Węzeł gordyjski – recenzja filmu „Zielona granica” – Wenecja 2023

Przed wenecką premierą Zielonej granicy Agnieszki Holland w naszej ojczyźnie panował uzasadniony niepokój. Doświadczona reżyserka, nie bez własnej winy, powszechnie kojarzona jest z mającymi luźny związek z rozumem twitterowym środowiskami skrajnych fanów KO, tzw. „Silnych Razem”. Także temat kryzysu na granicy polsko-białoruskiej sprzyja taniej partyjnej agitacji, zwłaszcza tuż przed wyborami, a na domiar złego prostackie obrażanie Polski sprzedaje się za granicą, czego dowodem są festiwalowe sukcesy Wesela 2, Twarzy czy Chleba i soli. Tym większym zaskoczeniem okazało się to, jak bardzo przemyślanym, wyważonym i po prostu dobrym filmem jest Zielona granica – najnowsze dzieło autorki Europy Europy.

Nie przez przypadek odwołuję się w nagłówku właśnie do drugowojennej produkcji z 1990 roku. Adaptacja autobiografii Salomona Perela sprzed ponad trzech dekad, obok pięć lat młodszego Całkowitego zaćmienia, powszechnie uważane są za dwa ostatnie spełnione projekty Prezydentki Europejskiej Akademii Filmowej. Chociaż nagrodzonej Złotym Globem i nominowanej do Oscara produkcji nie bez przyczyny zarzuca się przesadną akademickość i dydaktyczność, to krytycy docenili pokazanie grozy wojny z mnogich perspektyw – jako armagedonu sprowadzonego przez polityków na zwykłych ludzi.

Dokładnie to samo można by powiedzieć o Zielonej granicy. Reżyserka przedstawia piekło na ziemi, jakim stała się Puszcza Białowieska w wyniku działań Łukaszenki i Putina. Ci dwaj są tu jasno określeni jako zbrodniarze wysyłający niewinnych ludzi z Afryki i Bliskiego Wschodu na śmierć i cierpienie w roli amunicji hybrydowej przeciwko UE. Mamy więc zagubionych uchodźców, którzy próbują tylko przetrwać i uratować się przez białoruskimi katami przebranymi za wojskowych. Zderzają się oni z armią polskich pograniczników, ludzi wykonujących rozkazy, próbujących jakoś wykarmić rodziny – zalewanych propagandą i samopojących się wódą, by zdusić wyrzuty sumienia, ale przy tym w gruncie rzeczy porządnych. Z wyjątkiem być może kilku zgiłych jabłek – jak w każdej branży. Wokół tego wszystkiego podzieleni aktywiści, rozdarci między pragnieniem niesienia pomocy za wszelką cenę, a zachowaniem zasad bezpieczeństwa; zwykli mieszkańcy przygranicznych terenów ogarnięci współczuciem i niepokojem oraz bezlitośnie tu wyszydzani liberałowie, którzy „zawsze głosują na PO i byli ze świeczką pod sądem”, ale w chwili prawdziwej próby chowają głowy w piasek. A nad wszystkim czuwa Unia Europejska, która w całym swoim miłosierdziu w ciągu ostatnich lat doprowadziła do śmierci ponad 20 000 migrantów na Morzu Śródziemnym, granicach hiszpańskich enklaw czy na Bałkanach.

Próba zarzucenia Zielonej granicy partyjniactwa wynikać może tylko i wyłącznie ze złej woli lub po prostu nieznajomości filmu (vide pewien Minister Sprawiedliwości i Prokurator Generalny). Prawdopodobnie najmocniejsze odcięcie się Agnieszki Holland od retoryki anty-PiS następuje, gdy polityczny wyrzyg postaci Macieja Stuhra zostaje skwitowany pytaniem, czy wrócił do brania narkotyków, i jego twierdzącą odpowiedzią. Zło, cierpienie i ból nie mają barw politycznych ani nie głosują w wyborach. Są efektami długo prowadzonych polityk i zwyczajnej bezsilności. Z wielu perspektyw namalowany został przygnębiający obraz węzła gordyjskiego, piekła bez wyjścia, szaleństwa i koła przemocy, na którego rozwiązanie nikt nie ma pomysłu i możliwości.

Wielkie wrażenie robią zdjęcia Tomasza Naumiuka; kontrowersyjna decyzja o zastosowaniu monochromatyczności z dużym ziarnem okazała się strzałem w dziesiątkę. Trzęsąca się kamera, często z ręki, w połączeniu z tym zabiegiem daje wrażenie nieczytelności sytuacji, zaciera także barierę między nocą a dniem, więżąc bohaterów w wiecznym i powtarzalnym nie-czasie. Całość dynamizuje dodatkowo świetny montaż Pavela Hrdlički, duet ten zresztą niedawno zachwycił także w Imago Olgi Chajdas [NASZA RECENZJA]. Z drugiej strony nieco przesadna dydaktyczność scenariusza, szczególnie niektórych dialogów wciskanych bohaterom w usta, czy scen takich jak międzynarodowe porozumienie nastolatków przy rapie psują dobry efekt pozostawiony przez warstwę formalną. Całość także jest zwyczajnie zbyt długa i powtarzalna, Agnieszce Holland niezwykle zależy na poruszeniu widzów i wypaleniu w ich umysłach oraz sercach poczucia cierpienia – owocuje to jednak sporym znużeniem tych mniej podatnych na emocjonalne szantaże. To scenariusz niezwykle akademicki i szkolny, zrealizowany jakby z podręcznikiem do scenopisarstwa pod ręką, przynależący raczej do Hollywood niż europejskiego kina artystycznego – ze wszystkimi jego wadami i zaletami.

W Zielonej granicy Tomasz Włosok ponownie udowadnia, że jest jednym z największych talentów swojego pokolenia. W roli targanego wątpliwościami moralnymi strażnika granicznego wypada zdecydowanie najjaśniej z całej obsady. Jego postać, chociaż psychologicznie banalna, daje przestrzeń szerokiemu emploi: od parakomediowych tonów po ludzką kruchość i złamanie jednostki. Stoi w tym na przeciwległym biegunie z bardzo przekonywującymi, ale jednak grającymi na jednej, niezwykle histerycznej nucie Mają Ostaszewską i Behi Djanati Atai (Under the Shadow).

Warto wspomnieć o ciekawej koincydencji. W dniu światowej premiery filmu lista jego twórców została uzupełniona o dwie współreżyserki: Kamilę Taraburę i Katarzynę Warzechę. Obie są bardzo doświadczonymi asystentkami i drugimi reżyserkami, które wciąż mają przed sobą swoje własne debiuty. Nagłe pojawienie się informacji o ich współreżyserstwie wcześniej nieobecnej w komunikacji marketingowej tej produkcji, w połączeniu z faktem, że Agnieszka Holland ani razu nie pojawiła się w okolicach polsko-białoruskiej granicy, oraz zaskakująco wysokim poziomem realizacji, rodzi pytanie, czyj jest to sukces?  Jak wiadomo, film to praca zbiorowa, lecz rola reżyserki, kapitanki okrętu, stanowi pewien fundament. Zdjęcia wszak powstawały głównie pod Warszawą, m.in. w Czarnowie koło Konstancina, czy Jeruzalu, czyli legendarnych serialowych Wilkowyjach. Poza tym świetne W Ukrainie Tomasza Wolskiego i Piotra Pawlusa pokazało potencjał „zdalnej reżyserii”. Niezależnie od podziału obowiązków, być może przy okazji Zielonej Granicy szerszej publiczności przedstawił się duet, który już za chwilę z przytupem wejdzie w branżę ze swoimi samodzielnymi projektami.

Ani siedemdziesięcioczteroletnia Agnieszka Holland, ani jej dwie reżyserki (już nie tak bardzo) widmo, niewątpliwie Zieloną granicą nie zrewolucjonizowały kina. Wśród zagranicznej prasy da się wyczuć konsensus, że przewidywany przez brytyjskich bukmacherów Złoty Lew byłby decyzją głównie polityczną. Niemniej jednak, czy ktokolwiek mógłby wymagać rewolucjonizowania czegokolwiek po twórczyni wyrosłej z Kina Moralnego Niepokoju? Najbardziej nijakiego nurtu w dziejach naszej kinematografii? Pozostaje się cieszyć, że po tylu Obywatelach Jonesach, Pokotach i W ciemnościach Agnieszka Holland pokazała, że jednak wciąż umie pokazać dobre rzemiosło. I chwała jej za to.

Marcin Prymas
Marcin Prymas

Zielona granica

Rok:
2023

Kraj produkcji: Polska, Czechy, Francja, Belgia

Reżyseria: Agnieszka Holland

Współpraca reżyserska: Kamila Tarabura, Katarzyna Warzecha

Występują: Behi Djanati Atai, Maja Ostaszewska, Agata Kulesza, Maciej Stuhr i inni

Dystrybucja: Kino Świat

Ocena: 3,5/5

3,5/5