Już pięć lat temu na Warszawskim Festiwalu Filmowym po obejrzeniu “Przedszkolanki” (amerykański remake ze świetną rolą Maggie Gyllenhaal można wciąż złapać w kinach) wiedziałem, że warto czekać na kolejny projekt Nadava Lapida. Nie mogłem jednak wtedy podejrzewać, że sięgnie on po Złotego Niedźwiedzia w Berlinie. W lutym “Synonimy” zachwyciły jury pod przewodnictwem Juliette Binoche bogactwem treści i nowofalowym zacięciem. W piątek dzieło izraelskiego reżysera otworzyło festiwal Wiosna Filmów.
Mokry paryski trotuar, kamera z ręki podąża za młodym mężczyzną z plecakiem. W końcu dociera do pustego apartamentu w pięknej kamienicy na rue de Solferino. Adres jest wybrany nieprzypadkowo – to przecież sam środek miasta, 7e arrondissement, najbogatsza dzielnica stolicy, wokół dawne pałacyki arystokracji, drogie hotele, butiki, najmodniejsze kafejki z legendarną starowinką Café de Flore na czele, tu bije serce Saint-Germain, a za plecami nad rzeką pysznią się fasady Musée d’Orsay i Pałacu Inwalidów. Nasz bohater wkracza do wielopokojowego mieszkania o wysokich stropach, pozbawionego mebli. Jeszcze wczoraj mogliby tu mieszkać Anna i Georges, staruszkowie z poruszającej “Miłości” Michaela Hanekego czy Laurentowie z “Ukrytego”, innego arcydzieła Austriaka. Bo to ta sama Francja, o której namiętnie rozprawiał w swoich filmach dwukrotny laureat Złotej Palmy. Kraj “kodu nieznanego”, coraz bardziej rasowo i klasowo podzielonego. Wieża Babel narodów, religii, języków, zarobków, przywilejów. Syta, laicka Republika kryjąca pod powierzchnią kolonialne resentymenty i zagłuszone atawizmy.
Jedyny skarb pozostawiony w pustostanie to wanna, z której postanawia skorzystać przybysz, by odświeżyć się po podróży. W niewyjaśnionych okolicznościach ginie mu ubranie, szukając na próżno pomocy postanawia wrócić do łazienki. Najprawdopodobniej byłby tam zamarzł, ale odnajdują go sąsiedzi: niespełniony pisarz (i syn bogatego przedsiębiorcy) Émile* (Quentin Dolmaire) oraz grająca w orkiestrze na oboju Caroline (wyborna w “Kochankach jednego dnia” Louise Chevillotte). Można rzecz jasna odczytywać ten ratunek prozaicznie i dosłownie. Nasuwają się jednakże przynajmniej dwie interpretacje. Pierwsza ma związek z odczytaniem filmu w kluczu chrześcijańskim. Otóż Lapid podrzuca kilka tropów, by móc widzieć w protagoniście podobne rysy, jakie nadał Pasolini enigmatycznej postaci granej przez Terrence’a Stampa w “Teoremacie”. Bożego wysłannika, proroka, może nawet Jezusa. To Syn Boży, niosący dobrą nowinę, ale i oczyszczenie z grzechów. Mesjańskie posłannictwo i życiodajna energia są zresztą przywoływane przez samego zainteresowanego, gdy woła do Francuzów: “Przybyłem, aby Was ocalić” czy “Republika tonie” – z drugiej strony może to być uznane jako bluźnierstwo i kabotyństwo. Znamienne, że Émile i Caroline ratując topielca przed zamarznięciem z zimna w wannie, a następnie niosąc go do swego domu, wyglądają jak żywcem wyjęci z obrazu Caravaggia “Złożenie do grobu” (sam temat często podejmowany przez największych malarzy, m.in. Rafaela, Rubensa, Tycjana). Męskie muskularne ciało przepasane li tylko białą materią, głowa bezładnie zwisająca w powietrzu i dwóch uczniów taszczących cały ciężar.

Drugi klucz interpretacyjny to odczytanie “Synonimów” jako krytyki Republiki Francuskiej. Zresztą nie mniej prawdopodobny, bo sam Lapid przyznawał, że część wydarzeń ma autobiograficzny charakter związany z jego emigracją nad Sekwanę. W wywiadach dowcipnie podkreślał, że przeniósł się tam, bo “podziwiał Napoleona, Zidane’a i kilka filmów Godarda”. Łazienkową scenę i jej następstwa można więc tłumaczyć w odniesieniu do sytuacji uchodźców przybywających wszak drogą morską do Europy. Wyratowany z lodowatej wody imigrant dostaje nie tylko wikt i opierunek, ale i kilka porządnych ubrań, w tym płaszcz w kolorze musztardy dijon, a nawet telefon komórkowy i garść euro-gotówki. Ta sielanka, rodem z przepisu na gościnność z lewicowego periodyku pokroju Libération, ma jednak początek w skrajnej nieufności gospodarzy. Oto Émile rusza na pomoc z młotkiem w ręku, a Caroline zakrywając białą chustą dorodne przyrodzenie przybysza zauważa, że jest on obrzezany. To ostatnie występuje zarówno w judaizmie, jak i wśród muzułmanów. Czyżby zakamuflowany antysemityzm i niechęć do Innego, wszelkich obcych kultur dawały w tym momencie o sobie znać?
Co w zamian za pomoc czyni uratowany – pochodzący z Izraela Yoaw (odważny debiut Toma Merciera), były żołnierz po przejściach (do czego jeszcze powrócimy)? Po otrzymaniu darów od Francuzów rewanżuje się im wyjętym z nosa złotym kolczykiem. Wierzcie lub nie, ale sam w tym momencie parsknąłem śmiechem, choć z tyłu głowy przypomniała mi się zaraz seria upiornych obrazów, które Lapid musi też znać. W gettach i obozach koncentracyjnych jego przodkowie przymusem byli pozbawiani przez niemieckich oprawców podobnych bogactw. Oddając swój ostatni skarb Yoaw wpisuje się w tradycję Shoah, nie zostaje ograbiony, ale niejako wykupuje się nowym znajomym i nabywa tym samym bilet do nowej rzeczywistości odrzucając przeszłość. Reżyser bywa dosadny w operowaniu humorem, nie szczędzi krytyki i kpiny ani miejscowym burżujom, ani imigranckiej braci. Dokopuje i śmieszkuje z zasad republikańskich, nie zostawia suchej nitki na militaryzmie i nieludzkiej polityce własnej ojczyzny.
“Synonimy” są także opowieścią o tożsamości, próbie wyzbywania się swoich korzeni i nauczenia się nowej rzeczywistości. W imię tego Yoaw odrzuca nie tylko kraj i rodzinę (nie zamierza przyjmować pieniędzy ani nawet spotkać się z ojcem, gdy ten nagle przybywa do Paryża), ale i język. Postanawia nie mówić już po hebrajsku, choć kontaktuje się z przedstawicielami miejscowej diaspory żydowskiej, a nawet pracuje w ambasadzie. Ucząc się kolejnych synonimów z “lekkiego słownika” (przecież musi nosić go wszędzie), zamierza przybliżyć się do marzenia, by zostać Francuzem, a jednocześnie używa ich, by szkalować Izrael. Wzorując się na Émile’u, podejmuje próby pisarskie, zdradza przyjacielowi nawet, że chciałby być w połowie lub w ćwierci tak wybitnym twórcą jak Victor Hugo, no i koniecznie spocząć na Père-Lachaise jak wybitni obywatele.
Autor “Przedszkolanki” stawia wiele pytań i dotyka niezliczonej ilości kwestii, przez co wydaje się, że scenariusz jest przeładowany i metraż filmu pęcznieje, nie niosąc za sobą zawsze jakości. Niektórym wątkom poświęca więcej uwagi, jak powracającej kwestii operowania językiem, tworzenia i kreowania własnego wizerunku czy nakładaniu nieco na siłę wyjętej z “Iliady” mitologicznej ramy. Są tematy autentycznie liźnięte, jak własne doświadczenie Lapida mieszkania w klitce w podrzędnej dzielnicy Paryża i żywienia się za dwa euro na dzień (makaron z sosem pomidorowym i kleksem śmietany crème fraîche z produktów kupionych w Leader Price) czy zagrożenia współczesności przywoływane przez Yarona i Michela, kolegów z pracy Yoawa, takie jak rosnący w siłę neonazizm czy zamachy islamskie. Reżyser sporo miejsca poświęca za to doświadczeniu obowiązkowej służby wojskowej w Izraelu. Sam przed studiami odbył swoje trzy lata na posterunku, więc teraz może celnie punktować przywary systemu. Tym samym powracają znane motywy kina izraelskiego, nie tylko pokoleniowa trauma związana z militarną przeszłością, ale i ukazana tak błyskotliwie w “Fokstrocie” codzienna monotonia. Tu Yoaw wspomina, że jego jedynym zadaniem była opieka nad karabinem maszynowym, więc dla rozrywki strzelał do ćwiczebnych manekinów w rytm różnych popularnych piosenek, np. “Je ne veux pas travailler” Pink Martini – gdzie w refrenie słyszymy: “Nie chcę pracować, Nie chcę jeść lunchu, Chcę tylko o tym zapomnieć”. I tak popowy hit o miłości zamienia w hymn zbolałych żołnierskich serc.

“Synonimy” są dziełem nierównym, chwilami przesadnie idącym w eksperyment i chorującym na nadmiar treści, ale jednocześnie żywym i energetycznym. Szukają niepokornie swojej drogi i stają się niewygodnym kamykiem w bucie. W pierwszych chwilach wydają się reinterpretacją klasycznej nowofalowej bajki o trójkącie miłosnym, jakim było “Jules i Jim” François Truffauta, by potem zamienić się w “The Square” kręcony przez Godarda z czasów “Szalonego Piotrusia” i “Amatorskiego gangu”. Lapid z filozofującego mędrca umie w przeciągu sceny zamienić się w podpitego kloszarda, by zaraz udać, że nic się nie stało i udawać przykładnego studenta językoznawstwa kryjącego za plecami już następny psikus. Jego gierki przynoszą chwilami naprawdę zaskakujące efekty, choćby wtedy, gdy podczas zamawiania panini z kurczakiem Yoaw opowiada o swoich korzeniach, Auschwitz i syjonistycznym marzeniu o samowystarczalnych kibucach na pustyni.
Mimo że tegoroczny laureat Złotego Niedźwiedzia nie jest produkcją pozbawioną wad i z pewnością o kilkanaście minut przeciągniętą, to pozostaje intrygująco chropowatym i chaotycznym studium psychiki imigranta oraz antytezą wystudiowanych, klinicznych, niemal akademickich filmów starych mistrzów. Reżyser nadal musi poszukiwać złotego środka, nauczyć się umiaru i samodyscypliny, ale najważniejsze, że czuć tu serducho.
* Lapid jako filozof raczej zna traktat Jeana-Jacques’a Rousseau “Emil, czyli o wychowaniu” (Émile, ou De l’éducation), więc imię wybrał nieprzypadkowo.


Synonimy
Tytuł oryginalny: „Synonymes”
Rok: 2018
Gatunek: dramat
Kraj produkcji: Francja / Izrael / Niemcy
Reżyser: Nadav Lapid
Występują: Tom Mercier, Quentin Dolmaire, Louise Chevillotte i inni
Ocena: 3,5/5