Klasyczna Sala: Banalne dni (1991)

Tegoroczna retrospektywa na Berlinale przedstawia mniej znane oblicza powojennego niemieckiego kina, skryte nieco za nazwiskami w rodzaju Herzoga, Wendersa czy Fassbindera. Pośród intrygujących dzieł mało znanych twórców obrazem wyróżniającym się są Banalne dni (1991) Petera Welza, niezwykle intrygujący przykład spojrzenia na dziedzictwo NRD z perspektywy pierwszych lat po zjednoczeniu.

Kiedy wschodnie Niemcy dopiero odkrywały największe osiągnięcia kinematografii nieistniejącego już państwa – filmy z sezonu 1965/1966, które ze względu na otwartą krytykę socjalistycznego ustroju trafiły na wiele lat na półkę, w tym także prezentowany w ramach retrospektywy Tylko nie myśl, że będę płakał Franka Vogla – młodzi filmowcy związani z Artystyczną Grupą Produkcyjną „DaDaEr” przy państwowej wytwórni DEFA próbowali w eksperymentalny sposób uchwycić ducha następującego właśnie przełomu. I tak jak film Vogla zaskakuje bezpośredniością w oskarżaniu ideologizacji życia w komunistycznym państwie, tak i w Banalne dni (polski tytuł za: Andrzej Gwóźdź, Kino na biegunach. Filmy niemieckie i ich historie 1949-1991) nawet dobrze przygotowany do seansu widz przeżyje parę momentów niewątpliwego zaskoczenia, chociażby wywołanego niebywałą przenikliwością refleksji nad życiem w NRD czy komentarza do ówczesnej sytuacji obu państw niemieckich. Akcja filmu rozgrywa się w latach siedemdziesiątych, jednakże jego dygresyjno-oniryczny charakter rozmywa znacząco to poczucie. Oto dwaj młodzi mężczyźni, Michael (Florian Lukas) i Thomas (Christian Kuchenbusch), wędrują po mieście, dyskutując i napotykając dziwaczne postacie i sytuacje, oraz poszukują ucieczki przed opresyjnym światem starszego pokolenia – szkoły i fabryki. Myliłby się ten, kto dostrzegłby tu spóźnione echo kina kontestacji; bunt głównych bohaterów jest niejednoznaczny i dość bezsilny (jeżeli nie nieudolny), manifestuje się w nim raczej poczucie zagubienia, silnie skręca też w stronę intelektualną.

Jedną z największych zalet filmu Welza jest sposób, w jaki przedstawiono (wschodni) Berlin. Daleko odeszliśmy tu od poetyckich (by nie rzec: poetycznych) obrazków z Nieba nad Berlinem (choć filmowi Welza trudno odmówić wizyjności), próżno też szukać konwencjonalnych widoków miasta podzielonego (nieistniejącym już wówczas) murem. Pocztówkowe symbole Berlina dostrzegamy na dalekim planie. Widzimy tu Berlin wyjątkowo niespektakularny i niszczejący – bardziej niż stolicę przypominający prowincjonalne miasteczko i pogrążający się w rozkładzie i apatii – a  zarazem w trakcie jakiejś nieskończonej odbudowy (powracający motyw postaci niosących deski), podobnie zresztą jak jego mieszkańcy, którzy jeśli nie są bezwzględnie posłuszni władzy, to przynajmniej trwają w konformistycznym przyzwyczajeniu do opresyjnego systemu (ukazują to doskonale wielokrotnie wykorzystywane w filmie powtórzenia podobnych scen). Jednocześnie w społeczeństwie rozkwitają patologie (vide sceny w domu Thomasa). Te obrazki nabierają nowego znaczenia po wpisaniu w kontekst polityczny czasów, w których obraz powstał, a więc tego, jakie społeczeństwo uformowało ponad 40 lat komunistycznych rządów oraz co wniosą wschodnie landy do świeżo zjednoczonego państwa – sugerowane przez dzieło odpowiedzi na te pytania nie napawają optymizmem. Widać to szczególnie, gdy Niemcy Wschodnie znajdują swe uosobienie w tajemniczej parze postaci – Gerharda Hähndla i Maximiliana Loesera – przyjmujących coraz to nowe maski – żołnierzy, ulicznych pijaków czy przemądrzałych „fachowców” (zawsze jednak reprezentują siłę obracającą się przeciwko głównym bohaterom), co nadaje Banalnym dniom ciekawego znaczenia wobec obecnych narastających polityczno-społecznych podziałów w Niemczech.

Ale film Welza to znacznie więcej niż komentarz społeczno-polityczny – to także znakomita gra z kliszami i konwencjami kina coming-of-age. Bohaterowie, wpisując się z początku w pewne archetypiczne figury tego typu produkcji (niewinnego chłopca z dobrego domu i uciekającego przed problemami w rodzinie), z czasem zaczynają się nam ukazywać jako znacznie mniej jednowymiarowe postaci. Trudno nam uchwycić ich stosunek do otaczającego ich świata (wykraczający często poza prostą młodzieńczą dezynwolturę) i relację między nimi samymi (przyjaźń? miłość?).  Ukazują się raz to jako młodzi myśliciele, wnoszący świeże spojrzenie do otaczającego ich skostniałego świata i swymi nonszalanckimi działaniami destabilizujący go, a znów innym razem jako para przemądrzałych nastolatków, którzy sami gubią się we własnych intelektualnych grach. To samo można także powiedzieć o innych bohaterach, którzy wchodzą ze sobą w niespodziewane interakcje, a postaci epizodyczne powracają w zaskakujących odsłonach i wiele przyjemności przynosi oglądającemu analizowanie niekonwencjonalnych zabiegów scenariuszowych twórców.

Najciekawszą postacią filmu jest jednak Wagner, ojciec Michaela (wspaniała rola Kurta Naumanna), awangardowy dramaturg, a zatem artysta uwikłany w skomplikowaną relację z systemem, który wierzy w rewolucyjną siłę swoich spektakli, ale i on także gubi się w erudycyjnym labiryncie własnego umysłu i z trudem kształtuje relacje z dorastającym synem (jako przedstawiciel starszego pokolenia, ale jakże inny od utożsamiających to pokolenie z władzą dyrektorki szkoły, do której chodzi Michael, i przełożonego Thomasa). Sceny z jego udziałem to chyba najbardziej udane momenty filmu, kiedy to widz, zafascynowany bohaterem, obserwuje jego wewnętrzny rozpad – zwłaszcza gdy kontrapunktuje je doskonale dobrany fragment Beethovenowskiej Wielkiej Fugi op. 133, który, podobnie jak inne fragmenty ścieżki dźwiękowej, czerpiące z kolei ze stylistyki krautrockowej, znakomicie potęguje atmosferę trudnego do uchwycenia niepokoju, a w przypadku Wagnera – napiętej relacji artysty z władzą. I taki właśnie jest ten film – to wielopiętrowy, kręty labirynt cytatów i nawiązań (także w warstwie wizualnej, biorąc pod uwagę prawdziwie barokową scenografię ekranowych wnętrz), które składają się (w połączeniu z licznymi eksperymentami formalnymi) na niezwykle trudne w odbiorze dzieło, ale zarazem kuszący widza rozlicznymi poziomami interpretacyjnymi prowadzącymi do zaskakujących nieraz wniosków.

Kluczem do interpretacji Banalnych dni wydaje się początkowa scena, w której Michael i Thomas, siedząc w opuszczonym industrialnym wnętrzu, dyskutują o tym, czy współczesna rzeczywistość to coś więcej niż suma nieustannych powtórzeń, czy może jednak takie postawienie sprawy nie stanowi nadmiernego uproszczenia. To właśnie zdaje się być powracającym problemem filmu: czy w życiu bohaterów (a zarazem społeczeństwa Niemiec – wschodnich? zjednoczonych?) kryje się owo trudno uchwytne „coś więcej”, czy nie jest to nic więcej niż owe „banalne dni”? Ale i zakończenie tej sceny stanowi ciekawy trop interpretacyjny – oto jeden z bohaterów przerywa filozoficzną dysputę, by otworzyć zabawkę wyskakującą z pudełka, na widok której obaj wybuchają gromkim, przerysowanym śmiechem. I tu znów pojawia się pytanie: czy wszystkie te skomplikowane wywody mają właściwie znaczenie? Czy nie są przypadkiem tylko popisami młodzieńczej buńczuczności lub żałosnymi ostatnimi podrygami starców (warto zwrócić uwagę, że często intelektualne fajerwerki występują tu w parze z dość wyraziście ukazanymi scenami erotycznymi, a awangardowy spektakl przeradza się w szaleńczą zabawę). Mało tego, i twórcy filmu zadają sobie pytanie o to, czy w swych formalnych eksperymentach nie posunęli się za daleko; odnajdujemy to w scenie spektaklu teatralnego, w której można doszukiwać się hołdu złożonego awangardowym poszukiwaniom wschodnioberlińskiej Volksbühne (dającego się też wyczuć w silnie teatralnej formie filmu), a jednocześnie mającej nieco satyryczny wydźwięk refleksji nad tym, czy aby do filmu (i do sztuki w ogóle) nie wkrada się przeintelektualizowanie i nadmierne komplikowanie i tak już nieprostego świata. Autotematyzm zresztą uwidacznia się jeszcze mocniej w ostatnich, wybitnie dekonstruujących cały świat przedstawiony, a zarazem film jako medium scenach. Wróćmy na koniec do aspektu satyrycznego, bo pojawia się on w Banalnych dniach często i znakomicie uzmysławia nam dystans, jaki udało się w tym filmie – mimo jego trudnej formy – zawrzeć. Ale czy nie jest to (niczym w opisywanej scenie) tragiczny śmiech przez łzy?

Juliusz Korczyński
Juliusz Korczyński

Banalne dni

Tytuł oryginalny: Banale Tage

Rok: 1991

Kraj produkcji: Niemcy

Reżyseria: Peter Welz

Występują: Christian Kuchenbuch, Florian Lukas, Kurt Naumann, Jörg Panknin, Ronald M. Schernikau i inni

Peter Welz 

Urodzony: 6 listopada 1963, Berlin (NRD)

Kraj działania: Niemcy

Wybrana filmografia:
1992: Banalne dni
1994: Burning Life