Żyje się tylko dwa razy – recenzja filmu „Tenet”

O twórczości Christophera Nolana różnie się zwykło mówić. Naprzeciw bezkrytycznie zachwyconych jego rozbuchanymi widowiskami, zawsze stoją mniej lub bardziej radykalni sceptycy, zarzucający mu brak wyobraźni i inne scenariopisarskie słabostki, szczególnie w kwestii pisania ciekawych bohaterów, którzy rozmawiają inaczej niż wielkimi literami przy każdym słowie. Choć osobiście zawsze idę na filmy Brytyjczyka z nadzieją, to konsekwentnie, zmuszony byłem stać po tej drugiej stronie barykady od niemal dekady. Przyznać jednak trzeba dwa pewniki: filmy Nolana zawsze są oparte na fascynującym pomyśle wyjściowym, nawet jeśli nie zawsze twórczo rozwiniętym, oraz to, że realizacyjnie są prawie zawsze bez zarzutu… Z dwoma wyjątkami: ostatnia odsłona trylogii Mrocznego rycerza – dziurawe jak szwajcarski ser, poszatkowane i pospiesznie sklejone partactwo, w którym jeden przejazd miejskim tunelem zmieniał biały dzień w środek nocy, oraz niestety najnowsze dzieło wizjonera. Tenet to film, w którym niemal żaden element nie został wykonany poprawnie.

Może to nie brzmieć zupełnie fair, zważywszy na to jak reagowałem na początkowe sekwencje akcji, które po raz kolejny potwierdzają mistrzostwo reżysera w tej akurat kategorii. Nieprawdopodobnie skomplikowane technicznie, przytłaczająco głośne i wymyślne, ale zawsze z mocnym oparciem w rzeczywistości, w końcu tak też wykonane – z udziałem efektów komputerowych w stopniu minimalnym. Imponuje otwierający obraz, znany już widzom IMAX fortel w kijowskiej operze, wrażenie robi także minimalistyczna w perspektywie reszty wydarzeń infiltracja apartamentowca w Bombaju, wszelkie walki wręcz, prezentujące fizyczną biegłość odtwórcy głównej roli, Johna Davida Washingtona, są bezbłędne, a wieńcząca pierwszy akt filmu brawurowa akcja na szemranym lotnisku w Oslo niezapomniana. 

Nieprzypadkowo wszystkie wymienione przeze mnie atrakcje mają miejsce w pierwszej godzinie filmu, gdy karty są dopiero rozdawane, widz poznaje głównych graczy, kluczowy element fantastyczno-naukowy nieśmiało o sobie przypomina, a Tenet konwencją bardziej przypomina staroświecki, zimnowojenny thriller szpiegowski. Każdy jest filozofem, każdy coś ukrywa i mówi zagadkami, tu oczywiście typowo dla Nolana wypowiadanymi z namaszczeniem godnym prawdy objawionej, równocześnie w niczym nieprzypominającym dynamiki normalnej konwersacji między żywymi ludźmi. Pierwszy kontakt superagenta z tajemniczą femme fatale, która nie jest tym, kim się wydaje, musi być intelektualnym ping-pongiem, w którym każda ze stron myśli trzy riposty do przodu, ale w końcu to kobieta zdejmie maskę, odsłoni swoją ukrytą wrażliwość i tragizm. Z tym że po takiej scenie spodziewalibyśmy się też znamion flirtu, erotycznej gry pomiędzy podzielonymi przez sekrety i obowiązki służbowe przyszłymi kochankami, co Nolan zdaje się próbować osiągnąć, jednak po raz kolejny okazuje się twórcą jednych z najbardziej zimnych, aseksualnych filmów nowoczesnego Hollywood, porównywalnych być może tylko z twórczością George’a Lucasa.

Ale o czym właściwie jest ta intryga? Trudno wiele o niej powiedzieć, unikając spoilerów, dlatego ograniczę się do zarysowania podstaw, z których większość można wydedukować ze zwiastunów. W warstwie sci-fi mamy do czynienia z szablonem Terminatora – w przyszłości powstaje technologia związana z manipulacją czasem, która może mieć katastrofalne skutki dla świata w czasie obecnym. Oczywiście wszystko z bagażem wszelkich znanych nam paradoksów, z przyczynowymi pętlami na czele. Jednak myk w tym, że samo cofanie się w czasie jest inne niż przyzwyczaiło nas kino – zachodzi odwrócona entropia, a obiekty i osoby poddane efektowi inwersji, będą dla zewnętrznego obserwatora sprawiać wrażenie, jakby poruszały się w odwrotnym niż spodziewany kierunku. Wystrzelone naboje wracają do lufy pistoletu, samochód naturalniej prowadzi się na wstecznym, trzeba nawet znaleźć sposób, by nauczyć się oddychać „na odwrót”. Prosty trik, a cieszy, przynajmniej dopóki jego wykorzystanie jest oszczędne, a widz nie zadaje zbyt wielu pytań. 

Z kolei w warstwie „bondowskiej” dostajemy już intrygę tak kliszową, że ledwo przeszłaby dziś już nawet w parodii filmów o Bondzie. Międzynarodowi handlarze bronią, tajne poradzieckie zmilitaryzowane placówki, falsyfikaty dzieł sztuki, pokawałkowane fragmenty danych, które są pretekstem do ciągania protagonisty (zresztą bezimiennego i określanego tylko właśnie jako „Protagonista”) po całym świecie, oraz najbardziej karykaturalny i jednocześnie wygrany zupełnie na poważnie czarny charakter, jakiego widzieliśmy w kinie od lat. Żal patrzeć na Kennetha Branagha wypowiadającego te wszystkie żenujące kwestie z kabaretowo przesadzonym wschodnioeuropejskim akcentem, z których każda brzmi jak zapożyczona z podstrony TV Tropes dotyczącej archetypu sowieckiego przemytnika broni z sadystycznymi tendencjami w jakimś amerykańskim filmie klasy B z lat 80.

Co gorsza, wtórna intryga to jedyne, co napędza narrację i prowadzi ją od jednego oszałamiającego audiowizualnego spektaklu do kolejnego. To fundamentalny problem wielu złych filmów sensacyjnych – niezależnie jak szalone by nie były destrukcyjne ekscesy dookoła, niezależnie ile równoległych poziomów „dziania się” twórcy są w stanie zmieścić w jednej sekwencji – widza nie będzie to obchodzić, jeśli nie powie mu się, dlaczego właściwie powinno go to obchodzić, dlaczego powinien czuć więź emocjonalną z bohaterami, szczególnie jeśli w większości przypadków nie zna ich motywacji. Jasne, jest widmo końca świata, ale mgliste, zapominamy o nim na większość filmu, a miałoby ogromny potencjał. Jeśli nie w perspektywie niemożliwej do przewidzenia przez twórcę pandemii, to chociaż w kontekście katastrofalnych zmian klimatycznych. Jest wątek psychicznie i fizycznie katowanej przez męża Kat (Elizabeth Debicki), żony wspomnianego szwarccharaktera, która w ciągu akcji przewidywalnie dryfuje między stereotypami modliszki, damy w opałach i anioła zemsty. Jednak jest to wątek nie tylko melodramatyczny i nieprzekonujący, ale też daleki od (nieistniejącego) emocjonalnego centrum filmu – po prostu kolejny pionek do rozstawienia na szachownicy, który ma w danym momencie wykonać ruch i udawać, że ma to jakieś znaczenie poza wypełnianiem imperatywu narracyjnego. Pomińmy fakt, że decyzja bohaterki w finale ma w ostateczności zerowe konsekwencje, ale to już wchodzenie w szczegóły, z których można by było wypracować osobną, spoilerową analizę.

Każda kwestia dialogowa w Tenet jest informacją ekspozycyjną. Mniej lub bardziej zawoalowaną, mniej lub bardziej precyzyjną, nie zawsze słyszalną, ale zawsze prymarnie objaśniającą co właśnie się dzieje, bądź zapowiadająca to, co będzie wyjaśnione w niedalekiej przyszłości. Co do tej słyszalności – miksowanie dźwięku jest wyjątkowo niefortunne, gorsze nawet niż w przypadku już problemowego pod tym względem Interstellar. Nie jest to, jak z początku myślałem, wina sali kinowej, na której odbywał się mój seans, bo takie same opinie docierają z seansów IMAX, także zagranicznych – dialogów bardzo często po prostu nie słychać pod ogłuszającą ścianą dźwięku, jaką przykryto wiele scen. To duży problem, bo przez to że wspomniane informacje ekspozycyjne często podawane są z prędkością karabinu maszynowego i ad hoc tłumaczą wydarzenia, które zaraz będą mieć miejsce, powody dla których bohaterowie udają się tam, gdzie się udają i robią, to co robią, a także zasady funkcjonowania podróży w czasie, nieusłyszane kwestie dialogowe mogą znacząco utrudnić śledzenie fabuły. Zbawieniem dla nieanglojęzycznych widzów są oczywiście napisy, ale to nie zmienia faktu, że ekspozycja podana wyłącznie w formie „gadanej” jest wyjątkowo toporna na wielu poziomach. 

Czasami film trwoni obsceniczną ilość słów tłumacząc bardzo proste i dla większości widzów znane koncepcje, każąc im przy tym uwierzyć, że nieprzeciętnie inteligentny i obyty superagent nigdy w życiu nawet nie słyszał o paradoksie dziadka. Pamiętacie tunele czasoprzestrzenne tłumaczone astronautom za pomocą zawijania kartki papieru w Interstellar? Raz jest więc protekcjonalnie, a przy innej okazji film potrafi jedną, łatwą do przeoczenia linijką dialogową anulować aktualny cel bohaterów i wprowadzić nowy, albo zmienić do tej pory jasne dla nas zasady funkcjonowania fantastycznego świata. Śmiem twierdzić, że fakt, iż byłem w stanie konsekwentnie rozumieć co działo się na ekranie, miało mniej wspólnego z klarownością opowiadania fabuły, a więcej z tym, że zjadłem zęby na thrillerach szpiegowskich i filmach o podróżach w czasie, dzięki czemu mogłem sobie dopowiedzieć, na podstawie katalogu znanych mi motywów, puli rozwiązań fabularnych to, czego film nie wyjaśnił, wyjaśnił kiepsko lub tak, że nawet nie dosłyszałem.

Nie pomaga także często katastrofalnie zły montaż, za który odpowiada przyzwyczajona do bardziej kameralnych projektów Jennifer Lame. Nie chodzi nawet o to, że czas trwania filmu został ewidentnie okrojony i wiele scen, dzięki którym narracja byłaby precyzyjniejsza, zapewne wyleciało. Nawet proste dialogi na schemacie plan-kontrplan wyglądają na kompletną fuszerkę, na czele ze wspomnianym ping-pongiem słownym między Protagonistą a Kat, który jest frustrująco arytmiczny. Najgorszy jednak jest zupełny brak naturalnych przejść ze sceny na scenę, szczególnie gdy wiąże się to ze zmianą lokacji. Obraz Nolana jest praktycznie pozbawiony ujęć wprowadzających, nieuważny widz może często nawet nie zauważyć, że akcja przeniosła się właśnie na drugi koniec kontynentu. To znów problem reżysera, który nie potrafił skutecznie wydobyć lokalnej specyfiki każdego ze zbyt wielu miejsc, do których udają się bohaterowie. Tak przecież odmienne zakątki Europy jak Oslo, Londyn i Tallinn, tu grają tylko role bliźniaczo podobnych ulic dużego miasta, w których postacie do siebie strzelają albo się ścigają, jak w każdym innym filmie akcji, który kiedyś widzieliśmy i z którego nic nie pamiętamy.

I nawet ta akcja, choć ma jakieś zalążki dobrych pomysłów na siebie, szczególnie gdy w końcu wchodzi w grę motyw czasowej inwersji w pełnej krasie, staje się nużąca. Okazuje się, że dość szybko poznaliśmy wszystkie pomysły, na jakie wpadł reżyser, by potem je powielać tylko na coraz większą skalę, w końcu popadając w coś, co można określić jako wizualny hałas. À propos hałasu, to ścieżkę dźwiękową tym razem komponował nie Hans Zimmer, choć tu można łatwo się pomylić, a znany ze współpracy z Ryanem Cooglerem Ludwig Göransson. Znowu dostajemy po głowie przytłaczającą blachą, basy dudnią i pozostajemy z uczuciem, że oglądamy ten sam film Christophera Nolana, który oglądaliśmy od kilkunastu lat. Tylko czy ktoś na tym etapie jeszcze da się nabrać, że ogląda coś ważnego, przełomowego czy „epickiego”, jak zdaje się krzyczeć każdy element filmu, od napuszonych dialogów po tę odtwórczą ścieżkę dźwiękową?

Czy o Tenet można powiedzieć coś pozytywnego? Pewnie można, ale jak trywialne jest powtarzanie, że Brytyjczyk ma fach w ręku, umie w widowisko, dostał dużo pieniędzy i prawdziwy samolot zdemolował, kiedy film ogląda się zwyczajnie źle, kiedy nie satysfakcjonuje w żadnym stopniu, pozostawiając z uczuciem pustki i fizycznego wyczerpania, co jest raczej efektem odwrotnym niż spodziewany w przypadku pierwszej wysokobudżetowej premiery kinowej czasu pandemii. Jest jedna rzecz, którą autentycznie lubię w Tenet – postać Roberta Pattinsona, choć też zmuszona wypowiadać nolanizmy i irytujące komunały, to jednak kreacja ta jest jedynym przebłyskiem luzu, bezpretensjonalności i kumpelskiego uroku w wyjątkowo bezdusznym blockbusterze. Czy wolałbym zamiast tego obejrzeć kolejny „odgrzewany kotlet” z cyklu Mission: Impossible czy Szybcy i wściekli? Ależ owszem, takiej energii twórczej i realizacyjnej pomysłowości jak w tamtych franczyzach próżno szukać w najnowszym, radykalnie nieoryginalnym tworze Nolana.

Dawid Smyk
Dawid Smyk

Tenet

Rok: 2020

Gatunek: thriller, science fiction

Kraj produkcji: USA / Wielka Brytania / Kanada

Reżyseria: Christopher Nolan

Występują: John David Washington, Robert Pattinson, Elizabeth Debicki i inni

Dystrybucja: Warner Bros Polska

Ocena: 1,5/5