Stand by me – recenzja filmu „Noc bestii”

Któż z nas nie lubi filmów o dorastaniu i całym spektrum doświadczeń, które niesie ono ze sobą? Czasu krystalizowania się wartości, nieporadności pierwszych uczuć, ciągłego konfrontowania się z rzeczywistością, która wydaje się być zawsze nie taka, jak powinna? Okresu, w którym pozornie błahe wydarzenia mają potencjał przygody, a najważniejszym punktem na mapie mikroświata są przyjaciele? Stand by me, Goonies, Mid 90s, Cudowni chłopcy – to jedne z tych tytułów, dzięki którym możemy cofnąć się w czasie i znowu być beztroskimi dzieciakami, nie mającymi pojęcia czym są składki ZUSu i raty za kredyt. Debiutujący pełnym metrażem Mauricio Leiva-Cock, swoją wizję dorastania prezentuje na tle Bogoty i heavy metalu. I w niczym nie ustępuje ona świetnym klasykom.

W prostocie tkwi siła, dlatego kolumbijski reżyser – a także współautor scenariusza, serwuje historię pozbawioną udziwnień – oto dwójka najlepszych przyjaciół, Chuki (Esteban Galindo) i Vargas (Daniel Esteban Reyes) wybierają się na koncert ulubionego zespołu – Iron Maiden. To wydarzenie wielkie nie tylko dla ich nastoletnich lat, ale także dla całej Bogoty – w końcu kultowy zespół zagra w Kolumbii po raz pierwszy. Jednak jak to w życiu – nie wszystko pójdzie zgodnie z planem. Podobnie jak w przypadku innych przygodowych filmów coming of age, lub po prostu, jak w życiu – to nie cel okaże się najważniejszy, a droga do niego. W wyniku serii niefortunnych zdarzeń ich relacja zostanie wystawiona na największą próbę, a warunkiem osiągnięcia dojrzałości będzie przełożenie potrzeb przyjaciela nad swoje.

Największą siłą Nocy bestii jest jej naturalność, która pozwala odnaleźć w historii bezpowrotnie utracone cząstki dorastania. Leiva-Cock nie ubiera swoich bohaterów w ciężki kostium młodzieńczego buntu, który mógłby im nadać karykaturalnego wymiaru. Stawia ich raczej w uniwersalnej pozycji, nie zapominając, że przede wszystkim są dzieciakami uwielbiającymi rzeczy proste, nawet wtedy, kiedy chcą oddzielać się wyraźną linią od rówieśniczego (i nie tylko) tła. Kiedy w trakcie podróży pojawia się zatem okazja zjedzenia ulubionych smakołyków, bez wahania robią przerwę na konsumpcję, co jest mniej lub bardziej zamierzonym flirtem z Dawno temu w Ameryce Sergio Leone i kultową sceną jedzenia przez młodego Patsy’ego (Brian Bloom) ciastka z kremem – czyli wyboru natychmiastowej przyjemności brzucha, która dla dziecięcego wieku jest ważniejsza niż odroczone w czasie profity.

Noc bestii to tytuł na pierwszy rzut bardzo niepozorny, szczególnie jeśli uwzględnimy jego niezbyt długi metraż, ale też nie posiadający aspiracji do bycia wielką sztuką wyważającą drzwi. I może właśnie dlatego udaje mu się ująć to, co w dorastaniu jest najważniejsze, czyli ciągłe błądzenie i tasowanie własnych potrzeb z potrzebami innych. Oraz czystą frajdę z bycia nastolatkiem. Ale przecież nie tylko. Leiva-Cock bardzo cicho gra drugim dnem – utraconymi szansami starszych pokoleń i kolumbijskim dzieciństwem biedy, bezrobocia i alkoholizmu, gdzie koncert ulubionej kapeli jest czymś więcej niż rozrywkowym wydarzeniem. Jest dotknięciem lepszego życia, pierwszym uczuciem sprawczości i nadzieją na ucieczkę, choćby chwilową, z nie zawsze łatwiej rzeczywistości.

Agnieszka Pilacińska
Agnieszka Pilacińska
La_noche_de_la_bestia

Noc bestii

Tytuł oryginalny:
 La noche de la bestia

Rok: 2020

Kraj produkcji: Kolumbia, Meksyk

Reżyseria: Mauricio Leiva-Cock

Występują: Esteban Galindo, Daniel Esteban Reyes

Dystrybucja HBO MAX

Ocena: 3,5/5