Epicedium – recenzja filmu „Pewnego razu… w Hollywood”

W większości recenzji "Pewnego razu… w Hollywood" przeczytacie, że film jest listem miłosnym do kina. Te słowa, wypowiedziane zresztą przez samego Tarantino, są oczywiście zgodne z prawdą, bo w istocie można swobodnie czytać go jako odę do X muzy. Osobiście widziałem tam jednak przede wszystkim tęsknotę za beztroską lat 60., którą uosabiała zachwycona Fabryką Snów Sharon Tate.

Quentin Tarantino to człowiek karmiący się celuloidem. Samouk, którego stworzyły tysiące godzin obejrzanych filmów. Choć zawsze pozostawał wierny swojemu stylowi, imał się już wielu konwencji. “Pewnego razu… w Hollywood” jest jego najbardziej osobistym obrazem, bardzo różniącym się od ostatnich dokonań. To dzieło rozliczeniowe, będące pewnym podsumowaniem całego dorobku. Choć nagminnie korzysta w nim ze swoich ulubionych motywów i tropów, trudno jednoznacznie określić je kinem gatunkowym. Amerykanin pieczołowicie odwzorowuje nie tyle prawdziwe Los Angeles u schyłku siódmej dekady XX wieku, co własne wspomnienie tamtych czasów, oparte na obcowaniu z popkulturą. To magiczny świat, gdzie kino i rzeczywistość przenikają się i wpływają na siebie nawzajem. Zupełnie jakbyśmy znaleźli się w głowie reżysera i przenieśli do czasów i miejsc, które go ukształtowały. Doskonale pamięta on jakie filmy w 1969 roku wypełniały sale kinowe i co przyciągało ludzi przed telewizory, czego nie omieszkał ze szczegółami pokazać na ekranie. Duża część filmu to po prostu swobodne przejażdźki muscle carami po skąpanym w słońcu lub rozświetlonym neonami Mieście Aniołów, w rytm piosenek z kultowego radia KHJ. Kalifornijska metropolia to jeden z głównych bohaterów. 

Pierwszy raz w dorobku autora “Pulp Fiction” sama intryga ma tak marginalne znaczenie, a szermierka słowna nie jest esencją. Może to odrzucić wielu widzów. Ze względu na epizodyczną strukturę, niespieszne tempo i wspominkowy charakter “Pewnego razu… w Hollywood” często porównywano do “Romy” Alfonso Cuarona. Biorąc poprawkę, że obaj twórcy korzystają z diametralnie różnych środków filmowych, można uznać tę produkcję za podobny typ kina rozliczeniowego. Zajrzenie za kulisy studia filmowego i schyłek  epoki kojarzą się też z “Ave Cezar” braci Coen. Z tą różnicą, że Tarantino z wyjątkiem kilku radiowych komunikatów, całkowicie rezygnuje z politycznego tła oraz, choć widzi rysy i pęknięcia na idealnym wizerunku Fabryki Snów, nie ma zamiaru jej wyszydzać, co najwyżej sprzedać delikatnego pstryczka w nos. 

Właśnie tutaj, w samym sercu Hollywood poznajemy pewien osobliwy duet. Rick Dalton (Leonardo DiCaprio) to gasnący gwiazdor filmowy, któremu największej popularności przysporzył film z gatunku nazisploiation “The 14 Fists of McCluskey” (inspirowany “Misją na Bałkanach” Rogera Cormana) oraz fikcyjny westernowy serial telewizyjny “Bounty Law”, (nawiązujący  choćby do “Gunsmoke” z Dennisem Weaverem, czy “Poszukiwany: żywy lub martwy” ze Steve’em McQueenem). Serial zdjęto z anteny, a Dalton stał się reliktem lat 50. Jest zmuszony walczyć o role antagonistów w kolejnych westernach, gdzie musi ustąpić miejsca nowemu pokoleniu, padając trupem z rąk młodych, utalentowanych aktorów. Egocentryczny z nadszarpniętym poczuciem własnej wartości, zapijający smutki leżąc w basenie w swojej posiadłości przy Cielo Drive, mógłby sobie przybić piątkę z BoJackiem Horsemanem. Z tą różnica, że jego kompan nie jest okupującym kanapę wiecznym dzieckiem, a przystojniakiem w typie Roberta Redforda i człowiekiem wielu talentów. Cliff Booth (Brad Pitt), bo o nim mowa, pracuje z Rickiem jako jego dubler, a przy okazji osobisty kierowca i złota rączka. W przeciwieństwie do swojego przyjaciela jest spełnionym życiowo minimalistą. Mimo, że jego niejasna przeszłość i skłonność do przemocy rodzi niezdrowe plotki, całkowicie wykluczając go z artystycznej bohemy.

Rick za to usilnie aspiruje do środowiska, którego reprezentantami są wprowadzający się do sąsiedniej rezydencji Sharon Tate (Margot Robbie) i Roman Polański (Rafał Zawierucha). Sceny z ich udziałem przeplatają się z perypetiami protagonistów, jednak Tarantino nie traktuje słynnej pary jako pełnoprawnych filmowych postaci. O ile Polański pojawia się jedynie na chwilę i robi za tło (jedna kwestia, wypowiedziana do psa), tak Sharon jawi się z jako efemeryczna bogini, którą kamera portretuje z pietyzmem podczas codziennych czynności. Jednocześnie widać w niej wzruszający, dziecięcy zachwyt nad światem, którego zmierzch ma niebawem nastąpić. Patrzenie na to daje radość podszytą wielkim smutkiem, ze świadomością oddechu fatum na plecach bohaterki.

Ze względu na  wydarzenia z sierpnia 1969, w tej idyllicznej pocztówce nie mogło zabraknąć napięcia, którego apogeum osiągnięto w ostatnim akcie. Zanim jednak to nastąpi zobaczymy preludium, najpierw w postaci odwiedzin samego Charlesa Mansona w domu Tate, a następnie podczas wydarzeń na Ranczu Spahna, gdzie zamieszkiwali członkowie sekty. “Rodzina” Mansona została ukazana jako banda zmanipulowanych, pogubionych moralnie dzieciaków. Sceny z nimi są jednym z najjaśniejszych punktów filmu. Począwszy od spotkania Cliffa z uwodzicielską lolitką Pussycat (Margarett Qualley), aż po paradoksalnie nieprzewidywalny finał. Tarantino potwierdza wtedy, że potrafi w obrębie jednej sceny nie tylko przestraszyć, rozśmieszyć i poruszyć, ale też zmusić do refleksji na temat tak chętnie przez niego fetyszyzowanej filmowej przemocy. Jako, że tym razem rzadko decyduje się grać na górnych rejestrach, te sceny mają  jeszcze większą moc oddziaływania. 

Gdy tylko reżyser wpadł na pomysł zaimplementowania prawdziwej tragedii do swojego beztroskiego świata, podniosły się głosy oburzenia. Okazało się jednak, że nie mógł tego zrobić z większym wyczuciem. Nie zdradzając za wiele, napiszę tylko, że finał niesie pocieszenie, ale i szczerą tęsknotę, a także oddaje należny hołd ofiarom i czasom w którym przyszło im żyć. Potęga magii kina wygrała ponownie, a jeden z moich ulubionych autorów, po kilku słabszych latach, powrócił w chwale.

Grzegorz Narożny
Grzegorz Narożny
Pewnego Razu w Hollywood

Pewnego razu… w Hollywood

Tytuł oryginalny: „Once upon a time… in Hollywood”

Rok: 2019

Gatunek: dramat, komedia

Kraj produkcji: USA

Reżyser: Quentin Tarantino

Występują: Leonardo DiCaprio, Brad Pitt, Margot Robbie i inni

Dystrybucja: United International Pictures Sp. z o.o.

Ocena: 4,5/5