w celu uderzenia w jego własny wybitny wkład w Nową Ekstremę Francuską. Autor Życia Jezusa, uzbrojony w szalejącego Fabrice’a Luchiniego – tutejszego błazeńskiego Palpatina, zdaje się trollować nadętą powagę kina francuskiego, wytyka i bierze na sztandary liberalną hipokryzję pseudo-okołoaktywistyczną uosabianą przez, także pokazywane w Berlinie, Langue Étrangère Claire Burger czy Będzie lepiej duetu Nakahe-Toledano [NASZA RECENZJA]. Kluczowa jest tu egzystencja i problemy zwykłych ludzi mieszkających na prowincji. Ich romanse, problemy z pracą i wypadki losowe, czyli te wszystkie „drobiazgi” tak mało istotne, patrząc z boku, lecz gargantuiczne dla ich bohaterów. Konwencja kosmicznych bezcielesnych istot, które rywalizują o ludzkie dusze i władanie nad poznaniem stanowi tu po prostu komediowe rozwinięcie klasycznego podziału na sacrum i profanum. „Jedynki” uosabiające dobro i rozwój duchowy (a także hipokryzję i mordowanie ludzi) swoją siedzibę otrzymały w paryskiej Sainte-Chapelle, z kolei „Zera”, symbolizujące grzech i zepsucie, są aparatem władzy świeckiej i rezydują w Pałacu Królewskim z włoskiej Caserty. Znajdzie się tu miejsce także na Barbie – jedna ze stron lubi molestowanie seksualne i jazdę konną, a druga jest przewodzona przez kobietę o wyglądzie typowej skorumpowanej prezydentki miasta spod szyldu KO.

Bruno Dumont w L’Empire skombinował jedną z najlepszych obsad aktorskich europejskiego kina w tym roku – a to wszystko po to, by bressonowsko recytowała tekst. Na pierwszym planie zachwycają: Lyna Khoudri (Papicha, Houria) w roli rozpuszczonej wannabe influencerki, Anamaria Vartolomei (Zdarzyło się) jako sfrustrowana liderka ziemskiej operacji „Jedynek”, Brandon Vlieghe, który urwał się z francuskiego Tyle co nic oraz nieudolny padawan Julien Manier, znany nam z Jeanne, gdzie wcielił się w Gillesa de Rais. Zresztą podobnie jak w tej udanej części dylogii poświęconej Joannie d’Arc imponuje tu operowanie budżetem, tym razem, zamiast przemiany bitew w choreograficzne cudeńka na cztery osoby, dostajemy jednocześnie kiczowate i dopracowane efekty specjalne. Sposób, w jaki kontrastują one wobec reszty filmowej rzeczywistości, podkreśla obcość filozoficznych idei i problemów bogatych ludzi władzy, oderwanych od szarej małomiasteczkowej rzeczywistości.

To oczywiście nie jest idealne, w stu procentach spełnione dzieło. Kuleje zwłaszcza montaż, przez który L’Empire jest za długie i chwilami całkowicie traci tempo oraz dramaturgię. Nie każdy (z bardzo mnogich) żartów jest udany, a wątek policjantów nie dość, że powraca zbyt często, to jest boleśnie nieśmieszny. Są to jednak tylko drobne wady jednego z lepszych obrazów berlińskiego konkursu. Komedii absurdu, która – żonglując intertekstualnymi nawiązaniami, sprzeciwia się dyktatowi komercyjnej „poprawności” francuskiej kinematografii. 

Marcin Prymas
Marcin Prymas

L’Empire

Rok: 2024

Kraj produkcji: Francja

Reżyseria: Bruno Dumont

Występują: Lyna Khoudri, Anamaria Vartolomei, Brandon Vlieghe  i inni 

Ocena: 3/5

3/5