Fenomen "Planety Singli" w polskim kinie jest czymś niezaprzeczalnym. Pierwsza część przed trzema laty pokazała, że nad Wisłą może powstać świeża i udana komedia romantyczna. Teraz trylogia się kończy, historia Tomka i Ani znajduje szczęśliwe rozwiązanie. Jaki to jest finał?
Odpowiedź brzmi nieudany i to bardzo. Akcja rozpoczyna się jakiś czas po zakończeniu drugiej części, kilka dni przed ślubem protagonistów. Impreza ma się odbyć w rodzinnej wsi postaci granej przez Macieja Stuhra. Bohaterowie zmierzają na wschód z bagażem własnych problemów. Tomek boi się konfrontacji z rodziną, której nie widział od lat, przyszła świadkowa Ola (Weronika Książkiewicz) nie radzi sobie z rolą matki niemowlęcia i czuje brak wsparcia ze strony męża Bogdana (Tomasz Karolak). Jemu z kolei jest źle, bo zmęczona partnerka nie chce się z nim kochać. Z kolei przedstawiona w poprzednich częściach jako rezolutna nastolatka Zośka (Joanna Jarmołowicz) zostaje tym razem sprowadzona do roli comic reliefu, bo przecież miastowa młodzież nie może wytrzymać bez Instagrama, a na Mazurach nawet w drogim hotelu LTE nie dochodzi, a o Wi-Fi można zapomnieć.
Z łatwością można wymienić dwa główne problemy filmu. Po pierwsze jego tempo. Jako że nawet producenci nie traktowali trzeciej „Planety Singli” jako samodzielny byt a zwieńczenie serii, całość ma bardzo dziwną strukturę. Nie sposób tu dokonać żadnego podziału na akty. W zasadzie przez pierwszą godzinę na ekranie nie dzieje się nic poza wprowadzaniem kolejnych postaci, ciągniącymi się w nieskończoność gagami i powtarzanymi po tysiąc razy słabymi żartami. Jak powiedziała mi na ucho podczas seansu pewna dużo mądrzejsza ode mnie osoba: „Ten film to ciągły cringe, lecz tak stabilny i równy, że aż wykańczająco nużący”.
Trudno w tym miejscu uniknąć porównania do „Miszmaszu czyli Kogla Mogla 3”, innej hitowej polskiej komedii romantycznej, która zaatakowała kina w ostatnim czasie. Film Kordiana Piwowarskiego był zły, okropny, fatalny, raniący umysły i zgodnie z tradycją serii dość oślizgły moralnie. Mimo to uważam, że oglądało się go dobrze. Swoją niezgrabnością i dziwnymi pomysłami zaskakiwał, kuriozalne rozwiązania na swój sposób imponowały. Ma potencjał na klasyk złego kina. A dlaczego? Ponieważ nie był nudny. Dbał o to, by zabawić widza, dostarczając co rusz nowe konfuzje, nadzwyczajności i powody do wyśmiania go. „Planeta Singli 3” jest produkcją dużo bardziej kompetentną, lepiej przemyślaną, bardziej składającą się w całość, ale także przez to zdecydowanie nie porywającą. Nawet w kategorii humoru Akin z Jules i Chacińskim schodzą chwilami niżej niż Łepkowska. W produkcji dystrybuowanej przez Next Film pies tylko przez chwilę lizał dildo, tu powracającym gagiem jest duet pies i sztuczna pochwa.
Tu dochodzimy do drugiego grzechu śmiertelnego produkcji dystrybuowanej przez Kino Świat – scenariusza. Ekipa Gigant Films konsekwentnie promuje w Polsce tzw. model włoski, to znaczy tworzenie scenariusza nie poprzez indywidualną pracę jednej czy dwóch osób, ale działania całego zespołu, który wspólnie siedzi, konsultuje i wymyśla. Nie sprawdziło się to już kilka miesięcy temu w „Juliuszu”, ale teraz kwartet Sam Akina, Michał Chaciński, Jules Jones i Alek Pietrzak zawiódł jeszcze bardziej. Dialogi są straszne, co najbardziej rzuca się w oczy chyba w romansie Zośki z najmłodszym bratem Tomka – Wieśkiem (najgorszy wokalista rockowy w Polsce, Jakub Józefowicz). O tym, że polskie kino nie umie pisać młodych, wiemy nie od dziś, ale to, co się wyprawia między „wieśniakiem” a „miastową” to poziom abstrakcji godny „M jak miłość”, w którym zresztą Józefowicz na co dzień występuje. Wydaje mi się, że można za to winić słabą jakość przełożenia z angielskiego, wszak podobnie jak w przypadku poprzedniej części i tutaj skrypt i dialogi powstawały najpierw w języku Szekspira. Także największa wada „Juliusza” jest tu obecna, zapewne przez to, że żadna osoba nie mogła przegłosować swojego humoru: wszystkie dowcipy i gagi są tu bardzo przewidywalne a pointę można zgadywać ze stuprocentową skutecznością po pierwszym wypowiedzianym słowie, a nawet po pierwszych klatkach gagu. Trochę jak utwory po nutkach w „Jaka to melodia?”.
Nawet kiedy akcja w końcówce przyśpiesza, a poszczególne historie zaczynają znajdować rozwiązanie, dzięki czemu film ogląda się zwyczajnie lepiej, twórcy postanawiają zepsuć nagle zyskane dobre wrażenie. Nie tylko nachalną symboliką (to wszak można wybaczyć), lecz ostatecznym obniżeniem jakichkolwiek standardów humoru. Dostajemy zatem zjaranego Karolaka biegającego bez spodni i mówiącego dziwne rzeczy, czy niemówiącego po polsku obcokrajowca, który nagle zaczyna rzucać naszymi wulgaryzmami z mocnym akcentem. Dodatkowo pamiętajcie, że konieczną rzeczą, by rozkręcić polskie wesele na wsi, jest okropny cover „Białej flagi” w wykonaniu wiejskiej kapeli licealistów (i jednego życiowego przegrywa), przy którym cała sala idzie w pogo po czym zaczyna nosić na rękach wykonawców (?!). Zwyczajne polskie wesele.
Kontekst interpretacyjny trzeciej Planety narzuca nam już pierwsza scena. Kamera pokazuje piękne mazurskie jeziora, gdzie już za chwilę zacznie się akcja, a z offu dochodzi nas głos Agnieszki Więdłochy, która opowiada o tym jak zawsze marzyła o perfekcyjnym ślubie. Niczym „dawno, dawno temu, za siedmioma górami” z bajki opowiadanej na dobranoc. Niczym popularny swego czasu zabieg rozpoczynania animacji od ujęcia na książkę z baśniami i wprowadzenia od narratora. Trzecia „Planeta Singli” całkowicie odrzuca jakiekolwiek fatałaszki opowieści realistycznej na rzecz bajki o wyzwoleniu spod jarzma zła i magicznej mocy miłości. Postaci nie działają tu autonomicznie a służą jedynie przekazaniu jakiejś życiowej mądrości, nie mają charakterów a jedynie proste klasyfikujące je cechy (Linda jest zły i fałszywy, Książkiewicz dobra, ale nierozumiana i samotna, Pakulnis naiwna i prostolinijna etc.). Przyjęta baśniowa forma, wzmacniana przez fantastyczne elementy jak rozmowa jednego z bohaterów z drzewem, czy komiczna (prawdopodobnie jedyny naprawdę śmieszny element filmu) postać wszechwiedzącego starego, depresyjnego grabarza, zasługująca na wszelkie pochwały. To film skrojony pod masy, mający zarobić nieprzyzwoite pieniądze, ale przy tym nieść ze sobą swoisty kaganek oświaty. Gdy w finale niepozorny Marcel powala swojego prześladowcę widz odczuwa to, co małe dziecko w chwili gdy Jaś i Małgosia wpychają do pieca Babę Jagę. Sprawiedliwość triumfuje, niewinni wyzwalają się swoją dobrocią spod jarzma zła. Gdy dodamy do tego wszystkiego salę wybuchającą śmiechem podczas kolejnych slapstickowych wpadek Bogdana czy Radka, trudno nie dojść do konkluzji, że ludzie w większości nie dorastają. Pomimo postępującego starzenia się, wciąż śmieszy ich to samo, co śmieszyło, gdy mieli cztery latka, także powinno się ich edukować tak, jak by się edukowało czterolatka. A to „Planeta Singli 3” robi sprawnie. Dlatego ostatecznie myślę o tym filmie na swój sposób pozytywnie. To wciąż okropnie męczące, nudne, przeciągnięte i cringowe kino, ale przynajmniej w odróżnieniu od „Kogla-Mogla” nie znajdziemy tu wyśmiewania wszelkiej emancypacji i pochwały dla molestowania seksualnego.
PS: Niestety po „Zimnej wojnie” Borys Szyc przypomniał, że niezłym aktorem to co najwyżej bywa, a nie jest. Jego występ to jakaś tragifarsa i choć trzeba przyznać, że wkładane mu w usta dialogi dobre nie są, w przeciętnych szkolnych jasełkach można znaleźć większe zaangażowanie i bardziej przekonujące wcielanie się w rolę.