Kierunek: Hiszpania. Królestwo

Krótka historia kina politycznego w Hiszpanii to ezopowy język okresu frankistowskiej dyktatury, kilka filmów czasu ustrojowej transformacji z 7 dni stycznia (1979) Juana Antonia Bardema na czele i – wyjąwszy parę rozrachunkowych dokumentów – głucha cisza. Afery korupcyjne w kolejnych opcjach politycznych krzepnącej demokracji stawały się pożywką dla małego ekranu, podczas gdy ten duży zadowalał się kolejnymi rozliczeniami ze zbrodniami wojny domowej.

Tę passę przełamał dopiero w 2015 roku David Ilundain filmem B opartym na sztuce Ruz/Bárcenas Jordiego Casanovasa, na kanwie transkrypcji przesłuchania przed sądem najwyższym skorumpowanego skarbnika Partii Ludowej. 

Nakręcony w całości w scenerii sali przesłuchań debiut dokonuje mocno teatralnej w formie, jednak – jako dokument czasu – bardzo dosadnej wiwisekcji przegniłego politycznego kolosa, którego twarzą stał się bezczelnie pewny siebie, arogancki w słownym pojedynku z sędzią Luis Bárcenas (grany ze swadą przez Pedra Casablanca). Film, co symboliczne, powstał dzięki środkom zebranym w kampanii crowdfundingowej, stając się głosem ludu, nieuładzonym przez upolitycznione kanały telewizyjne wyrazem niezgody zwykłych obywateli na mechanizmy wielkiej polityki. 

Ogłoszenie wiosną 2018 roku, pięć lat od tamtego przesłuchania, wyroku w sprawie afery korupcyjnej z Bárcenasem w roli głównej zatrzęsło hiszpańską sceną polityczną, prowadząc do kompromitacji ludowców, odwołania Mariana Rajoya z funkcji premiera i powrotu do władzy socjalistów. Trudno wyobrazić sobie lepszą kampanię promocyjną dla mającego premierę w konkursie głównym festiwalu w San Sebastian politycznego thrillera Rodriga Sorogoyena Królestwo.

Reżyser w swoim poprzednim filmie Niech Bóg nam wybaczy (2016) sportretował na marginesie kryminalnej intrygi koczujących na Plaza del Sol Oburzonych (Indignados) – obywatelski ruch, antykapitalistycznych protestów, który w 2011 roku objął całą Hiszpanię, a także inne kraje, w Nowym Jorku przybierając formę Occupy Wall Street.

W Królestwie Sorogoyen zabiera się za drugą stronę kryzysowej monety, wciskając niecierpliwą, wścibską kamerę w mrowisko skorumpowanej polityki. By nie wpaść w pułapkę właściwego dla political fiction wrażenia, że wielkie afery dotyczą tylko wielkich nazwisk, swoim bohaterem czyni everymena niewyróżniającego się niczym, choć oddanego polityce z pasją prymusa. 

Grany przez Antonia de la Torre Manuel Lopez Vidal jest ambitnym, aspirującym do kariery w krajowej centrali wicesekretarzem w lokalnym zarządzie partii. Otwierająca sekwencja przedstawia go jako naturalnego sukcesora urzędującego prezesa, który szykuje się do odejścia na emeryturę, zabierając ze sobą czarne notesy z opasłym rejestrem nieoficjalnych przysług i długów, które budują jego ścieżkę zawodową. Frias nie jest nikim wyjątkowym, o czym dowiadujemy się niebawem z telewizyjnych wiadomości raportujących aresztowanie jednego z jego partyjnych kolegów za pranie brudnych pieniędzy i machloje z przekwalifikowywaniem gruntów. Nikt nie wydaje się tym szczególnie zdziwiony. Niefartownie jednak wycieka do mediów również nagranie, które kompromituje Manuela. Choć jest w sprawie płotką, walcząca o zachowanie resztek wiarygodności partia reaguje gwałtownym ostracyzmem i poświęca Lopez Vidala na kozła ofiarnego by wyciszyć skandal. 

Bohater de la Torre z dnia na dzień wypada poza nawias wpływów i układów bańki chroniących się wzajemnie, popijając na jachtach kolorowe drinki, bogaczy. Postanawia więc walczyć o szczęście swoje i rodziny, której wkrótce może zabraknąć środków na kolumbijską służącą. W zarządzie głównym partii w Madrycie odbija się jednak od zatrzaśniętych drzwi. Tych pilnuje już jego polityczny rywal o nieposzlakowanej opinii; Rodrigo Alvarado (Francisco Reyes), przychodzący spoza układu aby wprowadzić nową polityczną kulturę i wyczyścić zdegenerowane struktury. Manuel skwapliwie uznaje, że musi rozpocząć vendettę, by wypłynąć, ściągając na dno kolegów, z którymi ramię w ramię wysysał szyjki skorupiaków w luksusowych restauracjach. Robi to najlepiej znanymi sobie sposobami, co z miejsca zamienia film w wartką sensację, w której roi się od brudnych chwytów, przemocy i salonowego podkładania świń. 

Niezbyt spracowane ręce naszego – swojskiego dla hiszpańskiej sceny politycznej – antybohatera, odsłaniają stopniowo zapętlonego potwora politycznej kuchni, którego macki sięgają do wszystkich sfer życia publicznego, rzecz jasna z systemem sądowniczym i mediami na czele. Mało kto pamięta, żeby umyć rączki dzieląc się łupem skarbu państwa i środków unijnych, konstatuje Sorogoyen.

Jeszcze bardziej nieliczni mają je jednak wyjściowo czyste, sugeruje. Relatywizm etyczny, z którego lepi się polityczny cyrk każdego szczebla, nie tylko jest nie do rozbicia, ale też nie bierze się znikąd. Popijający poranną kawę klient osiedlowego baru będzie kibicować teatralnym nagonkom medialnym, które pozwalają zrzucić na możnych symboliczną winę za codzienne frustracje. Jednak gdy zaprzyjaźniony właściciel lokalu pomyli się, wydając mu resztę, bez zająknięcia schowa do kieszeni dodatkowe euro.

Na poziomie formalnym film jest dobrze poprowadzonym thrillerem politycznym, miejscami tylko wpadającym w szarżę, choćby gdy podczas pościgu na autostradzie reżyser folguje swojej słabości do Jamesa Bonda. Można jednak to wybaczyć dzięki świetnemu aktorskiemu rzemiosłu, którym de la Torre maskuje fabularne mielizny i uwiarygodnia bohatera rodzajem obsesyjnego amoku. Z kolei Sorogoyen rozgrywa uwagę widzów przez dwie godziny dzięki świetnie rozpisanemu scenariuszowi, pospiesznemu montażowi rytmizowanemu natarczywą, elektroniczną muzyką i agresywnej, pozostającej w ciągłym ruchu kamerze Álexa de Pablo, która ślizga się w zimnych, wypolerowanych wnętrzach gabinetów, pokoi hotelowych i luksusowych rezydencji. Niemogącemu współczuć z bohaterem widzowi naprawdę niełatwo jest znaleźć punkt zaczepienia. 

Królestwo ma podwójny statut: to uniwersalna rozrywka na czasy postprawdy, populizmów i załamania wiary w polityczny porządek świata, a jednocześnie produkcja nakręcona w konkretnym momencie, dla konkretnej publiczności. Film jest fikcją utkaną z odniesień do faktów i bon motów figur politycznego establishmentu niemal równocześnie strącanych z szachownicy. Przez co, mimo iż jest czystym kinem gatunku, paradoksalnie nabiera znamion reportażowego autentyzmu. Choć królowie upadają, królestwa trwają – wieszczy hasło promujące film, nie pozwalając widzom dowolnej narodowości zdystansować się do zawartej w nim tezy, że gordyjska ośmiornica korupcyjnych układów władzy zwykle w najlepsze drwi z bieżącej polityki.

Magdalena Link-Lenczowska