Julian Schnabel to uznany malarz. Jednak sztaluga i farby to dla niego za mało, skoro sięga również po inne formy wyrazu, takie jak rzeźba oraz film. To właśnie dzieła odmalowywane na białym ekranie kina przyniosły mu największą sławę. W zasadzie każdy z jego filmów uznać można za pewnego rodzaju wypowiedź na temat sztuki, twórczości oraz ludzkiej percepcji świata: od udanego debiutu z 1996 roku, który był portretem artysty („Basquiat - Taniec ze śmiercią”), poprzez wejrzenie w życie pisarza („Zanim zapadnie noc”) i muzyka („Lou Reed - Berlin”) po słynnego „Motyla i skafandra”. W swoim ostatnim filmie, który po przeszło rocznym oczekiwaniu trafia wreszcie na nasze ekrany, znów sięga po biografię artysty - i to nie byle kogo, bo samego Vincenta Van Gogha.
Reżysera niezmiennie interesują podobne problemy. Kim jest twórca? Dlaczego sztuka? Po co tworzenie? Co decyduje o geniuszu? Skąd odrzucenie i niezrozumienie artysty przez społeczeństwo? Życie Van Gogha nadaje się do podejmowania tych kwestii jak żadne inne. Opowiadane po wielokroć w niezliczonych pracach naukowych, powieściach, komiksach i filmach stało się już pewnego rodzaju romantycznym toposem artysty niezrozumiałego, nierozpoznanego za życia geniusza, balansującego na krawędzi szaleństwa i dążącego do samodestrukcji. Fascynująca osobowość holenderskiego mistrza, jego zagadkowe losy i tragiczna śmierć oraz niepowtarzalna, acz obecnie dosyć łatwo przyswajalna twórczość, stają się dla wielu osób pierwszym krokiem w świat sztuki, pierwszym zauroczeniem estetycznym.
Można by się zastanawiać czy potrzebujemy kolejnej wersji historii Vincenta Van Gogha. Schnabel, jakby zdając sobie sprawę z tych wątpliwości, nie serwuje nam jeszcze jednej konwencjonalnej opowieści biograficznej. Scenariusz, którego współautorem jest sam Jean-Claude Carrière (scenarzysta m. in. Buñuela i Godarda, mający na koncie kilka tytułów podejmujących wątki artystyczne) przywołuje oczywiście wielokrotnie opisane fakty z życia geniusza, ale stają się one pretekstem do tego, by zastanowić się nad istotą sztuki, ukazać jej różne koncepcje oraz reakcje odbiorców na nią. Niestety rozważania te zostają niekiedy podane w sposób nazbyt deklaratywny, wypowiadane wprost z ekranu, co trąci nieco niepotrzebnym dydaktyzmem.
Film pozwala nam również przyjrzeć się warsztatowi malarza – i robi to w znakomity sposób. Sekwencje malowania, zwłaszcza długa i wnikliwa scena uwieczniania butów, należą do najlepszych, jakie w tej materii kino stworzyło. Schnabel wie co robi.
Jego film staje się niespodziewanie również kapitalnym przyczynkiem do psychologii percepcji. Wybitne zdjęcia autorstwa Benoît Delhomme („Propozycja”, „Teoria wszystkiego”) pozwalają nam spojrzeć na świat oczami artysty. Większość ujęć nakręcona jest „z ręki”, co nie zawsze jest potrzebne i początkowo sprawia pewien dyskomfort, ale ostatecznie okazuje się trafioną koncepcją artystyczną. Użycie rozmaitych filtrów optycznych, a nawet nagła rezygnacja z koloru w jednej ze scen, sugerują, że twórcy zgadzają się z teoriami, które mówią, że Van Gogh miał różnego rodzaju wady i schorzenia wzroku, zniekształcające jego widzenie świata. Na szczęście nie poszli oni najbardziej oczywistą ścieżką kopiowania konkretnych obrazów za pomocą filmowych kadrów. Pojawiają się wprawdzie takie ujęcia – zwłaszcza postaci – które przywołują wprost poszczególne dzieła, ale nie dominują one wizualnej narracji. Zamiast tego obrazy filmowe w bardzo sprytny i świadomy sposób wchodzą w dialog z dziełami mistrza – nie tylko za pomocą kadrowania i oświetlenia, ale również dzięki niezwykle celnie dobranym lokacjom oraz strojom.
Film błyszczy również dzięki znakomitej obsadzie, ale ani Mads Mikkelsen, ani Mathieu Amalric, Niels Arestrup, czy Emmanuelle Seigner, ani nawet (fatalnie obsadzony) Rupert Friend jako Theo czy Oscar Isaac jako Gauguin nie są w stanie zagrozić popisowej roli Willema Dafoe. Wprost zamienia się on tutaj w Vincenta i swoją niezwykle intensywną obecnością rozsadza niemal ekran. Nade wszystko ten natchniony występ znakomicie oddaje główne przesłanie filmu Schnabla o artyście, który jest postacią niezwykłą na tej ziemi. Mistyczną, niemal mesjańską, widzącą świat inaczej niż wszyscy śmiertelnicy. Dostrzega nieskończoność, odkrywa swoje powinowactwo z naturą, a w tej naturze piękno – w którym z kolei rozpoznaje odblask samego Boga. Bo artysta to ten, który stoi u bram wieczności, a swoją sztuką nie tylko piękno ukazuje i w pewnym sensie unieśmiertelnia, ale tę bramę uchyla i pozwala nam zajrzeć na drugą stronę, w owe „jasności promieniste”. Nawet za cenę szaleństwa i przedwczesnej śmierci.
Co jednak najbardziej zaskoczyło mnie w filmie Schnabla, to nawet nie scena po napisach (a raczej w ich trakcie), ale fakt, że przełamał on dotychczasowe spojrzenie na Van Gogha jako postać wyłącznie tragiczną. Choć jego historia kończy się fatalnie i jest oczywiście niezmiennie smutna, nie jawi się nam ona tutaj jako przytłaczająca. Film nie przyjmuje specjalnie oskarżycielskiego tonu i nie popada w sentymentalną płaczliwość. Nie użalamy się nad Vincentem. Jest on wprawdzie człowiekiem cierpiącym, ale jednak spełnionym i pełnym pokoju. I ten pokój, dzięki sztuce kina, udziela się również widzowi. Bo przecież sztuka pozwala i na to.
Van Gogh. U bram wieczności
Tytuł oryginalny: „At Eternity’s Gate”
Rok: 2018
Gatunek: Biograficzny, dramat
Kraj produkcji: Francja / Irlandia / Szwajcaria / USA / Wielka Brytania
Reżyser: Julian Schnabel
Występują: Willem Dafoe, Oscar Isaac, Emmanuelle Seigner i inni
Dystrybucja: Against Gravity
Ocena: 3,5/5