Kilka shortów docenionych na festiwalach w Polsce i za granicą, angaż przy jednej z najgłośniejszych premier ostatnich lat, streamingowy hit chwalony przez widzów oraz krytykę – to droga, o jakiej z pewnością marzy niejeden młody polski twórca. Życie filmowców, nawet tych z sukcesami, nie jest jednak wyłącznie usłane czerwonymi dywanami. Aby rozwinąć ten banał, nasz redaktor Michał Konarski porozmawiał ze scenarzystką Niną Lewandowską (Chodźmy w noc, Absolutni debiutanci) oraz reżyserkami Kamilą Taraburą (Chodźmy w noc, Zielona granica, Absolutni debiutanci) i Katarzyną Warzechą (We Have One Heart, Zielona granica, Absolutni debiutanci).
Okazją do spotkania jest Shortlista, sekcja festiwalu mBank Nowe Horyzonty poświęcona filmom krótkometrażowym zrealizowanym przez polskich twórców. Pełna Sala, tak jak przed rokiem, objęła ją patronatem medialnym. W najbliższych miesiącach będziecie mogli przeczytać kolejne teksty i rozmowy poświęcone krótkim formom. Wciąż można zgłaszać swoje filmy do Shortlisty – termin upływa 31 marca. Wszystkie informacje dostępne są TUTAJ. Zarówno Chodźmy w noc, jak i We Have One Heart były prezentowane w trakcie wrocławskiego festiwalu.
Michał Konarski: Pierwsze pytanie będzie z tych nostalgicznych – czemu akurat filmy? Co ma w sobie takiego kino? Dlaczego zainteresowały Was akurat ruchome obrazy?
Kamila Tarabura (KT): U mnie ta pasja od dzieciństwa rozwijała się dwutorowo. Pewnego dnia mój tata przyniósł z pracy kamerę, którą można było wypożyczać na weekendy – pamiętam, że stała się świętością, razem z bratem ciągle chcieliśmy jej używać i kręcić różne formy. A drugi tor był taki, że moja babcia była kinofilką i zaraziła mnie miłością do filmów. Oglądałam z nią późnymi wieczorami w telewizji te bardziej ambitne tytuły; kryła przed rodzicami, gdy kazali mi chodzić spać, bo zależało jej, żebym oglądała w całości. Wiedziała, że film to jest coś ważnego i że zawsze warto o nim porozmawiać po seansie.
Nina Lewandowska (NL): Ja z kolei pisałam od najmłodszych lat. Gdy dostałam pierwszy pamiętnik, od razu starałam się jakoś uwieczniać rzeczywistość i zapisywać rzeczy, które były blisko skóry. Myślę, że wynika to też z faktu, że jestem jedynaczką – dużo czasu spędzałam sama i poświęcałam go na rozwój zainteresowań. Oglądanie filmu czy czytanie książki było trochę jak odkrywanie nowych światów albo spotkania z gronem przyjaciół w innej rzeczywistości. A później na etapie liceum na poważnie zainteresowałam się filmem, zaczęłam szukać języka możliwego do przełożenia na obraz. Poczułam, że kino jest medium, dzięki któremu mogę opowiadać historie bliższe skórze, takie, jakie zawsze pisałam.
Katarzyna Warzecha (KW): A u mnie w domu po prostu było kino, bo oboje rodzice skończyli filmoznawstwo, uczyli polskiego i mieli swój DKF. To były trochę inne czasy, więc zdarzało się, że uczniowie rodziców przychodzili do nas oglądać coś na telewizorze. Jako mała dziewczynka tak naprawdę ciągle miałam do czynienia z filmami, także takimi, których pewnie nie powinnam wtedy oglądać. jak choćby Farinelli: ostatni kastrat (1994), który obejrzałam w wieku 10 lat. Film zaczyna się od tego, że facet zostaje wykastrowany i skacze goły z balkonu (śmiech). Miałam wtedy dziesięć lat. Ale przede wszystkim to stała obecność w kinie połączyła mnie ze światem filmu. Przez współpracę z kinem moi rodzice mieli darmowe bilety, więc wspólnie chodziliśmy na seanse, jedliśmy żelki. To moje wspomnienia z dzieciństwa. W tym kinie, które dziś już zresztą nie istnieje, bo zostało zamienione na hotel, odbywał się też konkurs wiedzy dla uczniów – uwielbiałam oglądać finały, gdy wszyscy odpowiadają na trudne pytania, i to był chyba ten moment, kiedy zdałam sobie sprawę, że teoria kina nie jest dla mnie.
KT: Jeszcze mi się coś przypomniało, bo siedzimy tutaj otoczeni tymi kasetami… Jak byłam mała, to byłam strasznym niejadkiem i rodzice wprowadzili system nagród – raz udało mi się zjeść cały obiad i poszliśmy do sklepu kupić nową kasetę wideo.
I co wybrałaś?
KT: Pocahontas. To były czasy, że miało się tych kaset kilka, kilkanaście i oglądało się je w kółko i w kółko. Z tego też pewnie narodziła się ta miłość do kina: ze stałego powtarzania swoich ulubionych filmów, używania dialogów w prawdziwym życiu.
Dobrze, że wywołałaś już pierwszy tytuł, bo o to też chciałem zapytać – jakie filmy, jacy twórcy ukształtowali Wasze patrzenie na kino? Gdybyście miały podać dwóch reżyserów, którzy wpłynęli na Wasze artystyczne i estetyczne podejścia, to kto by to był?
KW: Na pewno Krzysztof Kieślowski, bo moja mama co tydzień oglądała Podwójne życie Weroniki, a ja z nią siadałam przed telewizorem. Uwielbiałam muzykę Preisnera. Jak rodzice wychodzili gdzieś wieczorem, to my sobie puszczaliśmy ją z rodzeństwem i tańczyliśmy… teraz jak to mówię, brzmi trochę cringowo, ale miałam wtedy jakieś osiem lat. Oglądaliśmy Dekalog i te wszystkie filmy, bo też wydaje mi się, że kino Kieślowskiego, w porównaniu do popularnego w tamtym czasie Tarantino, nie było jakieś szczególnie drastyczne. Można je oglądać z dziećmi, choć one nie zawsze wszystko rozumiały. Myślę, że przez to, że moi rodzice tak dużo go oglądali, to zakodował mi się jakoś we krwi. Nawet teraz lubię posłuchać sobie jego wywiadów i mam wrażenie, że to był naprawdę mądry człowiek.
A drugi?
KW: Jacek Bławut, totalnie. Ja, idąc do szkoły filmowej, chciałam robić dokumenty i on kręcił kino będące blisko człowieka, takie jak mnie interesowało, bo dla mnie bohater zawsze był najważniejszy. I Jacek Bławut był dla mnie z pewnością największą inspiracją, gdy szłam do szkoły filmowej. Teraz od dokumentów już odchodzę, ale wciąż jako reżyser jest dla mnie top of the top.
KT: To teraz ja. A mogę trzech?
Śmiało!
KT: Andrzej Wajda, Paul Thomas Anderson i Stanley Kubrick. To wynika pewnie z podejścia do rzemiosła i opowiadania. Właściwie każdy z ich filmów jest bardzo różny formalnie od poprzednich. Stale poszukują odpowiedniego języka do każdej produkcji, ale jednocześnie bardzo imponuje mi skala tych przedsięwzięć, od razu wiadomo czyj to film. Nie chcę powiedzieć, że to moi mistrzowie, bo nawet ich nie poznałam, ale ich twórczość stanowi dla mnie nieskończone źródło inspiracji. Także podejście do pracy, opinie wygłaszane w wywiadach – czuję w tym jednocześnie dużą wolność i odwagę.
NL: Jak ja myślę o takim wczesnym, licealnym etapie, gdy kształtowała się moja wrażliwość filmowa, to inspirowały mnie dzieła Larsa von Triera, Gaspara Noé czy Darrena Aronofsky’ego. To były bardzo wyraziste formy, myślę, że po prostu też trafiające do młodego człowieka, przez to, że są emocjonalne, dotykają granicznych stanów i stawiają na opowiadanie obrazem. Taka autorska wypowiedź, pewne przekraczanie granic w kinie robiło na mnie bardzo duże wrażenie.
Zapytam Was teraz o duety, bo przyszło Wam tworzyć zarówno dosyć samodzielnie, jak i w tandemach czy większych ekipach. Idealną klamrą zdają się być zresztą Absolutni debiutanci, przy których wszystkie trzy pracowałyście. Jak zapatrujecie się na kolaborację – pomiędzy dwójką reżyserów, ale też pomiędzy reżyserem a scenarzystą? Ile w tym płynnej współpracy, a ile sztywnego podziału obowiązków i trzymania się własnych zadań?
NL: Ja kocham pracować w zespołach, już od czasów szkoły szukałam partnerów twórczych. Najpierw pracowałam z Zosią Kowalewską, w pierwszych latach studiów zrobiłyśmy kilka filmów razem. I to mi się wydaje najfajniejsze w zawodzie filmowym, że końcowe dzieło powstaje dzięki współpracy. Pisanie jest raczej samotnym zawodem, ale nie wyobrażam sobie zamknąć się na kilka lat z książką i robić to wszystko sama. Dla mnie jednak najciekawsze są spotkania z wrażliwością drugiej osoby, a jednocześnie stanowią one wyzwanie, bo ta chemia współpracy nie jest łatwa do znalezienia. Miałam już współprace nieudane, ale też świetne, jak choćby z Kamilą [Taraburą] przy Chodźmy w noc czy Absolutnych debiutantach. Na wielu etapach działałyśmy już razem i myślę, że nie ma nic bardziej satysfakcjonującego niż znalezienie partnera twórczego, który cię rozumie, szuka podobnych rzeczy, ale też wynosi twoje umiejętności na zupełnie inny poziom. Uważam, że jak znajdziesz odpowiednią osobę, to wspólnie jesteście w stanie zrobić coś o wiele lepszego, niż gdyby skonfrontować się tylko ze swoimi myślami. Teraz np. pracuję w zespole nad grą komputerową i to też jest bardzo fajne doświadczenie. Powiedziałabym, że preferuję pracę wspólnie z innymi, a writers’ rooms to moje wymarzone środowisko twórcze.
KW: Współprace są super. Jest jakiś dziwny polski zwyczaj, że reżyserzy mają pisać scenariusze do swoich filmów. To nie dla mnie, ja czuję się reżyserką, a scenarzystką tak średnio. Dlatego tworzenie z kimś razem jest super, np. teraz realizuję dwa projekty i traktuję swoich scenarzystów jako sparing partnerów. Totalnie jestem za pracą zespołową. Można co prawda zderzać swoje pomysły z innymi na jakichś konsultacjach i warsztatach scenariuszowych, ale moim zdaniem dobrze jest pisać filmy z kimś.
KT: Ja tylko uzupełnię to, co Nina powiedziała: że duet może uskrzydlać, ale może też spowalniać. Moim zdaniem nie ma sensu brnąć we współprace, które ściągają w dół. Ale też z czysto praktycznego punktu widzenia – kawał życia spędzamy, pisząc te projekty i jest po prostu przyjemniej, gdy ma się zgrany zespół. Problem z pisaniem samemu nie tkwi w samotności, bo ona jest w porządku i też lubię czasem popisać bez nikogo. Ale tworząc z kimś, unika się wpadania w spirale myślowe i forsowanie pewnych pomysłów. Jestem zdania, tak jak mówiła Kasia, że najlepsze idee rodzą się właśnie dzięki takim sparingom.
Aby nie zanudzić czytelników ścianami tekstu i kapsułkowymi odpowiedziami, mam dla Was kilka pytań w formie radiowej krótkiej piłki. Liczę na możliwie zwięzłe odpowiedzi. A więc – filmy czy seriale?
KT: Oba.
NL: Chyba bym powiedziała, że na tym etapie seriale.
KW: Filmy.
Tutaj już pewne odpowiedzi chyba znam, ale i tak – Wajda czy Kieślowski?
KW: Kieślowski!
NL: Kurczę, takie pytanie… Muszę wybrać?
Możesz ewentualnie, tak jak Kamila przy poprzednim pytaniu, wybrać obu.
NL: No to wybieram obu.
KT: Wajda.
Drugi raz trzy różne odpowiedzi, nieźle się dobrałyście. Krótki metraż czy pełny metraż?
KW: Pełny metraż.
NL: Pełny.
KT: Pełny.
No, w końcu jednogłośnie. To tutaj bym jednak prosił o jakieś wyjaśnienie.
KW: Wiesz, krótki metraż wiąże się z wieloma problemami – nie ma na nie pieniędzy, scenariuszowe paradygmaty skupione są na długich formach. Nie jest łatwo zrobić shorta, który będzie spełnioną opowieścią.
NL: Dokładnie. Ale krótki metraż jest jednak zawsze świetną próbką, żeby się wprawić. Jeśli umiesz napisać dobrego shorta, to pewnie poradzisz sobie też z dłuższą historią.
Czy teraz, gdy wszystkie trzy macie już pozycję umożliwiającą realizowanie pełnych metraży, macie czasem chęć wrócić do krótkich form? Właśnie na zasadzie wprawki lub eksperymentu?
KT: Tak, ja mam pomysł na krótki metraż i chcę go zrealizować. W wakacje, ze znajomymi, za granicą.
NL: Ja nie czuję teraz takiej potrzeby.
KW: Mówię teraz za siebie, ale to jest tak, że czasami przychodzą do ciebie jakieś niespodziewane rzeczy i ja bym nie chciała się na nic zamykać. Mogę sobie teraz mówić, że nigdy nie zrobię już dokumentu, ale gdy coś się nadarzy, to pewnie zmienię zdanie.
KT: Tak, to działa czasami w ten sposób. Na przykład ostatnio koleżanka opowiedziała mi o jednym konkretnym wydarzeniu, które jej się przydarzyło na plaży. A ja od razu w tym zobaczyłam ciekawy pomysł na film. Nie jest to materiał na pełny metraż, ale ja już mam w głowie, jak to odpowiedzieć w krótkiej formie, a nawet jak wszystko powinno wyglądać formalnie.
NL: Jakby istniała możliwość godziwego wynagrodzenia za pracę, to ja mogę pisać krótkie metraże. Ale jednak chciałabym móc żyć z pisania.
Ostatnia krótka piłka – największy problem polskiego kina to…? Może być z branżą, może być z finansowaniem, może dotyczyć poziomu produkcji. Czym jest dla Was?
(śmiech)
KW: Ja chyba wiem – za mało czasu na preprodukcję.
KT: No budżety jednak, bo wszystko się o nie rozbija. Jak masz większy budżet, to masz więcej czasu na preprodukcję albo na zdjęcia.
NL: Niedofinansowanie etapu pisania scenariuszy.
Czyli trzy razy pieniądze. Pogadajmy więc trochę o tym, co po skończeniu prac. Wszystkie trzy macie doświadczenie dystrybucji swoich dzieł tradycyjnie w kinach, ale też na serwisach streamingowych. Jak postrzegacie obie te ścieżki pod względem odbioru widzów? Wolicie kino, bo możecie po projekcji porozmawiać z kimś twarzą w twarz, czy jednak streaming, bo więcej ludzi może zobaczyć Wasz projekt i omówić go w internecie?
NL: Obejrzenie swojego filmu w kinie z widzami to absolutnie unikalne doświadczenie. Choćby tak, jak przed rokiem na Nowych Horyzontach, gdy mogliśmy obejrzeć odcinek naszego serialu podczas festiwalowej premiery pilota z publicznością – to było coś niesamowitego. Pierwszy raz pokazywaliśmy odbiorcom nasz projekt i wszystkie te emocje były zupełnie wyjątkowe. Słyszysz, kiedy ludzie się śmieją, i sprawdzasz, który żart wchodzi, a który nie, te żywe reakcje – to jest po prostu inny rodzaj doświadczenia. Kino ma jednak tę przewagę, że masz realny kontakt z widzami.
KW: Trochę tak i trochę nie. Na przykładzie mojego shorta We Have One Heart muszę przyznać, że różnie to bywało. Miał premierę zaraz po tym, jak zaczął się lockdown, na Visions du Réel i to był pierwszy festiwal, który przez pandemię musiał odbyć się w całości online. No i z jednej strony oczywiście wielkie rozczarowanie, bo taki wielki festiwal i nie mogłam przeżyć premiery w kinie, ale z drugiej strony organizatorzy otworzyli tę platformę na cały świat. I nagle dostałam feedback z krajów Ameryki Południowej, to spektrum odbiorców znacznie się poszerzyło. To jest moim zdaniem duży plus, ale jednocześnie wprowadza tak duże poczucie samotności…
KT: No to jest przecież coś, czego doświadczyłyśmy przy Absolutnych debiutantach, bo serial, nad którym pracowaliśmy tyle lat, wpada w końcu na streaming i to są niebywałe emocje. Nagle w ciągu godziny zaczyna szaleć X, dostajesz wiadomości na Instagramie ze wszystkich stron świata, ale jest w tym jednak jakaś samotność.
KW: No właśnie totalna samotność. A w kinie jest zupełnie inaczej. Inny przykład – premiera Zielonej granicy na MFF w Wenecji. Kończy się ten film i przez piętnaście minut ludzie stoją, klaszczą i płaczą. To jest przeżycie, które zapamiętam na całe życie. Nagle widzisz, że cały ten hejt, całe to gówno, jakie się na nas wylało, konfrontowane jest z takimi emocjami. Zdajesz sobie sprawę, że ten upór ma jakiś sens i że ludzie potrzebowali takiego filmu.
KT: Więc wybieramy zgodnie kino, ale gdy będziemy robiły jakieś seriale dla platform, to chcemy, żeby miały premiery na festiwalach.
NL: Tak, otwieranie się tych sekcji serialowych na festiwalach filmowych to jest naprawdę super sprawa, na pewno dla twórców, ale wydaje mi się, że dla widzów też. W związku z tym, że zaczynają być uznawane za równorzędną sztukę, uważam, że to krok w dobrą stronę.
Pociągnijmy ten wątek festiwali – czym one dla Was są? Postrzegacie je bardziej jako kinofilski albo branżowy event sprzyjający zderzeniu swojej wizji z odbiorcami czy faktycznie stanowią one swoistą trampolinę do współprac i większych projektów?
NL: To śmieszne, bo Absolutni debiutanci powstali właśnie dzięki Warszawskiemu Festiwalowi Filmowemu. To tam przedstawiciel producenta zobaczył Chodźmy w noc.
KT: Ten aspekt, który poruszyłyśmy wcześniej, czyli spotkanie z widownią jest dla mnie jako twórczyni najważniejszy. To pewna weryfikacja tego, jak działa film. Albo nie działa. Ale festiwale są też miejscem promocji naszej pracy. Ja już tego nie postrzegam nawet jako katapulty do kolejnych, większych produkcji, ale myślę bardziej o tym, jak w danym momencie przedstawić ludziom ten konkretny projekt i wprowadzić go w życie. Bo nasza praca nie kończy się na planie czy przy montażu, ale my dalej później pracujemy na to, żeby filmy miały swoich odbiorców i żeby się o nich mówiło.
KW: A dla mnie festiwale są zawsze wielką inspiracją, obojętnie gdzie wyjeżdżam. Po pierwsze: to spotkanie z ludźmi z innych krajów, ich spojrzeniem, otwarcie sobie głowy na nowe możliwości. Także podejście do oglądania jest inne, we Francji zaimponowały mi tłumy walące do sal kinowych podczas festiwalu krótkich metraży. Ale też zazwyczaj obejrzę jakiś film, który na zawsze coś we mnie zmieni. Festiwale dają mi kopa, bo praca przy filmie to zawsze bardzo długi żmudny proces, a tutaj mogę zobaczyć coś fajnego, porozmawiać z kimś o moim filmie albo czymś zupełnie innym. To są dla mnie bardzo inspirujące wydarzenia, które dodają energii, żeby dalej działać.
NL: Te zastrzyki inspiracji też biorą się stąd, że jedziesz na jakiś festiwal, gdzie jest retrospektywa twórcy, na którego filmy nigdy byś pewnie nie trafiła i oglądasz coś wyjątkowego. Tak miałam na Camerimage – zobaczyłam tam Aberdeen. Stało się ono zresztą inspiracją dla pisanego przeze mnie wówczas pełnego metrażu. Ale festiwale są też świetnym miejscem do poznawania ludzi, z którymi możesz w przyszłości tworzyć. Choćby podczas warsztatów towarzyszących Warszawskiemu Festiwalowi Filmowemu nawiązałam kontakt z reżyserką, z którą napisałam później krótki metraż. Poznałyśmy się, stojąc w kolejce po kawę, między jedną sesją wykładów a drugą.
KT: To taki moment święta, gdy są Nowe Horyzonty, jest lato i jest Wrocław…
Katarzyna Warzecha zaczyna nucić muzykę ze spotu festiwalu Nowe Horyzonty
KT: Festiwal odbywa się w trakcie projekcji, ale jest też całe życie pozafilmowe. Wieczory, spotkania, rozmowy, to jest zawsze piękne.
NL: Albo pójście na plażę w Gdyni lub Mielnie po seansie!
Na koniec zapytam o jeszcze jeden czynnik, który chyba daje kopa, czyli ostatni zryw polskich filmowców. Jak nigdy, przedstawiciele wszystkich branż i pionów zjednoczyli się w walce o tantiemy z platform streamingowych. Współdziałanie popłaciło, bo – przynajmniej deklaratywnie – polski rząd zobowiązał się do prac w tej sprawie. Jak oceniacie ten masowy zryw branży?
KW: Na ten moment sukces jest taki, że środowisko filmowe, pierwszy raz od nie wiem jakiego czasu, się zintegrowało. O tym też zresztą mówił minister Sienkiewicz, z którym byłam na rozmowie – super, że to był nasz jednolity głos w tej sprawie. Myślę, że jest bardzo duży potencjał energetyczny, dlatego że nagle młodzi ludzie coś powiedzieli i zostali usłyszani przez rząd. A co najważniejsze, mają też poparcie tego środowiska, nie tylko polskiego, ale też zagranicznego. Wstawiło się za nami bardzo dużo instytucji z Europy, ale też ze Stanów. Są wciąż dwa czy trzy miesiące pracy do wykonania i może się stać bardzo dużo. Fajnie, że taki ruch ze strony rządu był i że w dosyć szybkim tempie ten głos został usłyszany, informacja o tantiemach została przywrócona do projektu ustawy, ale ja bym była jednak dosyć wstrzemięźliwa w takiej radości, bo ten proces legislacyjny ma naprawdę dużo punktów.
NL: Myślę, że taki masowy odzew dał wszystkim dużo odwagi, żeby się głośno wypowiadać. Wcześniej było tak, że rozmawialiśmy wyłącznie kuluarowo i był jakiś lęk przed poruszeniem tych spraw publicznie. Jak zobaczyłam, że twórcy dużych produkcji serialowych, jak np. Jan Holoubek, autor Wielkiej wody, chyba największego hitu kasowego Netfliksa w Polsce, mówią o tym głośno, to pomyślałam, że już nikt nie musi siedzieć cicho, bo to nasza wspólna sprawa. Mamy do tego prawo i nikt nie może nas za to karać. Jestem mega dumna, że Koło Młodych Stowarzyszenia Filmowców Polskich poruszyło środowisko i że trwamy w tym wszystkim razem. Bardzo się cieszę, bo przyznam szczerze – sama się wcześniej trochę bałam wchodzić publicznie z przekazem.
KW: Taki był też pomysł tego protestu. Kilka dni przed nim spotkałam Lilianę Komorowską, która mieszka w Toronto i opowiedziała mi, jak to wyglądało w Stanach, bo też należy do gildii aktorów. Przewodnicząca związku, główna aktorka serialu Pomoc domowa [Fran Drescher], zaczęła po prostu wydzwaniać do wszystkich członków z osobna, przekonując do poparcia działań. I my zaczęliśmy robić to samo. Ja naprawdę siedziałam cały tydzień przed protestem, dzwoniłam do każdego po kolei i zrozumiałam, że to jest jedyny sposób, by zaangażować ludzi do tego.
NL: No tak, bo oprócz zjednoczenia środowiska bardzo ważne było wyedukowanie wszystkich w kwestii tantiem.
KW: Ja miałam mocne osobiste argumenty, bo jestem akurat dzieckiem z rodziny, gdzie tantiemy mocno podreperowywały domowy budżet. Moja mama jest autorką gier planszowych i jako nauczycielka, która, nie oszukujmy się, nie zarabiała dużych pieniędzy, dzięki tantiemom mogła mi choćby opłacić zajęcia fotograficzne. To jest pewne koło, które się domyka, bo ludzie mający przychód z tantiemów inwestują go później w swoje kształcenie, dzieci i tak dalej. Więc dla mnie to było oczywistością, że takie prawo istnieje i musi też rozszerzyć się o streamingi, bo to światowy standard. W Stanach na przykład oni nie protestowali, żeby tantiemy były, oni domagali się, by ten procent wzrósł.
KT: To absolutnie irytujące, że musimy walczyć o coś, co jest całkowitym standardem.
W Polsce to chyba nic nowego?
KT: No niestety. Dziewczyny już chyba wszystko powiedziały. Ja dodam od siebie tylko, że my jako filmowcy naprawdę ciężko pracujemy. W naszym przypadku – osób, które wymyślają pomysły na film, piszą scenariusze, walczą o finansowanie, ten okres prac nad projektem przed wejściem na plan jest ekstremalnie długi, często na początku całej tej przygody nad danym projektem nie ma jeszcze producenta i trzeba samemu łączyć kilka obowiązków. Musimy mieć zapewnioną jakąś ciągłość, nie mówiąc nawet o emeryturze, bo dziś, jeśli się nic nie zmieni, możemy o niej zapomnieć.
NL: Albo ubezpieczeniu zdrowotnym…
KT: Fajnie by było, żeby też ludzie niezwiązani z branżą mieli jasność, o co my walczymy, bo widzę po różnych komentarzach, że niektórym się wydaje, jakbyśmy żyli jak pączki w maśle i chcieli jeszcze więcej. To tak nie działa niestety. My trzy i tak jako młode twórczynie miałyśmy stosunkowo dobry rok, bo robiłyśmy duże projekty. Ale bardzo trudno jest się utrzymać twórcom. A zwłaszcza młodym twórcom.