Nie taki diabeł straszny – recenzja filmu „Szatan kazał tańczyć”

Fragmentaryczna struktura „Szatan kazał tańczyć” Katarzyny Rosłaniec na pozór przypomina godardowskie eksperymenty z formą. Niestety reżyserce nie udaje się ukryć pod kunsztowną skorupką równie intrygującej treści.

W zamyśle Rosłaniec jej najnowsze dzieło miało być rodzajem przestrogi. Główną bohaterkę, Karolinę, obdarza wątłym sercem i szalenie intensywnym trybem życia. Po wydaniu pierwszej powieści dziewczyna popada w kryzys twórczy, który zalewa litrami alkoholu i stosami kokainy. Ze względu na chorobę stara się ona wykorzystać każdą sekundę, zachłannie czerpiąc z pozostałego czasu. Carpe diem do kwadratu. Z ekranu pada nawet zdanie, że jej serce „nie wytrzyma jak będzie żyła kilkoma życiami naraz”, ale ona odrzuca rady lekarzy i bliskich. Autodestrukcyjny festiwal, na który zostaje wystawiona protagonistka, przeciąga się praktycznie na cały czas trwania filmu. Zaledwie kilka scen stanowi przeciwwagę. Widzimy w nich młodą kobietę jako zranionego motyla. Okazuje się, że przebojowością i drapieżnością przykrywa niespełnienie, samotność i trwogę o przyszłość. Zagubiona istota musi biec szybciej niż inni, aby doświadczyć jak najwięcej.

Strategia Rosłaniec pali jednak dość szybko na panewce. Wydaje się, że sama bardziej fascynuje się takim trybem życia niż nim gardzi. Niebezpiecznie wskazywać na wątki autobiograficzne, ale coś jest na rzeczy. Nie bez kozery większość kostiumów bohaterki pochodzi z jej własnej szafy. Czy w takim razie nie stara się uciąć gałęzi, na której sama siedzi? Podobno pomysł do napisania scenariusza „Szatan kazał tańczyć” zaczerpnęła od pewnej Koreanki. Młoda dziewczyna podczas podróży po Europie miała szukać kolejnych parterów seksualnych i narkotycznych tripów. Lekarze zasugerowali, że jej chore serce niedługo przestanie pracować, więc postanawia jak filmowa Karolina korzystać z życia do cna. Nie bez dozy złośliwości muszę dodać, że to i tak progres, bo dotychczasowe filmy autorka „Galerianek” tworzyła na podstawie notatek z gazet.

Podobnie jak inne brzydkie kaczątko polskiej kinematografii, Przemysław Wojcieszek, reżyserka zapatrzyła się zupełnie w zagraniczne kino arthousowe. Nie byłby to może zarzut – bo czemu nie czerpać wzorców od najlepszych – ale znajomość stylu Gaspara Noé czy Xaviera Dolana nie uczynią jeszcze filmu lepszym. Klaustrofobiczny format 4×4, jaki ten ostatni zastosował w „Mamie”, podkreślał ciężar relacji rodzinnych i chorobę bohatera, a  rozszerzenie ekranu w dalszych partiach budzące zresztą ekstatyczną reakcję publiki przynosiło zew nadziei i nadbudowywały emocjonalny wydźwięk dzieła. Tymczasem w „Szatan kazał tańczyć” podobny kadr służy jedynie stylizacji na okienko z Instagrama czy Snapchata.

Brak w filmie zapowiadanego w zwiastunie split screenu, który być może mógł wprowadzić meta komentarz do opowiadanej historii, pokazać dualizm sytuacji dziewczyny jako twórcy i zagubionej jednostki. Rosłaniec tylko symuluje artyzm, a tak naprawdę najbardziej interesują ją sam proces tworzenia. Może dlatego właśnie Karolina musi być pisarką. Tylko problem w tym, że nie ma absolutnie niczego ciekawego do powiedzenia. Jak na dłoni widać to w najgorszych momentach filmu, kiedy sama reżyserka raczy nas fragmentami twórczości swojej bohaterki. Grafomańska powieść, niezbyt zresztą różniąca się od scenariusza samego filmu, tworzy się niejako na naszych oczach. Temu powracającemu procesowi towarzyszą psychodeliczne ilustracje zdeformowanej twarzy Magdaleny Berus.

„Szatan kazał tańczyć” wbrew pozorom ma kilka atutów. Z pewnością pochwalić należy Magdę Berus, która nie boi się ani nagości, ani przechadzania się po cienkiej granicy naturalistycznej gry oraz przerysowania. Potrafi oddać emocje wampa, rozhulanej małolaty i skrzywdzonego dziecka. W kilku scenach w jej oczach dostrzegamy: delikatność, emocjonalne przetrącenie, niewypowiedzianą skargę wobec brutalności świata. Przyznam też, że inscenizacja niektórych scen naprawdę się udaje, reżyserka ma pomysł co zrobić z przestrzenią. Zwykle namawia swoją operatorkę Virginię Surdej do ściętych kadrów, brudnych, niewyraźnych, nierzadko kręconych z ręki ujęć. Chwilami jak w scenie z zapyziałym food courcie w galerii handlowej potrafi dotknąć chropowatej społecznej tkanki.

Dlaczego film ma akurat 54 sceny? Ano dlatego, że Rosłaniec wymyśliła, że będzie on jak… kostka Rubika. Co więcej, każdy z jej kolorów odpowiada innej warstwie świadomości głównej bohaterki. Niestety kończy się na koncepcie, bo za fragmentaryzacją utworu nie stoi żadna głębsza myśl. Naprawdę jak sugeruje w autorskiej instrukcji sama reżyserka, można zestawiać poszczególne nowelki w dowolny sposób bez większej konsekwencji. To, co w rękach Godarda stawało się intertekstualną grą z widzem, tutaj stanowi tylko pusty frazes. Podczas seansu kiełkowała we mnie myśl, że być może Rosłaniec powinna tworzyć muzealne instalacje-wideo lub po prostu kręcić teledyski. Tam jej artystyczne próby mogłyby okazać się spełnione.

Najgorszym dla demiurga, jakim chciałaby być autorka „Bejbi Blues”, jest jednak coś innego. To fakt, że tak naprawdę widzowie jej kolorowy spektakl aspirujący do miana pokoleniowego manifestu oglądają beznamiętnie. Coraz to nowe sceny przygodnego seksu, libacji alkoholowych, narkotycznych odlotów, anorektycznych torsji spotykają się ze wzruszeniem ramion i zmultiplikowanym ziewnięciem. Kiedy Berus i Simlat podczas kolacji głośno na całą restaurację roztrząsają swoje problemy łóżkowe, ożywia się co prawda kilka trzpiotek. Resztę publiki jednak frasunki młodej literatki interesują nie więcej niż opady śniegu w Kirgistanie.

W kalejdoskopie atrakcjonów Rosłaniec nie potrafi, choćby na chwilę, zatrzymać kadru. Nie myśli o dobrej zabawie, o złapaniu odrobiny dystansu wobec tworzonej materii filmowej. Nawet w ramach 2-minutowych scen z uporem debiutantki kombinuje z montażem, różnymi ujęciami i kątami kamery. Być może w zamyśle miało to oddać rytm naszych zabieganych czasów, medialnego szumu, fejsbukowej nawałnicy i instagramowej pozerki. Inkrustując swój film kolejnymi zmianami rytmu, poetyki, nastroju tworzy barokowy pamiętnik, z którego wyszarpano większość kartek. Nadal nie mogę pozbyć się wrażenia, że to właśnie na wyrwanych stronicach zapisano bardziej zajmującą historię.

Maciej Kowalczyk
Maciej Kowalczyk

Szatan kazał tańczyć



Rok: 2016

Gatunek: dramat

Twórcy: Katarzyna Rosłaniec

Występują: Magdalena Berus, Łukasz Simlat, Danuta Stenka i inni

Ocena: 1/5