Draw me like one of your French girls – recenzja filmu „Portret kobiety w ogniu”

W tle pobrzmiewają potężne dźwięki zamaszystych pociągnięć smyczków z ostatniej części “Lata” Vivaldiego. Obserwujemy profil samotnej kobiety, jej gardło ściśnięte, a ona jakby całą sobą bezskutecznie próbuje powstrzymać potok łez i towarzyszące mu grymasy prawdziwego, choć przecież nie fizycznego, bólu. Bólu straty, w którym zmuszeni jesteśmy współuczestniczyć do ostatnich nut, wyciemnienia kadru i napisów końcowych. Jeśli do tej pory widz miał jeszcze jakieś wątpliwości, że ogląda coś wybitnego, albo co najmniej nietuzinkowego, to właśnie powinny zostać rozwiane.

A przecież ledwie skończyliśmy kontemplować uderzające obrazy poprzedniej sceny, między innymi niecodzienną interpretację mitu o Orfeuszu i Eurydyce, prawdopodobnie spod pędzla jednej z tych artystek sprzed Fridy, których nazwisk nie znamy, a ich twórczość została niesprawiedliwie pominięta, bądź zawłaszczona. W ostatnich minutach “Portretu kobiety w ogniu” Céline Sciamma nie tylko bezlitośnie rozdziera nasze serca druzgocącą, emocjonalną “kropką nad i” opowieści, której finał de facto znaliśmy od pierwszej sceny, ale i wręcz nawołuje do przepisania na nowo historii, wróć, herstorii sztuki. Idzie kilka kroków dalej niż Paul Thomas Anderson w swojej subwersji archetypu muzy, jaką była “Nić widmo”, bo całkowicie odcina się od opresyjnych narzędzi podglądackiego “męskiego spojrzenia”, o którym cztery dekady temu pisała Laura Mulvey.

Unika przedstawieniowych klisz w sposobie eksponowania ciała kobiecego, skupia się na trudach szczerego dialogu, budowania intymności i zaufania w siostrzanych relacjach, niepasujących do zastanych struktur społecznych. W końcu, choć centralnym źródłem konfliktu w opowieści jest małżeństwo i spodziewalibyśmy się, że chociaż część rozmów będzie dotyczyć przyszłego męża, to reżyserka decyduje się dopuszczać do głosu właściwie wyłącznie “drugą płeć”. Nie wydało mi się to wcale tak wywrotowym ruchem, aż nie spotkałem się po pokazie filmu z oburzonymi głosami, dostrzegającymi w tej ewidentnej marginalizacji, epizodyczności ról męskich, przejawy radykalnego feminizmu. O, ironio.

Jeśli jednak podjąć jeszcze jedną próbę „ideologicznego” osadzenia filmu Sciammy, to niewielkim spoilerem byłoby w tym przypadku arbitralne nadanie mu łatki filmu LGBT. Rozgarnięty widz dość szybko się zorientuje, że relacja portrecistki Marianne (Noémie Merlant) ze zmuszoną do zawarcia zaaranżowanego małżeństwa w miejsce siostry Héloïse (Adèle Haenel) raczej nie ograniczy się do profesjonalnej transakcji i platonicznej wymiany spojrzeń. Również i do tego aspektu można by przypisać pewną grę z konwencjami. Bo choć to prawda, że kino queerowe, także w mainstreamie, powoli odchodzi od martyrologii i powielania tematu prześladowań (“Tamte dni, tamte noce”, “Twój Simon”), to popularniejsze filmy ściślej lesbijskie (“Carol”, “Nieposłuszne” czy rodzima “Nina”) już niemal zawsze splecione są z narracją oporu przeciwko patriarchatowi i wyłamywania się ze struktur rodzinnych, a także związaną z tym stygmatyzacją społeczną.

“Portret” wpisuje się niejako w ów dyskurs, ale też go komplikuje i rozmywa, przede wszystkim umiejscawiając akcję w XVIII-wiecznej Francji, gdzie faktycznie jedynymi słusznymi wyborami życiowymi dla kobiety wydawały się pozbawione miłości małżeństwo z rozsądku albo klasztor. I choć w istocie, Héloïse zostaje zmuszona do wykorzystania jedynych dostępnych dla niej środków sprzeciwu (odmowa pozowania do portretu ślubnego), to jednak wspomniany brak zainteresowania autorki bohaterami męskimi, uwalnia opowieść od jednoznaczności — mężczyzna nie jest brutalem, potworem z szafy, a raczej kimś, kto po prostu wypełnia swoją społeczną powinność, nieuchronną koniecznością. Samo małżeństwo wisi jak jakieś niewypowiedziane fatum dla niezależnej bohaterki, adekwatnie do mitologiczno-literackiej otoczki filmu Sciammy. Pojawia się też wspomniany wątek klasztoru, którego przyszła żona arystokraty z Mediolanu była adeptką, związany przecież także z upragnionym towarzystwem innych kobiet, a nie tylko, jak niewinnie, choć i wymownie podśpiewywała siostra Małgorzata w “Matce Joannie od Aniołów”, ucieczką od patriarchalnej przemocy:

Miałby mnie mój miły
Buzdyganem chłostać,
Zbije mnie niebogę,
Wolę mniszką zostać.
Wieręć już w klasztorze
Z mniszkami na chórze,
Niż zbierać od męża
Razów na mej skórze

Sam wątek romansu pomiędzy kobietami, choć pozostaje sercem filmu i został poprowadzony z niezwykłą subtelnością, oparty na znaczących przemilczeniach, delikatnych gestach oraz wolny od melodramatycznych klisz, to nie jest bardziej istotny niż ogólna idea siostrzeństwa, kobiecej solidarności. Szczególnie uwidacznia się to na przykładzie wątku służki i chałupniczej aborcji, rozegranego z ponadprzeciętną wrażliwością, realizmem i przy tym ściśle związanego z wyjściowym tematem “herstorii nieopowiedzianych” — scen, których raczej nie zobaczymy na obrazach, ani nie przeczytamy o nich w literaturze tego czasu.

Mamy do czynienia wcale nie z oskarżycielskim, “anty-męskim” manifestem feministycznym, a po prostu krytyczną “wypowiedzią kobiecocentryczną” (idąc za Małgorzatą Radkiewicz), która podejmuje próbę reinterpretacji wizji rzeczywistości z dostępnych źródeł faktograficznych i tekstów kultury. Przede wszystkim jednak, francuska reżyserka znana jest z niespotykanej empatii, umiejętności pisania autentycznych bohaterek, zbliżania widzów do nich, wprowadzając atmosferę poufałości. Czy jest to niebinarna “Chłopczyca”, czy czarnoskóre nastolatki z “Girlhood” czy w końcu Marianne, Héloïse i Sophie — Sciamma wierzy w siłę ich charakterów, potrzeby zwerbalizowania pragnień, tak długo represjonowanych.

Przy tym całym rozpływaniu się nad emocjonalną siłą i gęstością potencjalnej intelektualnej refleksji na temat filmu, może wręcz nie starczyć miejsca, by opisać na jak wielu poziomach “Portret” jest niezwykły. Precyzyjne kompozycje kadrów stworzone przez Claire Mathon, z wyrazistymi konturami i częstym wykorzystaniem naturalnego światła, budzą skojarzenia ze scenami rodzajowymi niderlandzkich mistrzów, przede wszystkim Vermeera. Zarówno w stronie wizualnej, jak i konstrukcji opowieści, odczuwalne są też silne wpływy romantyzmu, a szczególnie tradycji gotyckiej i jej kontynuatorów w historii kina (powszechne skojarzenia widzów z “Rebeką” Hitchcocka). Duże zbliżenia intensyfikują poczucie intymności w scenach największej bliskości bohaterek, a także ponownie łamią wojerystyczne konwencje języka kina i przyzwyczajenia odbiorcze — kluczowe jest postawienie odbiorcy w centrum akcji, odmawianie mu standardowych uciech wizualnych, a seksualna relacja między kobietami jawi się nam jako daleka od tradycji zawłaszczającego spojrzenia, dominacji, egoistycznej zasady przyjemności, oparta przede wszystkim na wzajemności i dyskretnej komunikacji.

Do tego nie sposób przecenić absolutnego tour de force, jakie prezentują tutaj obie odtwórczynie głównych ról, bo nie mówimy przecież tylko o tej popisowej, finałowej scenie, przywołanej na samym początku recenzji. Nieprzyznanie im do tej pory żadnych nagród aktorskich można poczytywać tylko jako skandal. Od każdego elementu “Portretu kobiety w ogniu” bije kubrickowska perfekcja, przez co można filmowi wybaczyć jego jedyną wadę — nieczęste acz obecne, nadmierne kierowanie uwagi widza na kluczowe detale i wykładanie na tacę, nie tak przecież trudnych do odczytania, odniesień kulturowych. Można, bo oprócz tego to prawdopodobnie najbardziej konsekwentna artystycznie i wartościowa wypowiedź kobieca w kinie od czasu wczesnej twórczości Julie Dash.

 
Dawid Smyk
Dawid Smyk

Portret kobiety w ogniu

Tytuł oryginalny: „Portrait de la jeune fille en feu”

Rok: 2019

Gatunek: kostiumowy, melodramat

Kraj produkcji: Francja

Reżyserka: Céline Sciamma

Występują: Noémie Merlant, Adèle Haenel, Luàna Bajrami i inni

Dystrybucja: Gutek Film

Ocena: 4,5/5

złoty bilet