Śmietanka towarzyska – recenzja filmu „Magiczne noce”

Świat usłyszał o Paolo Virzìm w 2010 roku po premierze jego ciepło przyjętego filmu „Coś pięknego”, od tego czasu Włoch zyskał status specjalisty od ciepłych komediodramatów. Przed dwoma laty reżyser zaprezentował swój anglojęzyczny debiut, umiarkowanie przyjęte „Ella i John” z Helen Mirren i Donaldem Sutherlandem w tytułowych rolach. Teraz twórca powrócił do kraju, by zrealizować „Magiczne noce”, satyrę na Italię u progu lat 90. Czy przeprosiny z ojczyzną są udane?

Upalne lato 1990 roku. Całe Włochy żyją rozgrywanym na ojczystej ziemi mundialem, który ma przywrócić Gli Azzurrim po ośmiu latach tytuł Mistrzów Świata. W tym samym czasie na szczytach władzy nieubłaganie zbliża się koniec wszechrządów chadecji, już za dwa lata afera tangentopoli wywróci do góry nogami całą przeżartą korupcją i mafijnymi powiązaniami wielką politykę. W tle tych wydarzeń powoli umiera ze starości włoskie kino, jak mówi jedna z postaci drugoplanowych „do głosu dochodzą młodzi reżyserzy po sześćdziesiątce”. W świecie rzeczywistym karierę rozpoczyna właśnie młody scenarzysta rodem z Sycylii — Paolo Virzì, współtworząc scenariusz do „Czasu zabijania” Giuliano Montaldo. Twórca „Kapitału ludzkiego” wzorem innych reżyserów-scenarzystów, jak Olivier Assayas („Po maju”), czy Robin Campillo („120 uderzeń serca”) po rozpoczęciu piątej dekady życia powraca myślami do czasu młodości. Z rozrzewnieniem, jak Campillo, ale też assayasowskim ostrzem gorzkiej satyry, portretuje na ekranie to, co minione..

Własne losy i wspomnienia, Włoch przelewa tu na trójkę głównych bohaterów, marzących o wielkiej karierze finalistów najbardziej prestiżowego konkursu scenariuszowego. Antonino to, doktorant historii sztuki, pochodzący z sycylijskiej Mesyny, przestraszony i prymusowaty mól książkowy, który stworzył eksperymentalną biografię swojego najsłynniejszego krajana – renesansowego malarza Antonello da Messiny. Drugim bohaterem jest Lubiano, ekstrawertyczny bawidamek z fabrycznej mieściny w Toskanii, który w „Robotnikach na trawie” rozpamiętuje swojego ojca, w szczególności jego samobójstwo, w szerszym kontekście losów zapomnianych włoskich proletariuszy. Triadę dopełnia magnetyczna narkomanka Eugenia, w której postaci obecny jest powidok legendarnego debiutu Evy Green, czyli Isabelle z „Marzycieli” Bernardo Bertolucciego. Jako córka wpływowego włoskiego polityka „niegdyś idealisty, teraz ludzkiej skorupy”, dysponuje apartamentem w samym sercu Rzymu, własną małą kolekcją sztuki, łatwym dostępem do wszystkich używek, wszechogarniającą samotnością i niewypowiedzianą nienawiścią do swojej rodziny. W związku z tym jej dziełem życia staje się scenariusz do politycznego filmu wcale-nie-o-jej-ojcu, z główną rolą pisaną z myślą o jej ulubionym aktorze Jean-Claudzie Bernardzie (czyli tutejszej wersji Jeana-Paula Belmondo). W całą trójkę, zresztą z wielkim powodzeniem, wcielają się debiutanci, co jest ciekawym eksperymentem, gdyż fikcja miesza się dzięki temu z rzeczywistością.

Jean-Paul Belmondo vs. filmowy Jean-Claude Bernard

Zawiązanie akcji następuje, kiedy chwilę po strzeleniu przez Maradonę decydującego karnego eliminującego Włochy z finału Mundialu. Do Tybru wpada rozpędzony samochód. Carabinieri na tylnym siedzeniu znajdują ciało producenta filmowego Leandro Saponaro (Giancarlo Giannini, nominowany do Oscara za „Siedem piękności Pasqualino”), warto dodać, że postać ta jest otwarcie inspirowana Carlo Pontim. W jego kieszeni znajduje się polaroidowe zdjęcie z tego samego wieczoru, w towarzystwie naszych bohaterów. Rozpoczyna się przesłuchanie, podczas którego poznamy kulisy ostatnich 30 upalnych rzymskich nocy.

W tym momencie rozpoczyna się zasadnicza część filmu, przedstawiona linearnie opowieść o trójce młodych ludzi, którzy u progu dorosłości przypadkiem wkraczają w znany im do tej pory jedynie z telewizji i marzeń świat wielkich gwiazd. Przypomina to nieco późne filmy Woody’ego Allena, zwłaszcza „Śmietankę towarzyską” (tu wszak był scenarzysta w roli głównej) i najnowsze „W deszczowy dzień w Nowym Jorku”. To wytrącenie z rutyny życia i skonfrontowanie oczekiwań z faktami pozwala bohaterom przejrzeć na oczy i zrozumieć co tak naprawdę jest ważne i czego pragną od życia, poczynić krok na przód, dzięki któremu nie będą już dalej żyć marzeniami i resentymentami, a także pogodzą się z sobą. Przynajmniej część z nich.

Carlo Ponti vs. filmowy Leonardo Saponaro

Pokazany przez Virziego w satyrycznym świetle filmowy światek Italii jest komiczny i żałosny, Marcello Mastroianni całe dnie spędza płacząc za zdradami partnerki, pracodawcy Virziego z młodości: Giuliano Montaldo i Furio Scarpelli (tu jako Fulvio Zappellini) są żałosnymi żywymi parodiami otoczonymi przez armię ghost writerów, a Michelangelo Antonioni (lub raczej Maestro Pontani, jak chce scenariusz) „od 1978 roku nie wypowiedział słowa”. Przez cały czas ekran jest wypełniony przewijającymi się twarzami i nazwiskami, nieskończony korowód legend, zarówno o zmienionych, jak i autentycznych, jak Fellini, Bertolucci, czy Mickey Rourke, personaliach, nieustannie przelewa się przed kamerą, przygniatając tak widza, jak i bohaterów.

Ta konfrontacja śmiertelników z gwiazdozbiorem, wchodzenie w coraz bliższe zażyłości, układy i współprace z tymi, którzy wcześniej wydawali się tak odlegli, rymuje się zresztą z innym filmem wspominanego tu już Allena, czyli „O północy w Paryżu”, wszak w latach 90. spotkanie Antonioniego, Felliniego, czy Zeffirellego już było małą podróżą w przeszłość. Kakofonię dopełnia nieskończona litania imion wychodząca z ust szofera często towarzyszącego bohaterom, człowieka przegranego, który całe życie jest koło Największych, ale nie umie przełamać klasowej różnicy i tak naprawdę się do nich zbliżyć.

Filmowy Fulvio Zappellini vs. Furio Scarpelli

Malowana przez autora „Zwariować ze szczęścia” wizja Rzymu pełnego żyjących w dekadenckim luksusie, ale i pełnych wewnętrznej pustki starców niechybnie przewodzi na myśl „Wielkie piękno” Paolo Sorrentino. Nad kolejnymi kolacjami wypalonych sław w położonej na uboczu knajpce, czy grillami w wielkich willach niechybnie unosi się duch Jepa Gambardelli. Chociaż w niektórych momentach pobrzmiewają także inspiracje imprezami z filmu „Oni”.

„Magiczne noce” nie są niestety w pełni udanym projektem, w ojczyźnie określane były jako „commedia gialla”, żółta tak, jak tanie kiczowate książki. Ja nie byłbym w swojej opinii aż tak surowy, ale niewątpliwie jest to film zbyt długi, przeładowany wątkami, przez co niemiłosiernie dłużący się w II akcie. Virzi jest tu rozedrgany między nostalgią a chęcią zaatakowania dawnych mistrzów i dawnego systemu, przez co całość staje się bardzo niespójna, brak tu tempa, historia zostaje poświęcona na ołtarzu wprowadzania kolejnych wątków i całość kończy się zasadniczo w przypadkowym momencie, za sprawą gwałtownej zmiany charakteru jednej z postaci. Mieszane uczucia pozostawia także zakończenie, z jednej strony wykonane sprawną ręką (scena ostatniej wieczerzy Saponaro jest rewelacyjna) i wiele wynagradzające, z drugiej po przemyśleniu mocno kiczowate i dość wtórne. Mimo tych wszystkich wad trudno mi nie lubić i nie polecać tego filmu, zwłaszcza wszystkim fanom włoskiego kina, którzy niewątpliwie będą bawić się rewelacyjnie, wyszukując wszelkie smaczki i nawiązania.

Marcin Prymas
Marcin Prymas

Magiczne noce

Tytuł oryginalny: „Notti magiche”

Rok: 2018

Gatunek: komedia

Kraj produkcji: Włochy

Reżyseria: Paolo Virzì

Występują: Giancarlo Giannini, Roberto Herlitzka, Paolo Bonacelli i inni

Dystrybucja: Against Gravity

Ocena: 2,5/5