Gościnny raport Macieja Hanusa – Berlinale 2023

Kilka dni temu zakończyła się 73. edycja Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie. Tegoroczna edycja okazała się niezwykle obfita w kinowe olśnienia, pozytywnie zaskakując publiczność zgromadzoną w ogromnych salach stolicy Niemiec. Warto jednak przyjrzeć się także kilku dość głośnym pozycjom, które pomimo obiecujących nazwisk w obsadach nie zawsze były w stanie podbić serca festiwalowych widzów oraz poświęcić chwilę uwagi prawdziwej perle odkrytej na samym dnie sekcji Encounters. Oto mój mały przewodnik po wzlotach i upadkach najnowszej odsłony Berlinale.

FILM OTWARCIA

SHE CAME TO ME (reż. Rebecca Miller)

Na przestrzeni kilku ostatnich sezonów możemy zaobserwować dość zaskakującą tendencję do otwierania najważniejszych festiwali filmowych obrazami raczej przeciętnymi, żeby nie powiedzieć marnymi. Podobnym przykładem okazuje się najnowsze dzieło Rebekki Miller (Plan Maggie, Ballada o Jacku i Rose).

She Came to Me opowiada historię niskorosłego Stevena (Peter Dinklage) – kompozytora operowego zmagającego się z kryzysem, zarówno twórczym, jak i prywatnym. Po kolejnej udanej premierze egocentryczny artysta poszukuje nowych inspiracji, które niespodziewanie znajduje w pozamałżeńskim łożu. W tym samym czasie jego żona Patricia (Anne Hathaway) zatrudnia do pomocy polską gospodynię Magdalenę (Joanna Kulig) i odkrywa nową duchową ścieżkę. Sprawy komplikują się jeszcze bardziej, gdy syn Patricii – Julian (Evan Ellison) zaczyna spotykać się z Terezą (Harlow Jane), córką Magdaleny. Wszystkie wątki zaczynają się łączyć, a kolejne napięcia wytwarzające się między bohaterami eksplodują falą gagów i niezręcznej groteski.

Luźna amerykańska satyra kładzie też nacisk na absurdalny podział klasowy XXI wieku, wyśmiewa codzienne problemy intelektualnych elit i zestawia je z mniej lub bardziej barwną rzeczywistością szarych ludzi. Pełno tu stereotypowych żartów takich jak słynny „przerost formy nad treścią” często zarzucany współczesnym inscenizacjom operowym lub polska aktorka doceniona na arenie międzynarodowej w roli niedocenionej polskiej sprzątaczki. Lekki humor z pewnością rozbawi widzów, oczekujących prostej rozrywki. Nieco bardziej wymagający odbiorcy mogą poczuć delikatny niesmak pozostający po klasycznej, przyozdobionej gwiazdorską obsadą komedii, otwierającej bądź co bądź jeden z największych festiwali filmowych na świecie.

KONKURS GŁÓWNY

BLACKBERRY (reż. Matt Johnson)

Któż by się spodziewał, że w 2023 roku powstanie film o marce telefonów BlackBerry?

Dla Matta Johnsona (Operacja Avalanche) – reżysera oraz odtwórcy roli Douga – historia kultowego przodka iPhone’a umożliwia mały powrót do lat 80. i 90., a także szerokie pole do humorystycznej wizji losów informatycznego imperium, które swego czasu doczekało się swoich 5 minut. Już w pierwszej scenie poznajemy głównego bohatera, Mike’a Lazardisa (Jay Baruchel), założyciela Research In Motion Limited, który wraz z przyjacielem Dougiem nieudolnie stara się przedstawić swój projekt jednej z telefonicznych korporacji, jednak problem polega na tym, że młodzi informatycy nie mają nawet gotowego prototypu, a ich prezentacja wydaje się zupełnie wyssana z palca.

Chwilę później z powodu HR-owego fiaska zwolniony zostaje również ich rekruter, Jim Balsillie (Glenn Howerton), określany mianem rekina rynku. Biznesmen natychmiast oferuje młodym wizjonerom współpracę finansową w zamian za spory udział w zyskach firmy i posadę jej drugiego prezesa. Handlowe umiejętności Jima oraz kreatywne zdolności techniczne Mike’a łączą się w obliczu wspólnego wyzwania. Mężczyźni dołączają do technologicznego wyścigu, błyskawicznie tworząc od podstaw produkt, markę oraz profesjonalny zespół specjalistów. Nagły zwrot ku wielkiemu światu amerykańskich korporacji nie podoba się jednak Dougowi oraz reszcie dawnych informatyków, przyzwyczajonych do luźnej pracy w przyjacielskiej atmosferze pośród gier komputerowych i wspólnych wieczorów filmowych. Jim bezkompromisowo pcha przedsiębiorstwo do przodu, a wyposażone w dostęp do internetu oraz klawiaturę smartfony BlackBerry rewolucjonizują branżę IT. Mike musi radykalnie zmienić politykę swojej działalności, a co za tym idzie także własną osobowość. Staje przed niełatwym dylematem pomiędzy marzeniami o karierze a wierną przyjaźnią.

Seans BlackBerry od pozostałych „informatycznych biografii” bez dwóch zdań wyróżnia nietuzinkowa dawka humoru, która zdecydowanie uprzyjemnia dosyć przydługi metraż, przekraczający aż 2 godziny. To także książkowy przykład niskobudżetowej realizacji, okraszonej prawdziwym koncertem aktorskim na czele ze znakomitym Glennem Howardem. Mimo, że już sam tytuł i fabuła sugerują repertuar skierowany głównie do komputerowych geeków, to wydaje mi się, że  film ten może okazać się świetną rozrywką dla każdego widza. Czy tak wielki sukces ma szanse przetrwać i utrzymać się długo wokół napierającej ze wszystkich stron konkurencji? Dlaczego dzisiaj nikt nie pamięta marki, która niegdyś była pionierem globalnego rynku telekomunikacji? Po odpowiedź na te pytania odsyłam do kina.

MANODROME (reż. John Trengove)

Losy psychopatycznych morderców zanurzonych w kosmicznej ilości testosteronu historia kina zna na wylot. Zapewne wszyscy widzieli już Noc myśliwego, Taksówkarza czy nawet Fight Club, dlatego kolejny film o męskim socjopacie nie powinien nas niczym zaskoczyć, mimo to John Trengove podejmuje ryzyko i (Inxeba. Zakazana ścieżka) znowu sięga po temat rytualnej inicjacji młodego mężczyzny.

Ralphie (Jesse Eisenberg) to zwykły szary człowiek, spodziewający się dziecka kierowca Ubera, który na co dzień próbuje wiązać jakoś koniec z końcem i utrzymać swoją przyszłą rodzinę. Monotonna rutyna wprawia go jednak w poważne zagubienie i postępującą utratę pewności siebie. Nieustannie obawia się o swoją dalszą przyszłość, zadręczają go niespełnione ambicje, a gdy do tego wszystkiego zaczynają pojawiać się problemy w jego związku z Sal (Odessa Young) czuje, że zupełnie traci grunt pod nogami. Z „pomocą” przychodzi mu przyjaciel, włączając go do tajemniczej sekty przewodzonej przez tatę Dana (Adrien Brody), kultywującej skrajny egocentryzm i wizerunek stereotypowych samców alfa. Ralphiego szybko pochłania świat przybranej rodziny i okultystycznych rytuałów. Przesiąka brutalnością i mizoginią, co przysparza kolejne problemy w jego relacjach z otoczeniem, a finalnie prowadzi do tragicznych skutków.

Film powiela rozmaite kalki wypracowane przez rozmaite thrillery na przestrzeni wielu lat. Skojarzenia ze wcześniej wspomnianymi dziełami Scorsese i Finchera są w pełni uzasadnione, mamy tu w końcu do czynienia z przedziwną hybrydą fabularną powstałych już wcześniej filmów, takich jak Mother Aronofsky’ego czy Dziecko Rosemary Polańskiego. Na wyróżnienie zasługuje jedynie nieoczywista kreacja Jesse’ego Eisenberga, który nareszcie decyduje się na odważną i nieco bardziej wymagającą kreację.

MUSIK (reż. Angela Schanelec)

Filmy Angeli Schanalec (Byłam w domu, ale…; Wyśniona ścieżka) bez wątpienia mogą, czy raczej nawet powinny kojarzyć się widzom z filmowym masochizmem, w końcu trudno zaadaptować się do porozrzucanych, niedokończonych wątków w konwencji slow cinema – nie inaczej jest w tym przypadku.

Music rozpoczynają długie ujęcia klifów, pośród których rozlokowani są kolejni bohaterowie, wszystkiemu towarzyszy kakofonia krzyków. Niebawem dochodzi do pierwszego przypadkowego morderstwa, które prowadzi parę młodych bohaterów – Jon (Aliocha Schneider) i Iro (Agathe Bonitzer) – do lokalnego więzienia, z którego dosyć szybko wychodzą na wolność. Chłopak i dziewczyna próbują ułożyć swoje życie na nowo, w tym celu przeprowadzają się do matki bohatera, gdzie wychowują swoją córkę. Fabuła zostaje przerwana, akcja trafia do samego centrum Berlina. Na Potsdamer Platz dochodzi do domniemanego samobójstwa znanego przedsiębiorcy? Być może polityka? Wątki gubią się razem z narracją. Wszystko chaotycznie przeplata się ze sobą, tworząc niewyjaśnioną, nudną, a przede wszystkim irytującą opowieść, właściwie nie wiadomo o czym.

Same krajobrazy mogą przywoływać na myśl słynną Przygodę Antonioniego, jednak porównanie Music do włoskiego arcydzieła byłoby niewybaczalne. Tym bardziej zaskakująca wydaje się decyzja jury o przyznaniu Angeli Schanelec Srebrnego Niedźwiedzia za scenariusz. Niestety reżyserka ponownie torturuje swoich widzów, zapędzając ich do kolejnego labiryntu swoich pourywanych myśli, dotyczących kruchości życia i śmierci. To zdecydowanie najgorszy film tegorocznej edycji Berlińskiego Festiwalu.

ENCOUNTERS

SAMSARA (reż. Lois Patiño)

Od ostatnich dwóch dekad Kino Azji Południowo-Wschodniej przeżywa prawdziwy renesans. Dzieła twórców takich jak Tsai Ming-Liang czy Apichatpong Weerasethakul przyciągają coraz szersze grono kinowej publiczności. Przebłyskiem tego fenomenu jest hiszpańska produkcja z tegorocznej sekcji Encounters, której akcja została osadzona w Laosie, zatytułowana Samsara.

Buddyjski krąg życia, zawarty już w samej nazwie filmu Loisa Patiño (Czerwony księżyc), to motyw przewodni fabularnej wędrówki po egzotycznej krainie żywych i umarłych. W ciągu blisko dwugodzinnej projekcji zaglądamy do klasztoru dla młodych mnichów, dopiero odkrywających swoje powołanie, odprowadzamy do zaświatów staruszkę, konającą na łożu śmierci, i bacznie podglądamy świat dziecięcych pragnień. Czuły wgląd w świętą kulturę wschodnich wartości dosłownie otwiera nasz umysł, podczas kilkunastominutowego eksperymentu audiowizualnego z pogranicza kina i video-artu, stanowiącego nieodłączny element narracji filmu.

Samsara to przepiękna podróż duchowa, a także czujna próba uchwycenia dalekiej części świata, której jako Europejczycy nie mamy w każdej chwili na wyciągnięcie ręki. W swoim najnowszym dziele Patiño udowadnia, że jest nie tylko znakomitym filmowcem, ale także niezwykłym obserwatorem. Orientalna fascynacja hiszpańskiego reżysera promieniuje tu z każdego kadru.

Maciej Hanus
Maciej Hanus