What is love? – recenzja filmu „Bros”

Czy istnieje bardziej wyeksploatowany format niż komedia romantyczna? Od dawna traktowana przez producentów jako wyrób taśmowy, skrojony według szablonu, do bólu przewidywalny, naszpikowany coraz bardziej czerstwymi żartami i żenującymi sytuacjami, ale jednak wciąż będący sprzedażowym pewniakiem? W końcu nic tak jak miłość nie wypełnia rozrywkowej roli kina, szczególnie w dobie coraz większych problemów emocjonalnych i komunikacyjnych trawiących ludzkość. Pamiętacie jeszcze czasy, kiedy twórcy potrafili w tej materii czymś zaskoczyć? Nie? Nicholas Stoller przychodzi z odsieczą i pokazuje, że wyjście poza schemat nie tylko jest możliwe, ale i opłacalne.

Podobno praktyka czyni mistrza. Brytyjsko-amerykański reżyser w romkomie ma pewne doświadczenie – począwszy od debiutanckiego Chłopaki też płaczą (2008), poprzez Jeszcze dłuższe zaręczyny (2012), skończywszy na pokrewnych, komedyjnych rejestrach dwóch części Sąsiadów. Bohaterami jego najnowszego filmu jest para gejów. Bobby (Billy Eichner) – podcaster i pracownik Narodowego Muzeum LGBTQ+ w singielskim życiu czuje się niczym pączek w maśle; przygodny seks i brak jakichkolwiek zobowiązań są jego chlebem powszednim. Gadatliwy intelektualista, z ciałem nieznającym ciężaru sztangi, który aktywistą na rzecz praw mniejszości seksualnej jest zawsze i wszędzie. Aaron (Luke Macfarlane), prawnik marzący o karierze cukiernika, chadzający na siłownię regularnie, typ cichy i niemanifestujący swojej queerowości, do związków ma podobne podejście. Od romantycznych randek, mogących zostawić ślad pod skórą, woli grupowy seks. Nigdy nie był zakochany, nigdy nie przedstawił nikogo rodzicom. Wydawać by się mogło, że panowie są dla siebie stworzeni – na jedną noc… Nieoczekiwanie w ich relację, spychaną początkowo na koleżeńskie tory, zaczyna wkradać się element „inności” wobec tego, co dotychczas znajome. Lęk przed bliskością nagle konfrontuje się z ciepłem z intymności wynikającym, stawiając obydwu w obliczu redefinicji wykuwanych latami potrzeb.

Oś narracyjną komedii romantycznych wyznacza zazwyczaj sztuczny twór trójkąta lub czworokąta. Niemal zawsze na wejściu mamy osadzenie w związku jednego lub dwóch bohaterów – przy czym relacja ta jest oczywiście nudna, pozbawiona żaru, przygód i po prostu nie jest „prawdziwą miłością”, czymkolwiek by ona nie była. Partnerzy głównych postaci to nudziarze, sztywniacy, pedanci – kto da więcej? Widzom zostaje czekanie na „odbijanego”. Większość z tych filmów koncentruje się na działaniach mających połączyć dwie zaginione we wszechświecie „połówki pomarańczy”, niczym księżniczkę i księcia z bajki (99% to w końcu produkcje dotyczące par heteroseksualnych), a później… później najczęściej komedia zamienia się w dramat codzienności, ale to już inna historia, niesprzedająca się tak dobrze. Niekwestionowaną królową gatunku, od której talentu dzisiejsi twórcy lubią odcinać kupony, była Nora Ephron, autorka scenariusza do kultowego Kiedy Harry poznał Sally (1989) Roba Reinera, a następnie współautorka tekstu i reżyserka Bezsenności w Seattle (1993) oraz Masz wiadomość (1998), do którego Stoller puszcza czule oko. Nieprzypadkowo we wszystkich tych tytułach główną postać grała kolejna królowa gatunku, Meg Ryan, aktorka o aparycji roześmianej, urokliwej „dziewczyny z sąsiedztwa”, nieseksualizowana na siłę, często chadzająca w spodniach i spódnicach wszystkich długości, poza mini. Choć świat i Hollywood pamiętają wcześniejsze, wypełnione humorem produkcje o znajdywaniu swojej drugiej połówki (jak chociażby Żebro Adama George’a Cukora z 1949), to dla mainstreamu wspomniane wyżej trzy pozycje stały się konwencyjnym fundamentem. Co jakiś czas pojawiały się próby przełamania schematu. Bronwen Hughes w Podróży przedślubnej (1999) zaskakiwała woltą, obśmiewając jednocześnie dominującą tendencję, jakoby – przewrotnie – gołąb na dachu był lepszy od wróbla w garści. Norman Jewison we Wpływie księżyca (1987) czarował oportunizmem, charyzmą Cher i nieokiełznaniem Nicolasa Cage’a. Mike Newell w równie kultowym Cztery wesela i pogrzeb (1994) w iście brytyjskim, bezpretensjonalnym stylu, podważał instytucję małżeństwa jako oczekiwanego społecznie etapu związku. I choć dwa ostatnie tytuły w gatunku stoją jedną nogą, drugą stąpając po kinie dramatycznym, to pewne wspólne elementy powodują, że nie można ich pomijać w tematycznych zestawieniach – nie wspominając o największej dekonstrukcji romkomu, czyli Lewym sercowym (2002) Paula Thomasa Andersona.

Cóż więc oryginalnego oferuje nam Nicholas Stoller? Przede wszystkim swoich bohaterów łączy w zasadzie na początku filmu, a za wrogów ich relacji stawia ich samych. Związek jest tutaj tym, czym jest w życiu – niezwykłym wysiłkiem psychicznym i emocjonalnym, opierającym się na kompromisach i symetrii, a nie magiczną ziemią obiecaną, niewymagającą dalszej pracy. Zarówno Bobby, jak i Aaron pragną bliskości, jednocześnie się jej obawiając i nakładając amortyzujące maski. Niskie poczucie własnej wartości, niewyciągnięte drzazgi z przeszłości, ciągła walka między własnymi potrzebami rozwojowymi a oczekiwaniami rodziny i otoczenia, blokują obydwu mężczyzn. Do tego dochodzi lęk przed byciem sobą – w przypadku Bobby’ego, gadułą ze skłonnościami do narzucania swojego zdania wszystkim dookoła, bezustannie trawioną kompleksami dotyczącymi swojego niewysportowanego ciała; w przypadku Aarona – nudziarzem za mało obytym na salonach, żeby zatrzymać przy sobie oczytanego i zdolnego partnera. Ale przecież miłość dojrzała to ta kochająca nie z jakiegoś powodu, ale mimo wszystkich wad i niedoskonałości, wypracowana także w pocie i łzach, a nie wyłącznie kwiatach i uśmiechach. Wiszące w powietrzu ustępstwa, warunkujące wspomnianą symetrię relacji, teoretycznie powinny zwrócić się obydwu stronom. Te wszystkie lęki i wątpliwości wyeksponowane są w dość miękki, przystępny sposób, niezapominający o rozrywkowym wymiarze produkcji. Humorystyczny wydźwięk ułatwia identyfikację i odbarcza z konieczności biczowania się własnymi potknięciami.

To jednak nie koniec dobroci, jakie przygotował urodzony w Londynie reżyser. Mnóstwo tu punktujących rzeczywistość smaczków, odnoszących się przede wszystkim do samego szeroko pojętego kina LGBT, ciągle – niczym bohaterowie – balansującego między potrzebą bezpośredniego mówienia o sobie a kompromisem wymuszanym przez mainstream. Nie może być w końcu zbyt queerowo, żeby nie urazić heterowiększości, a gej powinien być zawsze uśmiechniętym, poczciwym, niemówiącym za dużo i nieżądającym zbyt wiele (Bobby!) „elementem” rzeczywistości. Niczym Emmett Honeycutt (Peter Paige) z Queer as Folk (2000) w odcinkach prowadzonego przez siebie w telewizji segmentu „Queer Guy”: to większość ciągle wyznacza granice dla mniejszości. Stoller obśmiewa też stereotypy samego środowiska – jak choćby przekonanie o wpisanym w geny gejowskim poczuciu rytmu czy nadmiernym romantyzmie. Znajdziemy tu także cameo Debry Messing, ikonicznej postaci z queerowego serialu Will i Grace (1998) Maxa Mutchnicka, a miły smaczek stanowi epizod Harveya Fiersteina, zdolnego rozświetlić ekran swoim blaskiem w zaledwie jednej scenie.

Sporadyczne czerstwości i drobne potknięcia nie przysłaniają uroku całości. Koniec końców Bros nie tylko nie powodują ziewania nad zdartą płytą czy zażenowania cyrkowymi żartami sytuacyjnymi, śmieszącymi chyba tylko autorów tekstów, ale stanowią fantastyczne remedium na gatunkowe bolączki. Urzekają błyskotliwym, niewymuszonym dowcipem, a co najważniejsze – ładunkiem szczerości i prostoty trafiają prosto w serducho, pozostawiając po sobie uśmiech i wzruszenie. Czy przywracają wiarę w komedię romantyczną, tego nie wiem – nie dysponuję żadnymi uczuciami i nadzieją względem tego formatu. Na pewno są jednak świetną odskocznią od szarej codzienności, przypominającą, że warto czasem popłynąć pod prąd.

Bros

Tytuł oryginalny:
Bros

Rok: 2022

Kraj produkcji: USA

Reżyseria: Nicholas Stoller

Występują: Billy Eichner, Luke Macfarlane, Debra Messing, Harvey Fierstein

Dystrybucja: UIP

Ocena: 3,5/5

3,5/5
Agnieszka Pilacińska
Agnieszka Pilacińska