Bez umowy, bez zdzierania na podatkach i “ZUS-ach”, luźne relacje z pracodawcą, kłócenie się z klientami o piłkę nożną, potem robienie im niewinnych żarcików, własny samochód oraz, w teorii, elastyczne godziny. Brzmi jak wymarzona praca? Może dla studenta, niekoniecznie już dla mężczyzny po trzydziestce, pozbawionego bezpiecznej bazy ekonomicznej, z mieszkaniem, piętrzącymi się rachunkami i dwójką dzieci na utrzymaniu. I nie zapomnijmy, że jesteśmy w filmie Kena Loacha…
Ricky (Kris Hitchen), który do tej pory imał się różnych, niesatysfakcjonujących odmian “brudnej roboty”, postanawia podjąć ryzyko i spróbować samozatrudnienia jako kurier, podpięty pod dużą franczyzę. Będzie to się wiązało z jeszcze szczuplejszym kapitałem czasu dla rodziny, w której to żona Abbie (Debbie Honeywood) już jest mocno zapracowana z opieką nad, często uciążliwymi seniorami, co wymaga całodobowego “bycia pod telefonem”, zbuntowany nastolatek Seb (Rhys Stone, debiutant aktorski jak każdy z głównej obsady, ale też autentyczny graficiarz) przysparza sobie coraz więcej kłopotów działaniami na granicy wandalizmu, a rezolutna córka Lisa Jane (Katie Proctor) małymi rączkami i wielkim sercem próbuje utrzymać rodzinną harmonię. Ale w końcu są z tego jakieś pieniądze i na dłuższą metę będzie żyło im się lepiej, prawda?
Brak czasu dla rodziny to tylko wierzchołek góry lodowej — czasu może nie starczyć jeszcze na wiele innych aktywności egzystencjalnych, czego tragikomiczną zapowiedzią jest plastikowa butelka, wręczona bohaterowi przez kolegę po fachu na pierwsze zleceniowe tournée: “Uwierz mi, przyda się”. Do tego dochodzi masa ukrytych kosztów i niepisanych zasad, natrętny system śledzenia paczek, nierealistyczne oczekiwania perfekcji w realizacji każdej usługi z osobna — spędzające sen z powiek ewaluacje ze strony klientów, bezlitosne “gwiazdki” (pamiętny koszmar twórców “Black Mirror” z odcinka “Nosedive”, trochę po macoszemu potraktowany tu przez Loacha). Plus standardowe przypadki losowe: awanturujący się lub niezastani adresaci, służbiści z drogówki czy napad rabunkowy…
Dopóki reżyser trzyma się banału codzienności, anegdotycznych scenek niemocy komunikacyjnej, zabawnych nieporozumień czy drobnych sprzeczek, na chwilę tylko zakłócających ciepło nieidealnej rodziny (mówiącej urokliwym północnoangielskim narzeczem), mamy do czynienia z przyjemnymi, obserwacyjnymi “okruchami życia”. Jest to ten sam poczciwy Loach jeszcze z czasów “Kesa”, ale także tej ostatniej, naiwnej powiastki o bezradności wobec technologii pt. “Ja, Daniel Blake” (nagrodzonej, pewnie z nutą przesady, Złotą Palmą), w odróżnieniu od Loacha czasem też inscenizującego antyczne tragedie w szatach wielkiej historii i przyjmującego przy tym silne, polityczne stanowiska.
Społecznik-weteran woli opowiadać o trudach współczesnego prekariatu już głównie akcentami bohaterów, manieryzmami ich dykcji i gestykulacji, neurotycznie powtarzanymi frazami, czy twarzami: zaniedbanymi, pospolitymi, ale bez złudzeń — szczerymi. Wierzymy, że oglądamy prawdziwą rodzinę, której dynamika była przez lata budowana, a jej członkowie, postawieni w nowej sytuacji życiowej, odkrywają w sobie cechy, o które nigdy by siebie nie podejrzewali. Prorocza staje się kwestia wypowiedziana przez Abbie do Ricky’ego, ostrzegająca przed nieodwracalnym przekroczeniem granicy, jakim byłoby podniesienie przez ojca ręki na prawie dorosłego syna.
Ken Loach nie byłby sobą, gdyby również pewnych granic nie przekroczył. Wraz ze swoim długoletnim partnerem przy tworzeniu scenariusza, Paulem Lavertym, ma tendencję do popadania w przesadę w trzecim akcie. Jak zapowiada tytuł jednego z najbardziej symptomatycznych dla jego twórczości filmów, “Raining Stones”, po polsku “Wiatr w oczy” — prędzej czy później, wszystkie nieszczęścia świata muszą spaść na bogu ducha winnych protagonistów. Gdy pierwszy szok ustąpi, gdy przyzwyczaimy się do podniesionych głosów naszych bohaterów i chwilę z nimi pocierpimy, przekraczanie kolejnych kręgów tragicznej spirali staje się coraz bardziej mozolne i mniej przekonujące. Pod koniec będziemy błagalnym tonem apelować do reżysera: “Już naprawdę, wystarczy”. Potem pozostanie tylko dziękować, że zdecydował się na finał częściowo otwarty i wyliczać głupsze sposoby, na jakie mógł całokształt zakończyć. To jednak wciąż doświadczony i wrażliwy twórca, który wie, jak zachować granice dobrego smaku i względny realizm.
Film “Nie ma nas w domu” jest najlepszym dowodem, że jeden z trójki wielkich, żyjących twórców brytyjskiego kina społecznego (obok Mike’a Leigh i Terence’a Daviesa) wciąż ma, w dobie późnego kapitalizmu i postępującej technologizacji stosunków międzyludzkich, coś do powiedzenia. Obraz łączy wszystkie zalety i wady, jakich spodziewalibyśmy się po kinie Loacha. Znajdziemy tu zarówno wyjątkowo dających się lubić bohaterów, jak i uproszczone rozwiązania dramaturgiczne. Przede wszystkim jednak skłania do refleksji na temat praw pracowniczych w perspektywie wzrostu popularności modelu self-employment, działając ku przestrodze i przypominając o tym, jak ważne jest zachowanie godności — fundamentalnej ludzkiej potrzeby, której Anglik tak zaciekle bronił przez pięć dekad swojej filmowej twórczości.
Nie ma nas w domu
Tytuł oryginalny: „Sorry We Missed You”
Rok: 2019
Gatunek: dramat
Kraj produkcji: Wielka Brytania, Belgia, Francja
Reżyser: Ken Loach
Występują: Kris Hitchen, Debbie Honeywood, Rhys Stone i inni
Dystrybucja: M2 Films
Ocena: 3,5/5