Serce z czułości – recenzja filmu „Beautiful beings”

Kiedy w 2016 roku Guðmundur Arnar Guðmundsson pojawił się na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym
w Wenecji ze swoim fabularnym debiutem Serce z kamienia [NASZA RECENZJA], laureatem nagrody Queer Lion,
stał się zapowiedzią estetycznej wrażliwości, której nazwiska należy wypatrywać na największych festiwalach.
Na tegorocznym Berlinale zaprezentował swój kolejny obraz, Beautiful Beings, zdobywając Nagrodę Specjalną Label Europa Cinemas i udowadniając, że jest jednym z najciekawszych twórców współczesnego kina, posługujących się unikalnym, wysublimowanym językiem.

Podobnie jak w swoim pierwszym dziele, tak i tutaj islandzki reżyser wnikliwie przygląda się młodym ludziom siłującym się ze światem. Światem wcale nie łatwym, bo wypełnionym przemocą domową: słowną, fizyczną i seksualną, który od najmłodszych lat uczy, że albo bijesz, albo jesteś bitym. Guðmundsson nie zamierza jednak opowiadać nam o kopiowaniu wzorców przemocy, usprawiedliwiając wybory swoich bohaterów wyniesionymi z domu zachowaniami. A do wyniesienia w ich przypadku jest naprawdę sporo. Balli (Áskell Einar Pálmason) jest idealnym workiem treningowym dla rówieśników: zaniedbany, chodzących w brudnych, nigdy niepranych ubraniach, niepotrafiący samodzielnie się umyć czy po sobie sprzątnąć. Nabyta nieporadność i wrodzona delikatność nie pozwalają mu jednak oddać ciosów. Jego dom przypomina nieco ten z Pory wylinki Sabriny Mertens – symbol fizycznej i psychologicznej biedy, w którego tle jest wiecznie nieobecna lub będąca na haju matka, mieszkająca z chłopakiem siostra w kieszeni kurtki zawsze nosząca halucynogenne grzybki i ojczym, którego powrotu z więzienia boją się wszyscy.

    Sponiewieranego przez silniejszych rówieśników pod skrzydła swojej paczki, mimo początkowych sprzeciwów jej członków, przyjmuje Addi (Birgir Dagur Bjarkason). Choć motywuje to możliwością bezpiecznego i nieograniczonego przesiadywania w domu nowego kompana, szybko okazuje się, że za autotelicznymi pozorami kryje się szczera koleżeńska opiekuńczość. Addi ma „najlepiej”, bo jego ojciec alkoholik mieszka poza domem, a matka, choć wierząca bardziej w nadprzyrodzone zjawiska niż system edukacji, daje mu dość dużo ciepła, jak na własne warunki psychiczne. Brak sukcesów w szkole chłopak maskuje wiedzą praktyczną, jednak mocno kalkuluje zachowania, agresję traktując jako środek ostateczny. W przeciwieństwie do jego najlepszego przyjaciela, porywczego i nieokiełznanego Konniego (Viktor Benóný Benediktsson), zwanego Zwierzakiem, z ojcem tak przerażająco agresywnym, że reżyser pozostawia go na poziomie urban legend. W skład paczki wchodzi także Siggi (Snorri Rafn Frímannsson), kolejne dziecko z rozbitego domu, szukające wśród rówieśników schronienia przed despotycznym ojczymem. Wkrótce niekontrolowane zachowania Konniego oraz chęć wymierzenia sprawiedliwości oprawcy jednego z chłopaków, doprowadzą przyjaciół do punktu, z którego nie będzie można już wrócić.

Guðmundsson portretuje życie swoich bohaterów operując kontrastem między uwodzącą, sensualną stroną wizualną, a tematycznym brudem, który w przypadku mniejszej poetyki obrazu, kazałby odwrócić wzrok. Z jednej strony jest zatem zabieg rozładowujący potężny ładunek tematyczny, z drugiej całkowicie estetyczny, gruntujący jedną z najważniejszych funkcji sztuk wizualnych i zmieniający często nachalny charakter kina społecznego w kino artystyczne. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie fenomenalna reżyseria obrazu autorstwa Sturli Brandtha Grøvlena, mającego na swoim koncie m.in. Srebrnego Niedźwiedzia za zrealizowaną one-shotem Victorię Sebastiana Schippera czy Srebrną Żabę za Barany. Islandzką opowieść Grímura Hákonarsona. Jego duszne, klaustrofobiczne zbliżenia, deformujące rzeczywistość i mieszające to, co prawdziwe z wytworami wyobraźni, były też znakiem rozpoznawczym Shirley Josephine Decker [NASZA RECENZJA]. W myśl zasady o niezmienianiu składu zwycięskiej drużyny twórcy spotkali się ponownie – i bardzo dobrze, gdyż chemia i artystyczne porozumie między nimi przypominają konsekwencją i niepodrabialnością jeden z najlepszych swego czasu duetów reżysersko-operatorskich, czyli współpracę Wonga Kar-Waia i Christophera Doyle’a.

Islandczyk w malowaniu portretów swoich bohaterów jest niezwykle delikatny, a jednocześnie zachowuje dystans do ich czynów. Nie rozpatruje ich w kategorii dobra lub zła, a raczej nieuniknionego determinizmu, z którym muszą się zmierzyć jako dzieci z rozbitych, przemocowych rodzin. „Opiekuje” się również tym, co jest w nich najcenniejsze. W niepozornych spojrzeniach przemyca bunt wobec przemocy, w łagodnych gestach przyjacielską czułość, mającą choć na chwilę zastąpić tą rodzicielską. Wie, że w tym świecie są zdani tylko na siebie, że ich naturalna dla wieku, psychiczna bezradność wobec doświadczanych krzywd, obróci się przeciwko nim. Jako narzędzie walki daje im elementy realizmu magicznego, oddające pewną szczególną cechę dziecięcego świata, operującego nie poznaniem, a intuicją. Przypomina to o tym, co być powinno, a czego w ich dzieciństwie nie ma – czyli baśniowości, za którą idzie beztroska. Choć nawet w tej onirycznej warstwie, intuicja ma kły i pazury, i ostrzega przed złem, a nie otula dobrem i nadzieją.   

Guðmundssona kolejny raz zachwyca narracją równoważnie mieszającą treść i formę. Tak jak jego postaci starają się być rodzicami dla siebie nawzajem, tak i on próbuje otoczyć je ojcowską troską. Jest w snutej przez niego opowieści ogrom czułości i szacunku, opartych na empatii, wnikliwej obserwacji i wglądzie w emocjonalną tkankę własnych przeżyć. Ale jest też próba odczarowania zła, przełamania wzorców spychających na dno. Refleksyjność, której symbolem jest Addi otwiera przed przedstawionym światem zupełnie nowy rozdział: nadzieję.

Agnieszka Pilacińska
Agnieszka Pilacińska

Beautiful beings


Tytuł oryginalny:
Berdreymi

Rok: 2022

Kraj produkcji: Czechy, Dania, Holandia, Islandia, Szwecja

Reżyseria: Guðmundur Arnar Guðmundsson

Występują: Birgir Dagur Bjarkason, Áskell Einar Pálmason, Viktor Benóný Benediktsson, Snorri Rafn Frímannsson

Ocena: 4/5