Ostatnie tango – recenzja filmu „Krowa” – MDAG

W konkursie głównym Millennium Docs Against Gravity startuje w tym roku dwanaście produkcji, a jedną z najgłośniejszych jest Krowa, uznanej brytyjskiej reżyserki Andrei Arnold. Autorka American Honey do współpracy nad tym realizowanym kilka lat projektem, z uwagi na niedostępność swego stałego operatora Robbiego Ryana, zaprosiła polską autorkę zdjęć Magdalenę Kowalczyk (współpracowała m.in. z Marcelem Łozińskim), a ona odpłaciła się niesamowitym poświęceniem przy kręceniu materiału. Film mający premierę na zeszłorocznym festiwalu w Cannes unika wielu pułapek wegańskich dokumentów (takich jak Gunda), a w zamian oferuje spojrzenie w duchu cinéma vérité, które pozwala na oddanie faktycznego stanu rzeczy.

Decyzja laureatki Oscara (za Osę), która podczas kariery robiła uznane na festiwalach filmy (Red Road, Fish Tank, Wichrowe wzgórza) oraz popularne seriale (Wielkie kłamstewka, Transparent), aby poświęcić aż cztery i pół roku na kręcenie dokumentu o krowach na pewnej brytyjskiej farmie można uznać za dziwactwo i fanaberię. Jednak, gdy przyjrzeć się bliżej projektowi oraz temu z jaką skrupulatnością i czułością Brytyjka podeszła do obrazowanych zwierząt, układa nam się to w decyzję zbieżną z jej dotychczasową drogą twórczą. Andrea Arnold upodobała sobie portretować w swych fabułach jednostki wykluczone lub przytłoczone przez życiowe bolączki. Są to zazwyczaj kobiety, którym w jakimś stopniu nie powiodły się ich pierwotne plany, muszą odnaleźć się w nowej sytuacji. Jej filmy zapełniają bohaterki walczące o swoje miejsce i godność: od Zoë z Osy, matki samotnie wychowującej czwórkę dzieci i 15-latki Mii z Fish Tank, która też dorastała bez ojca, przez kryjącą mroczną tajemnicę Jackie z Red Road i kolejną nastolatkę Star z American Honey, zamieniające rozbitą rodzinę na życie w drodze z niemniej toksyczną paczką przyjaciół, aż po Catherine z Wichrowych wzgórz, której niedolą jest źle ulokowane uczucie do wychowującego się z nią sieroty Heathcliffa.

Do tej wyliczanki można spokojnie dopisać Lumę, krowę z rodzinnej farmy położonej w hrabstwie Kent. Podobnie jak nasze rodzime biało-czarne mućki, pochodzi ona z rasy holsztyno-fryzyjskiej. Arnold wybrała właśnie ją na protagonistkę z uwagi na temperament, ale wydaje się, że także dlatego, że ma pod prawym uchem dwie łatki przypominające gwiazdy i piękne mądre oczy (podbite czarnymi plamkami). Zerkamy zresztą w krowie oczęta już w pierwszej scenie, a kamera Magdy Kowalczyk zagląda w nie raz po raz w trakcie filmu. W imię zasady, że oczy są zwierciadłem duszy, Brytyjka i Polka próbowały udowodnić bezsprzecznie, że zwierzę wbrew naukom Kościoła taką posiada, że także czuje, przeżywa rozłąkę z bliskimi, pragnie zabawy i swobody, może nawet o czymś marzy i do czegoś dąży.

Ekipa dowodzona przez Arnold poświęciła sporo czasu na realizację tego filmu (według pierwotnego pomysłu miało to być nawet 12-13 lat, zabrakło jednak finansowania), Szczególny trud przypadł Kowalczyk: musiała według zamysłu wchodzić z kamerą w stado krów, które są zwierzętami łagodnymi, ale często niezdarnymi i przy swej wadze niebezpiecznymi dla zagubionych pośród nich intruzów. Polska autorka zdjęć miała za zadanie trzymać się bardzo blisko Lumy, w nieco dardennowskim zabiegu śledzenia każdego jej ruchu i doznania. Podobnie czyni zresztą z narodzonym na naszych oczach cielakiem, którego według zasad hodowli trzeba odseparować od matki prawie natychmiast po połogu. Kronika tych pierwszych dni rozbitej rodziny łamie serce, gdy zorientujemy się jak starsza z krów przeżywa to rozdzielenie: widzimy dosłownie jak Luma popada w depresję (muczy niczym alarm, ma pusty wzrok, nie wykazuje ochoty na jedzenie).

Podczas seansu Krowę można odczytywać rzecz jasna jako film obozowy. Taki odczyt narzucają nam nie tylko coraz częściej powstające filmy dokumentalne i fabularne (Okja), ukazujące niedolę zwierząt w przemysłowym chowie oraz liczne wpisy eko-aktywistów  na ten temat, ale też klucz wizualny jakim posługuje się Arnold i Kowalczyk. Trudno otrząsnąć się z wrażenia jakie buduje ciasnota obory, świadomość bliskiego końca, poszukiwanie swojego potomstwa czy wspomniana kamera, która prawie nie oddala się od bohaterki. Niemal identycznymi środkami konstruował grozę i bezcelowość działań László Nemes w Synu Szawła.

Film pozwala samym widzom interpretować zdarzenia i wysnuwać wnioski, nie epatuje dramatyczną muzyką, unika też, na całe szczęście, odautorskiego komentarza. Krowy, a w tym nasza Luma, rodzą cielęta, jak podkreślała Andrea Arnold podczas spotkania po seansie, bo wyrosną one kiedyś na dojne bydło, ale przede wszystkim, bo tylko posiadające potomstwo zwierzęta mogą dawać mleko, które jest powodem, że cała farma jest opłacalna ekonomicznie. Jest to rzecz jasna okrutny los, niewdzięczny i niesprawiedliwy. Jednakże Brytyjka nie nakręciła Krowy jako manifestu weganizmu, jak to uczynił choćby Wiktor Kossakowski w Gundzie [NASZA RECENZJA], ale jako świadectwo tego jak wygląda życie bohaterki. Nie przemilcza brutalnych scen, mogących odstręczać bardziej wrażliwych widzów, takie jak usuwanie rogów. Jednocześnie autorka Red Road nie chce jednak oskarżać farmerów: są sympatyczni i troskliwi dla swoich podopiecznych, starają się dbać o ich zdrowie i samopoczucie.

Są tu sceny, które można łatwo skojarzyć z wcześniejszymi filmami z dorobku Arnold, hermetyczny nastrój z Red Road można odnaleźć w dusznych scenach w oborze, a gdy w końcu krowy zostają wypuszczone na łąkę, trudno nie przypomnieć sobie jak pięknie Robbie Ryan pokazywał naturę w Wichrowych wzgórzach czy tych sekwencji z American Honey, gdzie czuć było autentyczną wolność i swobodę, wiatr we włosach i beztroską pieśń na ustach. Co być może najbardziej zaskakujące w tym kontekście, w Krowie powraca taniec, czyli element przewijający się w całej jej filmografii. Luma i jej towarzyszki niedoli, gdy biegają po zielonej trawie tańcują w najlepsze, a ona sama ma nawet prywatny dancefloor przy sztucznych ogniach podczas randki z pewnym czarnym bykiem. Ponadto dojone i jednocześnie karmione krowy w tym samym momencie słuchają również muzyki z radia, przebojów Billie Eilish (Lovely) czy Garbage. Rzecz jasna marna to pociecha w całym haniebnym systemie przemysłowej produkcji, ale pozostaje iskierka nadziei na zmiany i poprawę sytuacji zwierząt, takich jak bohaterka dokumentu Andrei Arnold, w najbliższych latach.

Maciej Kowalczyk
Maciej Kowalczyk
Krowa plakat

Krowa

Tytuł oryginalny:
Cow

Rok: 2021

Kraj produkcji: Wielka Brytania

Reżyseria: Andrea Arnold

Ocena: 4/5