Nawiązujący już na poziomie tytułu do legendarnego filmu Edwarda Yanga, któremu zresztą tegoroczna edycja festiwalu Pięć Smaków poświęciła retrospektywę, musiał stać się jednym z bardziej polaryzujących obrazów święta azjatyckiego kina. Bluźnierczemu spadkobiercy arcydzieła tajwańskiego mistrza zarzucano m.in. powielanie stereotypów na temat dzisiejszej młodzieży i nowych mediów, a także toporne środki artystyczne i narracyjne. Wbrew skrajnym sądom film 50-letniego Wi Ding Ho wydaje się dziełem wysoce przemyślanym i wnikliwie portretującym bolączki współczesności.
Ale w pierwszej kolejności warto rozprawić się z jednym kluczowym pytaniem: co konkretnie ma to dzieło wspólnego z Terrorystami Yanga z 1986 roku? Oba są polifonicznymi narracyjnie portretami wyalienowanych młodych ludzi we współczesnym Tajpej. W obu jedna z bohaterek czerpie satysfakcję z wichrzycielskich kawałów telefonicznych. W obu również inna postać w kulminacyjnym momencie wymiotuje… i to właściwie tyle, bo poza tymi raczej nieprzypadkowymi echami obrazy Yanga i Ho są filmami zupełnie inaczej skonstruowanymi i mierzącymi się z innymi problemami. W zasadzie nawet więcej inspiracji do nowych Terrorystów można upatrywać choćby w interpretacji strzelaniny w Columbine autorstwa Gusa Van Santa. Podobnie jak w Słoniu mamy tu do czynienia z próbą diagnozy potencjalnych źródeł przemocy (na czele z zaburzonymi relacjami z najbliższą rodziną, frustracją seksualną i brutalnymi grami wideo), częstymi zmianami perspektyw narracyjnych oraz obsesyjnymi wtrętami z muzyki poważnej (u Van Santa był to Beethoven, u Ho jest to Chopin).
Tutaj również punktem wyjścia są prawdziwe wydarzenia, a mianowicie głośna sprawa z 2014 roku, gdy 21-letni mężczyzna dźgał przypadkowe osoby w tajpejskim metrze za pomocą 30-centymetrowego noża. Skutkiem były 4 ofiary śmiertelne, 24 rannych i wyrok śmierci na sprawcy. Pełniące rolę zawiązania akcji przestępstwo bohatera Terrorystów, Ming Lianga (Austin Lin), nie jest co prawda tak dramatycznej skali – choć użycie samurajskiego miecza zdecydowanie podbija tu spektakularność – gdyż jest ono tylko pretekstem do powolnego ujawniania zagmatwanej, swobodnie skaczącej po chronologii opowieści łączącej kilku bohaterów oraz refleksji na temat tego, co ukształtowało ów przestępczy umysł. Mamy więc po części do czynienia z formą kryminału spopularyzowaną przez serial Columbo – znamy zbrodnię, znamy sprawcę, nie znamy motywu, a cała zabawa polega na gromadzeniu poszlak i docieraniu do (psychologicznej) prawdy.
Dowcip polega na tym, że to wcale nie gniewny, odurzony VR-em Ming Liang jest tu najważniejszy, a przynajmniej nie tylko. Reżyser Terrorystów z równym zainteresowaniem i równą empatią śledzi cały ansambl bohaterów: cierpiącą na lęk przed utratą stabilności i porzuceniem aktorkę teatralną Yu Fang (Moon Lee), zauroczonego nią kucharza Xiao Zhanga (J.C. Lin), byłą camgirl Monicę (Annie Chen) i nastoletnią cosplayerkę Kiki (Yao Ai-Ning). Szczególnie odświeżający jest fakt, że pomimo wychodzenia od wręcz archetypicznych modeli młodych ludzi z liberalnych periodyków twórcy udaje się przekonująco nakreślić życia wewnętrzne swoich obiektów, nigdy nie przyjmując optyki oceniającej, skrótów w rodzaju incel czy lolitka. Dzieje się tak nawet wtedy, gdy, przykładowo, oko kamery nakazuje utożsamienie się z fetyszyzującym męskim spojrzeniem, które zostaje tu natychmiast przełamane otrzeźwiającym przypomnieniem o autonomii jednostek lub przewrotną puentą.
W końcu jak często w kinie mamy do czynienia z przedstawieniem kobiety orientacji biseksualnej, która nie jest sprowadzona tylko do swojej seksualności i nie zostaje zamknięta przez wszystkich najbliższych w szufladce tylko dlatego, że w danym momencie pozostaje w związku z osobą jednej bądź innej płci? Jak niecodzienne jest zobaczenie postaci nastoletniej dziewczyny odważnie eksplorującej swoją sferę seksualną wyłącznie na własnych warunkach, stawiając wyraźne granice dla agresorów widzących jej bezpruderyjność jako zaproszenie do fizycznej samowolki? Śmiałbym nawet stwierdzić, że film Ho to w równym stopniu opowieść o współczesnych „czynnikach terroryzujących” – smartfonach, pornografii, niedostatku bliskości – co o stosunku patriarchalnego społeczeństwa do kobiecej seksualności, zamiennie zawłaszczających ją i utożsamiających jej istnienie ze wstydem.
Całokształt to zręcznie wykonana próba psychologicznej i socjologicznej diagnozy, utrzymującą zainteresowanie dzięki zmyślnemu dawkowaniu charakterologicznych poszlak za pomocą niestandardowych zabiegów narracyjnych. Nie jest to rzecz perfekcyjna, czasem szkodzą jej pewne melodramatycznie nuty, redundantne sceny i deklamowane oczywistości. Jednak te błędy w sztuce można wybaczyć, gdy film ma do zaoferowania naprawdę niezłe kreacje samych sław tajwańskiego kina (psychopatyczny wzrok Austina Lina momentami autentycznie przeszywa), piękne dalekie plany z grą świateł i kolorów odzwierciedlającą nastroje identyfikowane z danymi przestrzeniami i scenami – bladość i chłód bezdusznych deweloperskich apartamentów w kontraście z rozpalającym ciepłem zadymionego mieszkania masażystki (granej przez Ding Ning) czy chwili zbliżenia dwóch bohaterek – oraz wspomniane, bardzo empatyczne spojrzenie na poszukujących akceptacji i realnych więzi młodych ludzi. Te wszystkie zalety sprawiają, że warto dać szansę nowym Terrorystom jako interesującemu przykładowi nowego kina tajwańskiego, które nie musi wcale mieć kompleksów wobec legend Edwarda Yanga czy Hou Hsiao-hsiena.
Terroryści
Tytuł oryginalny: Qing chun shi lian
Rok: 2021
Kraj produkcji: Tajwan
Reżyseria: Wi Ding Ho
Występują: Austin Lin, Moon Lee, Annie Chen
Ocena: 3,5/5