Mamo, Mamo, obejrzyjmy film – Czyli ulubione filmy naszego dzieciństwa, specjalnie na Dzień Dziecka.

Kiedy nasze spojrzenie na kino było na tyle świeże, że żadnego filmu nie traktowaliśmy jak wtórny, czy schematyczny. Kiedy naszym ulubionym ekranem był kineskopowy telewizor z podłączonym magnetowidem, a ulubionym "fotelem" dywan w dużym pokoju, powoli rodziła się nasza fascynacja kinem. U jednych przejawiała się przewijaniem w kółko ulubionej kasety, u innych ciągłym proszeniem rodziców, żeby zabrali nas do kina na najnowszą produkcję Disneya, a może jedno i drugie. Jedno jest pewne, jak każde wspomnienie błogich lat dzieciństwa, przypomnienie sobie o ulubionych filmach sprawia, że kręci się łezka w oku. Dowiedzmy się jakie wspomnienia mają członkowie redakcji Pełnej Sali.

 

Ja zdecydowanie byłem wychowany na VHS-ach, oglądanych głównie u mojej babci. Do czołówki najbardziej zgranych kaset należał serial Smerfy i filmy: „Flubber”, „Pokemon: Film Pierwszy” i „Power Rangers” z 1995. Warto też dodać „Księżniczkę łabędzi” ulubioną serię mojej starszej siostry, którą w ramach demokratycznego podejmowania decyzji oglądałem równie często. Jednak tytuł filmu mojego dzieciństwa może przypaść tylko jednemu tytułowi, a jest to „Kosmiczny mecz”. Nie przesadzę jeśli powiem, że obejrzałem ten film blisko stu razy, kaseta była przewijana niemiłosiernie i stale wędrowała od pudełka do pudełka, bo jej pierwotne opakowanie kiedyś się zgubiło, dialogi z filmu znałem na pamięć, podobnie jak słynne „I Believe I Can Fly” ze ścieżki dźwiękowej. Kiedy dzisiaj wracam do tego filmu, niestety jest daleki od ideału. Część żartów można uznać za niemiłosierne suchary, a sama fabuła trąci przewidywalnością, nie mówiąc już o grze aktorów z Jordanem na czele, no ale czego spodziewać się po koszykarzu. Mówiąc krótko, niektóre wspomnienia z dzieciństwa, powinny pozostać wspomnieniami.

Marcin Grudziąż 

Jak każdy szkrab urodzony za późnej komuny fascynowała mnie piekielna machina, którą można było kupić na bazarku. Niemiecki, używany magnetowid przyjmował kasety wszelkiej maści. Ulegałem urokowi bajek z logo Disneya, często nagrywanych żywcem z telewizji, z wieczorynki (Myszka Miki, Pluto, Kaczor Donald). Nie pomnę ile razy oglądałem „Króla Lwa” – 64? 95? 107? Kochałem wówczas też „Wszystkie psy idą do nieba”. Mój młodszy brat maniakalnie odtwarzał obie części „Kevina samego w domu” oraz „Księcia w Nowym Jorku” z Eddiem Murphym. Razem chętnie sięgaliśmy po przygody rozbrykanych „Blues Brothers”. Pamiętam też, że rodzice często zabierali mnie do wypożyczalni kaset wideo. Pośród półek czułem się jak w raju – kolorowe okładki, masa nieznanych nazwisk, mnogość opcji. Kończyło się jakimś filmem familijnym pokroju „Uwolnić orkę”, za którymi jednak specjalnie nie przepadałem. Na szczęście ojciec brał zwykle dla siebie jakiegoś akcyjniaka, więc poznałem Norrisa, Seagala, Van Damme’a. Mimo zakazów zerkałem również na takie klasyki jak „Terminator” czy „Pamięć absolutna” (trzy piersi!). Dzięki mamie zapałałem miłością do westernu, bo zwykle w niedzielne popołudnia przenosiliśmy się na Dziki Zachód. Dziś nawet tortury nie wydobyły z mojej pamięci tytułów tych produkcji, ale to była nasza tradycja, którą zaszczepił jeszcze mój dziadek.

Maciej Kowalczyk

Bez większej przesady możecie potraktować stwierdzenie, że wychowywało mnie troje rodziców: Mama, Tata i Telewizor. Żadne z nich nie zaniedbywało swoich obowiązków i dawało mi idealnie zaszumioną porcję miłości i miłych wspomnień. Jako szkrab znałem absolutnie na wylot ramówkę wszystkich bajek i programów pobocznych. Świetnie też zgłębiłem odpowiednie działy w wypożyczalniach kaset, których w okolicach domu mieliśmy aż trzy (Chwilo Wróć!). To jednak nie „Power Rangers”, „Kryształ snów” czy ”Jayce i Gwiezdni Wojownicy” są moim „filmem dzieciństwa”. Nie są to też „Terminatory” czy kolejne „Komando Foki”. Tytuł imperatora lat dziecięcych dostają dwa filmy: „Mucha” i „Coś”. Do tej pory widziane po blisko 80-100 razy na tytuł (bez przesady w liczbach) Zostawmy opowieści o „niesamowitym wrażeniu, gdy miałem 9 lat” i nie pytajmy też: „ a gdzie byli rodzice?”. Mama, Tata i Telewizor wiedzieli co robią, bo znali swoje dziecko. Moje uwielbienie do ohydy i potworów brało tu bezapelacyjną górę i kaprys seansu o 23.00 musiał zostać zaspokojony. Niespecjalnie przeszkadzało to Ojcu, który oczywiście czerpał radochę z ekranowych abominacji, ale dodatkowo nabijał sobie punkty (w rankingu prywatny i Maminym) jako mój, prywatny strażnik pogodnych snów i nauczyciel ekranowych fikcji. Poza tym, kto by się bał wielkiej, rzygającej muchy i „czegoś z innego świata”? Prawdziwym zagrożeniem była Chupacabra. Potwór tak realny, jak całe „Nie do wiary” i „Zwierzęce Archiwum X”. Skoro mogła pojawić się w Meksyku, to równie dobrze właśnie wywróciła coś w naszym salonie i przez to nie nagram „Powrotu Godzilli” na TVP2. Bądź przeklęta Chupacabro! Kij ci w oko!

Michu Szczepański

Dorastałem razem z tym filmem, chciałem być jak Tony Montana. Z każdym kolejnym obejrzeniem zaczynałem postrzegać „Scarface’a” na inny sposób, gdy w końcu otrząsnąłem się z dziecięcej naiwności i pomyślałem „Być może On nie jest autorytetem? Być może reżyser chciał napiętnować pusty hedonizm i żądze, które targają bohaterem, a nie je gloryfikować?” Na swój sposób kocham po dziś dzień, a zarobione pieniądze przeliczam przy „Push it to the limit”.

Michał Jędrszczak

Ja raczej nie mogę powiedzieć, że oglądałam VHSy, bo jestem na to za młoda. Jedyna kaseta jaką pamiętam to „Tarzan” Disneya oglądany w przedszkolu nieskończoną ilość razy, ale zawsze z pominięciem jednej sceny. Walki z panterą, którą panie przedszkolanki uważały za zbyt drastyczną dla kilkulatków. Oczywiście, kojarzę stare i kultowe bajki Disneya, (których ostatnimi czasy robię sobie powtórkę),  ale specjalne miejsce w moim sercu ma „Mustang z Dzikiej Doliny”  – od zawsze imponował mi wolnością, żył tak jak chciał i „nigdy nie ulegał”. Do tego ścieżka dźwiękowa, wspaniała w polskiej wersji, potęgująca uczucie wiatru we włosach – czego chcieć więcej? Ponadto, na moich oczach działa się przemiana Fox Kids w Jetix, a później w Disney XD – byłam uczestnikiem tak ważnych przemian kulturowych! Moi ulubieńcy stamtąd to „Ach ten Andy!”, „Świat według Ludwiczka”, „Odlotowe Agentki”, „Kim Kolwiek”, a w późniejszym czasie „Zeke i Luther”. Z kolei negatywne emocje wzbudza u mnie „Koralina i Tajemnicze Drzwi” – jako bardzo strachliwa dziewięciolatka, którą przerażał widok Zgredka, nie pałałam miłością, do bajki, której bohaterowie szukają usuniętych gałek ocznych, zastąpionych guzikami, w ogrodzie… Na drugie podejście odważyłam się dopiero w zeszłym roku – to mówi samo za siebie.

Ania Wieczorek

 Oczywiście u mnie w domu również dominowały VHS-y. Podobno we wczesnym okresie dzieciństwa byłem fanatykiem serialu „Czterej pancerni i pies” i płakałem za każdym razem, kiedy ktoś próbował przełączyć na coś innego. Później dzięki bratu poznałem całego „Króla Lwa” na pamięć, co mimo wszystko ciepło wspominam. Zdecydowanie to był najciekawszy film animowany, jaki dane mi było w tamtym okresie obejrzeć. Oprócz tego wychowałem się na filmach z herosami kina akcji. Bruce Willis, Arnold Schwarzenegger, Sylvester Stallone… A przede wszystkim ON – wspaniały, honorowy, zawsze z kamienną twarzą – Steven Seagal. Podczas zabawy żołnierzykami zawsze nuciłem sobie pod nosem główny motyw muzyczny z „Liberatora 2”. Wyjątkowe wspomnienia łączą mnie z tego typu filmami, ponieważ były one dla mnie synonimem czegoś niedostępnego, czegoś zakazanego. Nie dość, że były w nich sceny ociekające seksem czy przemocą, to jeszcze puszczane były na tyle późno, że rzadko kiedy udawało mi się je obejrzeć do końca. Ale gdy udawało mi się wytrwać do napisów końcowych… Odczuwałem wtedy ogromną radość z tego, jaki jestem dzielny. Co do kreskówek – wśród nich zdecydowanie prym wiódł „Świat według Ludwiczka”. To była fantastyczna bajka, która zawsze potrafiła mnie rozbawić. Wiele lat później przypomniałem sobie kilka odcinków tego serialu i uzmysłowiłem sobie, że tam humor jest tak naprawdę tylko listkiem figowym, ukrywającym ogromny smutek oraz rozgoryczenie głównego bohatera. Dzieciństwo ma na szczęście to do siebie, że takich rzeczy, przynajmniej świadomie, się nie dostrzega.                                     

 Marcin Kempisty

Richie Rich

Film mojego dzieciństwa? Ja nie miałem dzieciństwa. Ale jak byłem mały, to miałem kasety VHS, które katowałem, ile tylko mogłem. Wtedy jeszcze nie było „jestem kinomanem”, wtedy po prostu lubiłem filmy. I zamiast oglądać ile dałem radę, to oglądałem co miałem. Było tego trochę: „Titanic”, „Kevin sam w domu”, „101 dalmatyńczyków” (z oryginalnym dubbingiem polskim z lat 60!), ale teraz posłużę się przykładem „Richiego Milionera”, który opowiadał o bogatym, ale samotnym nastolatku, który dowiaduje się, że najcenniejsza jest przyjaźń. Ten tytuł miał wszystko co najlepsze: młodych bohaterów, którzy są bardziej zaradni od dorosłych i robią za nich wszystko; szalone pomysły i absurdy (mechaniczna pszczoła), ale przede wszystkim akcja rozgrywała się w posiadłości głównego bohatera. A że jest on synem najbogatszej rodziny w USA, to przepych był tam na każdym kroku. Poranną gimnastykę prowadzi Claudia Schiffer, nauczycielem fizyki jest autentyczny naukowiec, a portret rodzinny jest kuty w paśmie górskim przy pomocy lasera na kształt Mount Rushmore. Brakowało tylko gigantycznej zabawki-kolejki, która prowadziłaby po całej posiadłości. Uwielbiałem wracać do tego miejsca i dostrzegać różne szczegóły w tle. Tak, wiem, to co najwyżej przeciętny tytuł, ale nawet dziś oglądam go z przyjemnością. Jest w nim ta dziecięca energia, a film miał na to budżet. Mój film dzieciństwa, a dzisiaj – wielkie guilty pleasure.

Garret Reza

Moje filmowe dzieciństwo przypadające na połowę lat 80. to przede wszystkim VHS. Bardzo dobrze pamiętam kolekcję kreskówek ze stajni Hanna-Barbera. Kasety te były wówczas wielkim rarytasem, tata musiał sprzedać nerkę, żeby zdobyć jedną z nich. Ale czego się nie robi dla ukochanego syna? Flintstonowie Jetsonowie, Miś Yogi, Kot Tip-Top – to moi pierwsi idole. Co dziwne, bałem się przeciwników Scooby-Doo i kazałem najpierw oglądać to rodzicom, żeby sprawdzili jak bardzo straszne głosy mają te „potwory”. Może to efekt traumy jaką zgotowała wcześniej starsza siostra, zabierając mnie do kina na „Pana Kleksa w kosmosie”. Postać Wielkiego Elektronika jeszcze długo prześladowała mnie w sennych koszmarach. Jakiś czas później stałem się bywalcem wypożyczalni kaset mieszczącej się w piwnicy mojego bloku. To spaczyło mnie na dobre. Niemieckie komedie erotyczne (pamięta ktoś serię „Lody na patyku”?) i B-klasowe akcyjniaki stały się moim źródłem wiedzy o świecie. A po seansie pierwszego Robocopa w wieku 8 lat, nie mogę się pozbierać do dziś.

Grzegorz Narożny

Jest kilka tytułów, które mogę nazwać filmami swojego dzieciństwa. Po pierwsze „Shrek”, który do dzisiaj stanowi mój rekord pod względem liczby powtórek. Swojego czasu znałem na pamięć wszystkie kwestie a historią poczciwego ogra męczyłem telewizor aż 33 razy. Poza tym należę do pokolenia, które dorastało razem z Harrym Potterem. Pamiętam doskonale fascynację „Kamieniem Filozoficznym” i magię, która pozostała ze mną do końca serii i jednocześnie dzieciństwa. „Komnata Tajemnic” była zaś pierwszym filmem, na którym byłem w kinie więcej, niż jeden raz. Ale moje młode lata to nie tylko kino familijne. Bardzo wcześnie poznałem pojęcie grozy, a to dzięki Johnowi Carpenterowi, którego „Mgła” przez lata stanowiła dla mnie wzór horroru (nadal stanowi), a przez dobre dwa tygodnie po seansie nie pozwoliła spać przy zgaszonym świetle (o ile w ogóle udawało mi się zasnąć). Na koniec coś, co sprawiło, że kino z zainteresowania stało się pasją. Gdy w wieku 12 lat dane mi było obejrzeć „Wstręt” Romana Polańskiego byłem wstrząśnięty faktem, że ktoś kiedyś stworzył za pomocą obrazów i słów dzieło, które niemal 50 lat później potrafi wywrzeć na przypadkowym odbiorcy siedzącym przed telewizorem tak mocne wrażenie. Właśnie tak pokochałem kino.


Robert Olbrychowski