Za nami kolejna bardzo udana edycja Nowych Horyzontów. Który to już raz… ale za każdym razem smakuje inaczej i równie dobrze. W tym roku doceniliśmy zarówno świetne retrospektywy (szczególnie Shūji Terayama i Olivier Assayas), jak i nowości z konkursu głównego i sekcji tematycznych. Cieszymy się, że część z nich już ma zapowiedziane premiery kinowe, a co do reszty mocno trzymamy kciuki za dystrybutorów kinowych i wydawców DVD/BD/VOD, by podjęli się tego wyzwania. Chyba tylko pisanie recenzji ułatwi nam oczekiwanie na następną edycję, więc spodziewajcie się ich niedługo. To jeszcze nie koniec naszej przygody z tegoroczną edycją.
10. Ghost Tropic (2019, reż. Bas Devos)
Bruksela – nie tylko stolica Belgii, ale także siedziba Unii Europejskiej i NATO, centrum Starego Kontynentu, tygiel narodów. Nawet nazwy ulic są tu pisane w dwóch językach, by nie urazić żadnej z dwóch wspólnot: Walonów i Flamandów. Multikulturalna metropolia jako handlowa potęga zawsze pozostawała otwarta na przybyszy z różnych zakątków świata. Jednym z osiadłych tu imigrantów jest Khadija – muzułmanka, matka, sprzątaczka.
Pewnego dnia kobieta zasypia w metrze i jedzie na ostatnią stację. Jest środek nocy, ona bez gotówki, w nieznanej dzielnicy. Rozpoczyna się survival pod tytułem “O kobiecie, która wraca nocą sama do domu”. Reżyser Bas Devos igra z przyzwyczajeniami i stereotypami. Podrzuca nośny obraz postaci przemykającej między plamami ciemności a wyspami światła latarni. Kręcone kamerą 16 mm brukselskie przedmieścia jawią się jako mroczne i osamotnione. Zewsząd może czyhać niebezpieczeństwo. Z pozoru bezbronna i słaba bohaterka co rusz zostaje wystawiana na próbę, ale jej żywa osobowość, zaradność i dobre serce otworzą wiele zamykających się drzwi. Jak to po zmroku na swej drodze napotka wyrzutków społeczeństwa, tych których Stephen Frears nazwał kiedyś niewidocznymi: stróżów nocnych, ekspedientki całodobowych marketów, bezdomnych. W większości są to podobni jej tułacze z innych krajów, biedacy szukający bezpiecznej przystani w asfaltowej dżungli.
Autor “Violet” nie pozostawia wątpliwości, że frapuje go liczna reprezentacja imigrantów w Belgii. Po prezentowanych w Berlinie i zmieszanym z błotem “Hellhole”, gdzie badał nastroje po tragicznych wydarzeniach z roku 2016. Zamachy terrorystyczne odmieniły bowiem oblicze gościnnej dotąd Brukseli. W “Ghost Tropic” Bas Devos stara się poskładać z okruchów dawnej sielanki obraz dający choć trochę nadziei na przyszłość. Być może ludzka solidarność w obliczu regresu neoliberalnego społeczeństwa to ostatnia deska ratunku.
9. Koko-di Koko-da (2019, reż. Johannes Nyholm)
„Koko-di Koko-da” to tytuł utrzymanej w radosnym tonie francuskiej piosenki dla dzieci, w której kogut nie może już więcej zaśpiewać, bo jest martwy. W nowym filmie Johannesa Nyholma pod tym samym tytułem również dominuje makabryczny nastrój mrocznego thrillera na miarę „Funny Games”, z posmakiem horroru home invasion. Podobnie jak u Michaela Hanekego, tutaj również nękane jest małżeństwo. Dla odmiany, u Szweda zagrożeniem nie jest dwójka nastolatków, ale inwazja postaci wyjętych z baśni, bohaterów niewinnej melodyjki wgranej na pozytywkę. Tak jak mechanizm z korbką zamknięty w blaszanym pudle nakręcony, wygra swoją melodię na nowo, tak małżeństwo po przejściach musi ponownie stawiać czoła złemu losowi. Jest to utrudnione, gdy złowieszcze stwory czyhają w lesie i próbują zabić. A kto by się spodziewał, że w roli najeźdźcy napotkamy stworzenia o przyjaznym obliczu, złośliwe chochliki wyjęte z sennego koszmaru dziecka? Para zyskuje większą świadomość swojego związku w miarę jak usiłuje wydostać się ze swego okropnego położenia. Po drodze uciekają też od siebie, od widma traumy z przeszłości.
Mimo że baśniowa atmosfera wprowadza lekkość i dystans do tej mrocznej historii, a nadużywany zabieg pętli czasu wywoła w końcu nerwowy śmiech na ustach widza, niekontrolowany strach przed biwakowaniem po seansie jest gwarantowany.
8. Demonlover (2002, reż. Olivier Assayas)
Co roku na Nowych Horyzontach z wielką uwagą wypatrujemy retrospektyw. Pozwalają nam one nie tylko odkryć nowych twórców, ale też poznać nieoczywiste i mniej znane produkcje znanych reżyserów. Tym drugim przypadkiem jest „Demonlover”, czyli wielkie odkrycie retrospektywy Oliviera Assayasa i film numer 8 naszego topu. Film, który w 2002 roku przyniósł uznanemu operatorowi Denisowi Lenoirowi jedyne w karierze wyróżnienie festiwalu Camerimage (Brązową Żabę).
W „Demonloverze” Assayas kontynuuje swoją zabawę formą i gatunkami, chcąc przygotować tym razem swoiste epitafium dla lat 90. Ze względu na zawiłość fabuły i mnogie zwroty akcji ciężko pisać o historii w tym konkretnym filmie. Jest to thriller w duchu neo-noir, który dzieje się w świecie dystrybutorów japońskich animacji dla dorosłych, a fabuła osnuta jest wokół walki o prawa do światowej dystrybucji produkcji japońskiego studia TokyoAnime. Assayas łączy tu próby podjęcia dyskusji na temat zepsucia kapitalizmu i upadku ograniczeń w erze totalnej globalizacji z bezwstydnym kampem, tak kuriozalnie złymi, że aż wybitnymi dialogami i zabójczo kreatywnymi pomysłami. „Demonlover” to także świetna obsada z Connie Nielsen jako bezwzględną podwójną agentką, Charlesem Berlingiem w roli wcielenia mizoginii korporacyjnego świata czy Chloë Sevigny wcielającą się w jedną z najbardziej tajemniczych i fascynujących kobiet-enigm w historii kina.
Film Assayasa to coś całkiem innego, kino typowo nowohoryzontowe, pokazujące widzom coś, czego ci nigdy by się nie spodziewali. Chociaż tak teraz, jak i podczas premiery przed prawie dwiema dekadami ten film niezwykle dzieli widzów i krytykę, to koło „Demonlovera” nie można przejść obojętnie.
7. Ray & Liz (2018, reż. Richard Billingham)
Debiutujący jako reżyser Richard Billingham, z wykształcenia malarz, z zawodu fotograf, zaprosił nas w intymną podróż do swojego prywatnego świata. Świata migawek z wczesnego dzieciństwa, pożółkłych fotografii z albumu rodzinnego, które tu zyskują nowy blask. Kadry z “Ray & Liz”, podobnie jak prace z wcześniejszego zbioru “Ray’s a Laugh” sprzed kilkunastu lat, wykonane, gdy rodzice artysty nadal żyli, są bardzo estetyczne, pełne żywych barw, a jednocześnie powodują ciarki i niemal bezpośrednio przywołują zatęchły odór starych ścian, podłego wina i tanich papierosów.
Choć przeczytanie skrótów fabuły, wychwycenie podstawowych kluczy pt. brytyjska klasa robotnicza, czasy taczeryzmu, dysfunkcyjna rodzina, nakazywałoby każdemu szanującemu się filmoznawcy natychmiast odwołać się do tradycji kina społecznego spod znaku Mike’a Leigh czy Kena Loacha, to w filmie Billinghama przede wszystkim czuć miłość do malarstwa. Twórca przyznaje się nie tylko do podpatrywania ze scen rodzajowych niderlandzkich klasyków, ale nawet rodzimych pejzażystów, z Constable’em na czele. Szuka piękna, urzekających dla oka kompozycji w doświadczeniach przecież tak traumatycznych, związanych z rodzicielskim zaniedbaniem, nieustannymi kłótniami oraz strachem, zupełnym brakiem poczucia bezpieczeństwa w otoczeniu najbliższych. Jego autobiograficzne dzieło nie jest donosem na rodziców, a naprawdę wrażliwym i wyrozumiałym portretem ciężarów codzienności, zmagań z nałogiem, ubóstwem czy bezrobociem, które nigdy jednak nie porzuca perspektywy wyalienowanego i niegotowego na niesione brzemię chłopca. Artysta zadedykował obraz swoim dzieciom, aby także one zrozumiały go bardziej jako drugiego człowieka i zapamiętały, jak ważne jest wstrzymanie się od pochopnych osądów na temat innych istot ludzkich, choćby ze względu na przynależność klasową.
Jeśli “Ray & Liz” nie było najlepszym obrazem konkursu głównego, to być może chociaż tym najbardziej poruszającym.
6. In Fabric (2018, reż. Peter Strickland)
Nowy film Petera Stricklanda zagościł na Nowych Horyzontach w sekcji „Mistrzowie” i chociaż sam przybiłbym pieczątkę takiemu mianowaniu reżysera (chociażby za genialne „Berberian Sound Studio”), to jego najnowszy obraz lepiej sprawowałby się w sekcji „Nocne Szaleństwo”, która słynie z bezkompromisowych, odważnych i – o wielka oczywistości — szalonych projektów.
To już czwarty pełnometrażowy film fabularny Brytyjczyka i czwarte posłanie widza w objęcia rozkochanego w emocjonalnej brutalności i intensywnych kolorach stylu. Tym razem będzie to czerwień sukienki, którą nabywa Sheila, kobieta w średnim wieku szukająca w życiu odrobiny ciepła i partnerstwa. W ten sposób zostaje zaplątana w sieć dziwności, która rozpościera się gdzieś pomiędzy jej trudną stacją domową a karykaturalnie wręcz staroświeckim i obwieszonym przecenami domem mody. Oczywiście zwykła sukienka i związki byłyby okropnie nudne, tak więc za wszystkim musi czaić się śmierć, obsesja, komentarz na temat konsumpcjonizmu i czarny jak kozioł humor.
Strickland całymi garściami czerpie z włoskiego kina giallo/gore i z prędkością karabinu maszynowego cytuje wizualnie Argento oraz Bavę, ale nigdy nie pozostawia cytatu w pustce. Miesza zakurzone stylistyki i wydobywa z nich cudownie brzmiący we współczesności kicz i absurd, które stają się integralną częścią świata przedstawionego i zarysowują wszystko swoją soczyście grubą, krwawą kreską. Na dokładkę, nie biorąc żadnych jeńców, twórca „Duke of Burgundy” wrzuca na ekran sceny przesączone niepokojącym erotyzmem oraz diabelską symboliką.
Oczywiście można zarzucić, że działo, z którego bombarduje nas Peter Strickland, w okolicach połowy seansu zaczyna strzelać ślepakami lub ponownie trafia w już dobrze zdruzgotane przyzwyczajenia i oczekiwania. Jednakże nadal mało która produkcja na całym festiwalu mogła zapewnić tyle czystej, kinofilskiej przyjemności i wizualno-narracyjnych ciarek. Niech żyje wielka wyprzedaż!
5. Portret kobiety w ogniu (2019, reż. Céline Sciamma)
W naszej topce nie mogło zabraknąć „Portretu kobiety w ogniu”. Najnowszy film Céline Sciammy nagrodzony na festiwalu w Cannes Złotą Palmą za scenariusz prezentowany był na Nowych Horyzontach w ramach sekcji Pokazy Galowe.
Od debiutanckiego filmu reżyserki („Lillie wodne”) minęło 12 lat i od tego czasu zdążyła ona zbudować sobie image artystki mocno zaangażowanej społecznie. Kobieta chętnie opowiada historie trudnego dojrzewania młodzieży z marginesu społecznego i dzieci przedmieść. Podobne elementy pojawiają się kolejno w „Chłopczycy”, „Girlhood” oraz animacji „Nazywam się Cukinia”, której reżyserka jest scenarzystką. Najnowsze dzieło jest więc sporą odskocznią od dotychczas wypracowanego schematu, co sama autorka zdaje się podkreślać w wywiadach.
„Portret kobiety w ogniu” nie jest kolejną historią o tym, że dla odważnych kobiet nie ma rzeczy niemożliwych, nie jest też typowym kinem kostiumowym czy historycznym. Jest to pewnego rodzaju fantazja, hołd oddany malarkom historii, tym znanym i tym zapomnianym. Jest to jedno wielkie uogólnienie, oderwane od realiów historycznych, przy jednoczesnym ich zachowaniu. Próba opowiedzenia odwiecznej historii kochanków, osadzonej w XVIII wieku, językiem współczesnej kobiety. Co więcej, z pomocą przychodzi zastęp utalentowanych aktorek, przede wszystkim Noémie Merlant i Adèle Haenel, a także autorka malowniczych zdjęć – Claire Mathon. Razem tworzą dzieło, wobec którego ciężko jest przejść obojętnie.
4. Extreme Private Eros: Love Song (1974, reż. Kazuo Hara)
Jedno z moich największych tegorocznych nowohoryzontowych zaskoczeń. O dokumencie Kazuo Hary „Extreme Private Eros: Love Song” nigdy wcześniej nie słyszałem, dopóki ni stąd, ni zowąd nie pojawił się w Nocnym Szaleństwie. Jeszcze większa konsternacja zapanowała u mnie, gdy z opisu nijak nie wynikała przynależność do tej sekcji. Nie zdziwiłem się więc zbytnio, gdy przed seansem o nietypowej godzinie 19 nie usłyszałem hałasu otwieranych butelek i puszek piwa. Pojawił się za to sam reżyser, równie zdziwiony jak widzowie, ale i dostarczający po filmie jednego z lepszych Q&A w moim życiu.
Sam twórca jest również jednym z bohaterów filmu, ustawiając na głównym planie swoją byłą partnerkę życiową, 26-letnią Miyuki Takedę, która po kilku latach związku zabrała ich syna i postanowiła zacząć życie od nowa na Okinawie. Nie mogąc sobie z tym poradzić, Hara wziął kamerę i pojechał do niej, by tworząc film przepracować utratę ukochanej. Tworzony niemal domowymi metodami dokument (chwilami nieostry obraz i problemy z synchronizacją dźwięku) stawia na szczerość i otwartość. Nakręcony z potrzeby ducha reżysera potrafi złapać za serca widzów. Szokuje (choć bardziej w latach 70. oczywiście) ukazaniem nowocześnie, feministycznie myślącej kobiety, jej potrzeb seksualnych i wyrażania emocji tak wypieranych w ówczesnej Japonii. Będąc w związku z kobietą, a następnie z czarnoskórym mężczyzną skazała siebie i dzieci (w tym jednego czarnoskórego) na nieakceptację środowiska. Obserwujemy łamiące tabu sceny nagości, w tym najbardziej zapadającą w pamięć pokazującą poród.
Dla takich seansów jeżdżę co roku na Nowe Horyzonty.
3. Parasite (2019, reż. Bong Joon-ho)
Bong Joon-ho postanawia powtórzyć to, co udało mu się w hollywoodzkim filmie “Snowpiercer: Arka przyszłości“, pod płaszczykiem rozrywkowego kina gatunkowego, przemyca analizę problemów klasowych współczesnego świata. Tym razem nie sięga jednak po poetykę fantastyczno-naukową, ale decyduje się na brutalny thriller osadzony w normalnym koreańskim mieście. W którym, żyjący w suterenach biedacy, mijają się co dzień na ulicach z bogaczami zamieszkującymi podmiejskie wille.
Głównymi bohaterami “Parasite” są członkowie ubogiej rodziny, którym natrafiła się okazja, do znacznego podniesienia jakości swojego życia. Zmiana zaczęła się niewinnie, syn Ki-woo został polecony przez swojego przyjaciela, do pracy jako korepetytor córki bardzo zamożnego małżeństwa. Wykorzystując nadarzające się okazje, a także naiwność swoich chlebodawców z czasem na posadach u nich znajduje się cała rodzina chłopaka, a sposób w jaki osiągają ten cel przypomina kryminalną intrygę. Niestety, jak przystało na oszustów muszą oni chronić swoich tajemnic, a także walczyć z osobami, którym mogłoby zależeć na ich zdemaskowaniu. Na skutek pewnego konfliktu interesów, do którego dochodzi w dalszej części dzieła twórcy “Okji”, atmosfera się zagęszcza, a eskalacja przemocy staje się kwestią czasu.
Film Bonga ogląda się naprawdę świetnie, tempo nie pozwala widzowi na chwilę nudy, intrygi są przemyślane w najdrobniejszych detalach i poprowadzone w sposób efektowny, chociaż momentami można powiedzieć, że wykładający widzowi wszystko na tacy, bez poszanowania dla jego inteligencji. Dodatkowej rozrywki podczas seansu dostarcza zabawa formą kina gatunkowego jak i sposobami narracji. Bez cienia wątpliwości “Parasite” ma w sobie sporo świeżości i jest kapitalnie zrealizowany. Jednak, zwłaszcza na tle innych propozycji festiwalu, trochę brakuje mu arthousowego ducha.
2. Długa podróż dnia ku nocy (2018, reż. Bi Gan)
Świat marzeń sennych od zawsze fascynował psychologów i stanowił inspirację dla filmowców. Zarówno kino rozrywkowe, jak i artystyczne regularnie sięga po narrację opartą na oniryzmie, zaburzającą porządek czasoprzestrzenny i ciągłość przyczynowo-skutkową. W końcu żadne inne medium nie jest w stanie tak dokładnie odzwierciedlić poetyki snu. Młody chiński reżyser Bi Gan, korzystając z dorobku mistrzów, rewolucjonizuje i zabierając nas w “Długą podróż dnia ku nocy” zaciera granice między tym co rzeczywiste, a tym co wyśnione. Istotą filmu jest wyraźny podział na dwie części, zupełnie różne formalnie i uzupełniające się wzajemnie.
Pierwsza to reminiscencje, powrót protagonisty – Luo Hongwu – do Kaili, ze względu na śmierć ojca. Bohater balansujący na granicy jawy i snu przypomina sobie o dawnej miłości, która zdaje się być powiązana ze śmiercią przyjaciela zwanego Kocurem, który zginął z rąk gangsterów. Jego poetycko snute z offu opowieści sugerują, że zatracił on całkowicie poczucie czasu, lawirując między teraźniejszością, przeszłością i potencjalną przyszłością. Gdy swobodne dryfowanie przez umysł protagonisty zaczyna lekko kołysać i rozmywać percepcję widza, w drugiej godzinie następuje prawdziwe tąpnięcie. Luo odwiedza kino i zakłada trójwymiarowe okulary, a my w tym momencie (jak informowała plansza na początku filmu) powinniśmy zrobić to samo. Wtedy chwilowo zaciera się granica między twórcą a odbiorcą i zaczyna się najprawdziwsza magia srebrnego ekranu. Wjeżdża plansza tytułowa (!), co wskazuje na to, że właściwa podróż dopiero się zaczyna. Faktycznie, mur oddzielający jawę i sen zostaje permanentnie zburzony, a dalszą akcję obserwujemy w olśniewającym mastershocie, zrealizowanym w prawdopodobnie najbardziej zasadnym użyciu technologii 3D w historii kina. Nie służy tu ono zwielokrotnieniu wrażenia wywołanego przez wyszukane efekty specjalne, a zwiększeniu immersji w wejściu razem z bohaterem w stan eksterioryzacji. Zaczyna się prawdziwe out-of-body experience!
1. Rzućmy książki, wyjdźmy na ulice! (1971, reż. Shūji Terayama)
Na szczycie naszej nowohoryzontowej topki znalazł się obraz sprzed niemal pół wieku autorstwa artysty zmarłego ponad trzydzieści lat temu. Być może to po części zasługa najlepiej przygotowanej retrospektywy tegorocznej edycji festiwalu, niewątpliwie pomogły rzetelne i bogate w detale prelekcje (w tym jedna śpiewana), a że w redakcji zawsze sporymi względami cieszyła się kinematografia azjatycka, to król mógł być tylko jeden.
Shūji Terayama – prowokator, poeta, eseista, hazardzista, dramatopisarz, fotograf, grafik, reżyser teatralny i filmowy; założyciel awangardowej trupy teatralnej Tenjō Sajiki; artysta totalny, niezłomny ikonoklasta badający granice między sztuką a życiem. To nie najsłynniejszą „Wiejską ciuciubabkę”, oniryczne „Żegnaj, Arko!” ani francuskie „Owoce namiętności” wybraliśmy na film festiwalu, a błyskotliwy, niepokorny, zachwycający debiut – „Rzućmy książki, wyjdźmy na ulice!” z 1971 roku. Dzieło, które rzuca widza na głęboką wodę wyobraźni, metody i języka Terayamy, a zamiast podawać koła ratunkowe, wciąga odbiorcę coraz bardziej pod powierzchnię. A tam – burzenie czwartej ściany, frenetyczny teledysk, monochromatyczne eseje, surrealne wizje, alegoryczne ballady, samoświadoma aura improwizacji. Ważniejsze od ciągłości przyczynowo-skutkowej staje się oddanie emocji bohatera, personifikacji pokolenia nastoletnich wagabundów z otwartymi ranami zadanymi przez historię. Okrzyki protestujących tokijskich studentów i huk amerykańskich odrzutowców zlewają się z szumem morskich fal, buddyjskimi sutrami, brzękiem gitar elektrycznych i płaczem nastolatki. Bólowi inicjacji towarzyszy rozpad rodziny, degradacja dawnych wartości i struktur, a z egzystencjalnej pustki dobiega przejmujący krzyk – rozpaczy, bezsilności, rozczarowania, zagubienia; krzyk pełen młodzieńczej energii, ale i pobrzmiewający dezorientacją życiowych poszukiwań.
Terayama słyszy ten wrzask gdzieś w brudnych zaułkach, rozpadających się chatkach na poboczu torowiska, na wielkomiejskim skrzyżowaniu, w domu publicznym i domu rodzinnym. Jednocześnie nie obciąża wypowiedzi ciężarem społecznego manifestu, gdyż woli bawić się formą, przekraczać granice, przełamywać nastroje, kpić z konwencji, eksplorować zakamarki własnej pamięci, biografii i fiksacji. Podkreślać paradoksy, rozniecać wątpliwości, podkręcać groteskę, a na pytania o ambiwalencję życiowych problemów odpowiadać makabrycznie: rzućcie książki, zabijcie matkę, ucieknijcie z domu, wyjdźcie na ulicę, pójdźcie na mecz bokserski. I obejrzyjcie film. Bo niby czemu nie?