50. MFF w Rotterdamie – nasza relacja

Już jakiś czas temu zakończyła się 50. edycja MFF w Rotterdamie Był tam nasz korespondent, Marcin Prymas. Zapraszamy do jego relacji!

O zwycięzcy festiwalu, indyjskim Pebbles pisaliśmy już w oddzielnej recenzji, dlatego odsyłamy Was tam. Jest to slow cinema połączone z kinem społecznym zrealizowane przez samouka w celu pomsty na swoim szwagrze. Pychota!

W konkursie głównym wyróżnienie otrzymał kosowski film Looking for Venera. To reżyserski debiut pełnometrażowy absolwentki praskiej FAMU Noriki Sefy, twórczyni która podczas studiów dała się poznać jako wprawna obserwatorka rzeczywistości w tytułach takich jak Kiss me, now i fabularnym Cheers. Pierwszy z tych tytułów składał się z nagrań całujących się ludzi, z kolei drugi śledził losy trzynastoletniego Lisiego, który po otrzymaniu pierwszej w życiu pensji chcąc zaimponować znajomym z pracy swoją dorosłością organizuje posiadówkę przy rakii. Pierwszy raz próbując alkoholu i spędzając czas przy alkoholizujących się ludziach, z przerażeniem i rozbawieniem obserwuje, jak dziecinna i absurdalna może być dorosłość.

To właśnie wchodzenie w dorosłość jest także tematem produkcji wyróżnionej w Rotterdamie. Tytułowa Venera to cicha nastolatka mieszkająca w wielopokoleniowej rodzinie na kosowskiej prowincji, przełom w jej życiu następuje wraz z poznaniem przebojowej i zbuntowanej Doriny. Dziewczyny zaczynają wspólnie spędzać czas, rozmawiać, dzielić się przemyśleniami na temat swojej rodziny takimi jak to, że Venera nigdy nie widziała całujących się rodziców. Melancholijna i poetycka natura całości, połączona z humorem i nienachalną krytyką patriarchalnego społeczeństwa niechybnie przywodzi na myśl twórczość gruzińskiej reżyserki Nany Ekvtimishvilli, a zwłaszcza jej wspaniały debiut Rozkwitające z 2013 roku. Tym co jednak różni obie pozycje w pierwszej kolejności jest brak jakiegokolwiek komentarza polityczno-historycznego. Podczas gdy Ekvtimishvilli osadziła akcję swojej produkcji w przełomowych dla Gruzji latach 90. to Sefa całkowicie abstrahuje od wszelkich okoliczności zewnętrznych. Jak sama mówiła w wywiadzie dla Cineuropa: „Nie chciałam pokazywać żadnych tradycyjnych strojów, ani przywoływać uczucia egzotyki. Nie chciałam filmu eksplorującego temat biedy”. Wpisuje się to w szerszy kontekst kina kosowskiego, które, w odróżnieniu od np. skupionej wciąż na traumie wojny kinematografii bośniackiej, stara się żyć aktualnymi problemami. Wystarczy tu przywołać takie tytuły jak Małżeństwo (NASZA RECENZJA) opowiadające go biseksualnym trójkącie miłosnym oraz Wygnanie (NASZA RECENZJA), czyli psychologiczny horror o tożsamości emigranta zarobkowego.

Wielu może zmęczyć w Looking for Venera niespieszne tempo akcji i niemal całkowity brak klasycznie rozumianej fabuły, to raczej takie migawki z życia, przedstawienie pewnej rzeczywistości z punktu widzenia osób, dla których jest ona codziennością. Ponownie odnosząc się do wywiadu dla Cineuropa „Moim życzeniem nie było to, by to protagonistki się rozwijały i zmieniały podczas trwania filmu, a publika. Widz wyrusza w podróż i najlepiej jak to możliwe odczuwa emocje postaci”. Cały ten projekt nie mógłby się udać, gdyby nie piękne zdjęcia, jednego z najbardziej utalentowanych młodych operatorów na świecie – Luisa Armando Arteagi. Czterdziestoletni Wenezuelczyk tą produkcją debiutuje w kinie europejskim, ale uwagę na siebie zwrócił już przed sześciu laty, kiedy popisał się pracą nad nagrodzonym Srebrnym Niedźwiedziem Ixcanulem Jayro Bustamante. W swoim CV ma także inne głośne filmy z Ameryki Łacińskiej, takie jak Dziedziczki (NASZA RECENZJA) i Rodzinę (NASZA RECENZJA).

Najlepszym według mnie filmem w  konkursie głównym był jednak niepozorny, niewiele ponadgodzinny libański wideoesej p.t. Agate mousse autorstwa Selima Mourada. To zwieńczenie eksperymentalnej trylogii całunu, na którą składały się do tej pory eksplorujące temat nagości krótkometrażowe filmowe performance’y Linceul (2017) i Cortex (2018). Tym razem projekt jest znacznie ambitniejszy i wykraczający poza ramy performansu artystycznego. Na początku opowieści reżyser Selim Mourad dowiaduje się podczas rutynowego badania, że ma zaawansowanego raka jąder i ropień w ustach, rychło po tym umiera, lecz z niejasnych powodów jego zdjęcie trafia na wystawę eksperymentalnego fotografa. Portret z papierosem wykonana została w perspektywie tondo, a taka perspektywa jednemu z odwiedzających kojarzy się z kinem, więc i film zaczyna od tego momentu być prezentowany w takiej formie, niczym nagrodzony na Nowych Horyzontach w 2015 roku Lucyfer Gusta Van den Berghe’a.

Reżyser w swoim intertekstualnym dziele, obejmującym poza odgrywanymi scenami także nagrania dokumentalne, performatywne, fragmenty filmów, książek i utworów muzycznych, czy ujęcia na obrazy. Już sam tytuł pokazuje jak bardzo niestandardowe jest to dzieło. Agate mousse oznacza ni mniej ni więcej jak agat mszysty, czyli bardzo ciekawy kamień, który we wnętrzu posiada zielone rozgałęzienia, które przypominają zastygniętą roślinę. Patrząc na agat mszysty wydaje się obserwującemu, że ma w ręce zatrzymany, niczym komar w bursztynie, fragment lasu, podczas gdy jest to zwykły kamień z chemicznymi wtrąceniami. To właśnie takie błędy poznawcze są jednym z tematów przewodnich libańskiej produkcji. Najważniejszym z nich jest jednak pytanie o istotę życia w danym miejscu i czasie, jeśli wszystko co znałeś się zmienia. Jak sam reżyser stwierdził w wywiadzie w ramach festiwalu, „Bejrut stał się miejscem nie do życia, ataki terrorystyczne, kryzys uchodźczy, pandemia, kryzys gospodarczy, wybuch w porcie, to wszystko sprawia, że młodzi, a zwłaszcza studenci masowo emigrują za granicę”.

Drugą wyjątkowo wartą uwagi produkcją z konkursu głównego jest I Comete – A Corsican Summer. To reżyserski debiut korsykańskiego aktora Pascala Tagnatiego, którego możecie kojarzyć z pokazywanych w minionych latach w ramach MyFrenchFilmFestival Prawa dżungli i Odysei Alicji. Twórca przedstawia tu panoramę letnich miesięcy na prowincji swojej ojczyzny. Sielska atmosfera zabawy, romansów i dyskusji o footballu ma tu w sobie jednak pewien posmak niepokoju, może nawet grozy. A to jakieś podbite oko postaci drugoplanowej, a tu niema postać flirtująca przez internet z nastolatką, a to kilka osób na motocyklach. Skojarzenia z chilijskim Za późno, by umrzeć młodo Domingi Sotomayor Castillo narzucają się tu same, również przez kłęby papierosowego dymu. Podobnie jak w nagrodzonym wyróżnieniem Looking for Venera, tu też tematem jest niszcząca społeczeństwo mizoginia i patriarchalne struktury wbite niejako w DNA już od najmłodszych dni. To kino, które w lekkiej, często zabawnej, formie i bez jakiegokolwiek przedstawiania przemocy na pierwszym planie, tworzy emocjonalny i magnetyczny koktajl.

Drugą sekcją konkursową w Rotterdamie jest Big Screen, które w założeniach ma przybliżać widzom mieszankę kina gatunkowego, artystycznego i środka. Tu na szczególne wyróżnienie zasługują dwa tytuły, pierwszy z nich to współczesna adaptacja Tajnego Agenta Josepha Conrada p.t. Lone Wolf. To thriller polityczny w całości opowiedziany poprzez nagrania z kamer CCTV, kamerek w telefonach i komputerach, nagrania rozmów etc. To świeże i niepokojące kino, które trzeba zobaczyć Po więcej informacji odsyłam do recenzji.

Kolejnym odkryciem tej sekcji jest inna gatunkowa pozycja. The Cemil Show pochodzi z Turcji i powinien być bliski sercu każdego kinomana. Film opowiada o tytułowym Cemilu, niezbyt sumiennym ochroniarzu, który podczas nocnych dyżurów bardziej niż nagraniami na kamerach monitoringu zainteresowany jest oglądanymi wciąż tureckimi filmami gangsterskimi z lat 60. i 70. Stabilność codzienności zostaje zachwiana informacją o produkcji remake’u jego ukochanego filmu Koszmar. Cemil nie tylko pragnie wcielić się w rolę legendarnego filmowego złoczyńcy, on wierzy że jest do tego przeznaczony, a trema i brak jakiegokolwiek doświadczenia, talentu i warsztatu aktorskiego nie mogą stanąć mu na drodze.

To baśń o szaleństwie, obsesji i chorobliwej miłości do kina, która jednocześnie stanowi zgrabny pastisz dwóch najbardziej popularnych typów tureckiego kina komercyjnego: tanich filmów gangsterskich i kiczowatych melodramatów. Chociaż całość jest nieco za długa, to wiele wynagradza rewelacyjny montaż i bardzo ciekawa warstwa wizualna, ze szczególnym uwzględnieniem pomysłowych strojów i wizualnego przenikania się rzeczywistości kina lat 60. i obrazu współczesnego Stambułu.

Pozostałe filmy (w kolejności oceny):

6/10:

BIPOLAR

reż.: Queena Li

tybetański realizm magiczny, wymieszany z groteskową komedią kino drogi, które może się pochwalić przepiękną warstwą wizualną. Za produkcję odpowiada Khyentse Norbu (Hema Hema NASZA RECENZJA), który pojawia się też w roli drugoplanowej.

FRIENDS AND STRANGERS

reż.: James Vaughan

australijski komediodramat o życiowym rozczarowaniu i wewnętrznej pustce pokolenia millenialsów. Rozczulająca, zabawna i pozwalająca się bardzo dobrze wczuć w dramat opowieść o świadomości bezsensu własnej egzystencji.

5/10:

FEAST

reż.: Tim Leyendekker

dzieląca publikę produkcja mockumentary, która z iście seidlowskim chłodem przygląda się głośnej sprawie celowego zarażenia HIV do jakiego doszło przed kilku laty w Groningen. Chwilami nieciekawa, chwilami konfundująca (jak podczas 10-minutowego monologu biolożki na temat celowego zarażania tulipanów wirusem), ale niewątpliwie interesująca, nawet jeśli nie w pełni udana.

AURORA

reż.: Paz Fabrega

powrót do Holandii kostarykańskiej reżyserki, która w 2010 roku wygrała tu konkurs swoim debiutanckim Agua Fria de Mar (pokazywanym potem w Polsce w ramach OFF Camery). Tym razem Fabrega skupia się na ukazaniu sytuacji nieplanowanej ciąży nastolatki i tego jak przekłada się ona na jej relacje społeczne. Film imponuje brakiem moralizatorstwa i unikaniem jakiejkolwiek orientalizacji rzeczywistości, ale nie ma tu też zbyt wiele świeżości, a w drugiej połowie całość wydaje się gubić kierunek.

DESTELLO BRAVIO

reż.: Ainhoa Rodriguez

głęboki arthouse rodem z hiszpańskiej prowincji. Artystyczna impresja na temat kobiecej seksualności na wsi, fantazji, fetyszy, frustracji, apatii i tym podobnych. Obowiązkowy punkt programu jakiejś bocznej sekcji festiwalu Nowe Horyzonty, gdzie spotka się on z mieszanymi opiniami.

MAYDAY

reż.: Karen Cinorre

feministyczna impresja na temat serialu Lost miesza się z sundance’ową wariacją na temat opowieści o Piotrusiu Panie. Wychodzi z tego danie jednocześnie chwilami przedziwne i całkiem nie odkrywcze. Mimo wszystko warto, jeśli jest ktoś fanem amerykańskiego kina niezależnego, to produkcja bezbolesna i niezwykle estetyczna.

MADALENA

reż.: Madiano Marcheti

brazylijska opowieść o ciężkim losie osób transpłciowych, ciągła obecność przemocy ograniczona do przestrzeni pozakadrowej i powodowany przez to niesłabnący niepokój w na pozór niewinnej opowieści przywołuje skojarzenia z opisywanym wcześniej I Comete. Podobnie jak w wielu współczesnych niezależnych filmach brazylijskich brakuje tu własnego języka twórcy, który skupia się raczej na stworzeniu czegoś zrozumiałego dla zagranicznej widowni i ułożonego z kombinacji znanych klisz. Ale fani przeglądu nowego kina brazylii w serwisie MUBI na pewno będą zachwyceni i tą pozycją.

ARISTOCRATS

reż.: Yukiko Sode

kino środka rodem z Japonii. Komedia romantyczna o klasowych relacjach w kapitalistycznej rzeczywistości. Czy możliwy jest romans córki miejskich bogaczy i dziewczyny urodzonej na prowincji? Coś dla wszystkich fanów japońskiego kina głównego nurtu, eksperci od Azji chwalą odwagę w pokazaniu uprzedzeń klasowych, adaptacja powieści Mariko Yamauchi, która tu także napisała scenariusz.

4/10:

BLACK MEDUSA

reż.: Youssef Chebbi

antyromans o kobiecie, która nocami mści się na mężczyznach za patriarchalizm tunezyjskiego społeczeństwa, a w dzień jest zwykłą, chociaż trochę zbyt owładniętą fantazjami seksualnymi z udziałem dużej ilości przemocy, studentką. To wpisany w kontekst #metoo i sfilmowany w użyciem obrzydliwie wyglądających tanich czarnobiałych filtrów, współczesny retelling mitu o Meduzie.

THE EDGE OF DAYBREAK

reż.: Taiki Sakpisit

tu również mamy do czynienia z czarno białym arthouse’m, tym razem bardziej radykalnym, inspirowanym niewątpliwie najlepszymi tajskimi przykładami takiego kina, jak dzieła Apichatponga Weerasethakula, czy głośny przed kilkoma laty Diabeł Morski. Niestety, podobnie jak w przypadku nagrodzonego Tygrysem Pebbles otrzymujemy rozciągnięty do pełnego metrażu pomysł na szorta wypełniony banalną treścią i pozerstwem. Produkcja dla wszystkich, którzy poprzez zachwyt nad pretensjonalnym kinem próbują się dowartościować.

JEŹDŹCY SPRAWIEDLIWOŚCI

reż.: Anders Thomas Jensen

spore rozczarowanie i prawdopodobnie jedyny film z tego tekstu, który zobaczymy w regularnej dystrybucji w Polsce. Najnowsza czarna komedia twórcy Jabłek Adama stanowi przedziwne połączenie ultrapoważnej atmosfery kryminału z kuriozalną fabułą opartą o założenia niczym z Efektu motyla. Wszyscy, którzy tęsknią za kiczem idiotycznych filmów rozrywkowych przełomu lat 90. i obecnego wieku odczują tu efekt przyjemnej nostalgii, pozostali mogą jak ja umierać ze znużenia. Nawet Madsowi się nie chce tu grać.

AS WE LIKE IT

reż.: Hung-I Chen, Muni Wei

współczesna, postmodernistyczna adaptacja jednej z najciekawszych sztuk Szekspira i do tego utrzymana w konwencji niczym z Pierwszej miłości Takashiego Miikego. Czy to mogło się nie udać? Okazuje się, że tak. Milion pomysłów i żartów na minutę, mających w założeniu jeszcze bardziej dośmiesznić tekst komedii, pięćdziesiąt pomysłów interpretacyjnych na każdą scenę wrzuconych na raz. As We Like It wydaje się potworem Frankensteina, prezentacją tego co by się stało, gdyby po kilkugodzinnej burzy mózgów na temat tego „jak zaadaptować Jak wam się podoba” reżyser dostał pytanie, „Którą z pięciu wizji wykorzystujemy?” i odpowiedział na nie „Tak.” Oto pyszniutki koktajl z kawy, mięsa mielonego, syropu glukozowego i pieprzu.

Marcin Prymas
Marcin Prymas